Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2014 > marzec / kwiecień

Ślady, numer 2 / 2014 (marzec / kwiecień)

Życie CL. Tajpej

W trzech gestach: „Ty – ja – jemy”

Zdjęcie z prawej strony zostało zrobione w Sylwestra 2013 roku, podczas obiadu w jednej z parafii w dystrykcie Tai Shan. Jest to dzień powstania Bractwa CL w Tajpej. Dla niektórych spotkanie z Ruchem było jednocześnie pierwszym orędziem wiary.

Paola Bergamini


Ksiądz Donato Contuzzi jest ostatnim przybyłym do Tajwanu misjonarzem z Bractwa św. Karola Boromeusza, przyjechał tu w 2012 roku. Od razu było dla niego oczywiste, że w tej małej, powstałej w ostatnich latach wspólnocie były osoby, dla których to spotkanie stało się drogą na całe życie. „Podjęły decyzję”. Nie słyszał tego w ich rozmowach – nie znał nawet języka – ale dostrzegał, patrząc na poruszającą ich miłość. W miesiąc po przybyciu pozostał sam przez dwa tygodnie, ponieważ księża Paolo Costa i Emanuele Angiola musieli wrócić do Włoch. W wieczór ich wyjazdu, po tym jak odwiózł ich na lotnisko, znalazł się w samochodzie: „I co ja teraz zrobię? Nie znam języka, nic nie rozumiem”. Wrócił do domu zaniepokojony. Po niedługim czasie ktoś zapukał do drzwi. Był to przyjaciel ze wspólnoty, Kun Li, który jest kierowcą ciężarówki. Nie wypowiadając ani słowa, na migi pokazał mu trzy gesty: „Ty – ja – jemy”.

Zawsze myślałem, że być chrześcijaninem znaczy stanowić 1%. Tutaj tak jest – mówi Kun Li, dzisiaj członek Bractwa. – Kiedy jednak pojechałem na Meeting do Rimini, odkryłem, że należę do wielkiej rodziny. Wtedy wybuchło we mnie pragnienie budowania Kościoła”. Z tym samym oddaniem dwie siostry A-Mei i Chun-Jia troszczą się o parafię oraz o dom misjonarzy. „Robimy to, by podziękować Bogu za to, że pozwolił nam wrócić do domu”.

Wiarę poznały jako dzieci dzięki ubogiemu ojcu, który był żołnierzem. Mieszkały w wiosce Xizhou, gdzie chrześcijanami było się po to, by mieć mąkę i lekarstwa. Jako dorastające dziewczyny żyły z dala od Kościoła. A-Mei, która wyszła za mąż za taoistę, przez ponad 30 lat nie utrzymywała kontaktów z Kościołem. Ich rodzice, w podeszłym już wieku, musieli się przeprowadzić, by zamieszkać w pobliżu córek, na przedmieściach stolicy; bardzo mocno przeżyli rozłąkę z rodzinnymi stronami, tęsknili. To okoliczni chrześcijanie dotrzymywali im towarzystwa. Po śmierci taty wszyscy przyszli go pożegnać. A-Mei opowiada: „Tutaj żaden obcy człowiek nie wchodzi do domu zmarłego. Płakałam, ale nie tylko z powodu bólu – płakałam z powodu ich obecności”.

 

„O to właśnie nam chodziło!” Dzisiaj A-Mei i jej siostra należą do Bractwa. Wraz z dwunastoma innymi przyjaciółmi. Jest wśród nich Julie, która mieszka daleko od Tajpej. Kiedy ona nie może przyjechać do stolicy, pozostali jadą do niej. Wydaje się to niczym, ale tu znaczy wszystko: „Ludzie tutaj bez przerwy pracują, nie mają wolnych chwil – opowiada ksiądz Paolo, który w Tajpej jest ponad 10 lat. – Spotkanie na kolacji nie jest niczym zwyczajnym. Co tu więc mówić o wakacjach. Jest tutaj obowiązkowa, trwająca pięć dni, przerwa świąteczna z okazji Nowego Roku. I na tym koniec”. W tym właśnie czasie w ubiegłym roku wszyscy razem pojechali na wakacje w góry.

Kiedy misjonarze postanowili zaproponować najbliższym przyjaciołom wstąpienie do Bractwa, mieli obawy: kto wie, czy będą wiedzieli, o co chodzi, jak zareagują… Nie chcieli im niczego narzucać. Odpowiedź jednak przerosła ich oczekiwania: „O to właśnie nam chodziło! Na to czekaliśmy” – usłyszeli. „Potrzebowali czegoś bardziej definitywnego” – mówi ksiądz Donato, opowiadając o tej wspólnocie zebranej wokół księdza Paolo oraz innych misjonarzy, którzy przybywali z czasem, jeden po drugim. Ruch w Tajpej pojawił się w 1995 roku wraz z przybyciem pewnego małżeństwa, które przyjechało tu, by wykładać na Katolickim Uniwersytecie Fu Jen. Od tamtego czasu, już prawie od 20 lat, jedni przyjeżdżają, inni odjeżdżają, dochodzi do nowych spotkań. W międzyczasie pojawiło się tu Bractwo św. Karola Boromeusza, któremu powierzone zostały dwie parafie, a w 2010 roku odbyła się pierwsza podróż tajwańskiej wspólnoty do Włoch, która bardzo mocno naznaczyła ich przyjaźń. Pierwszym cudem w miejscu takim jak to jest właśnie zażyłość, w jakiej żyją.

„Jesteśmy jak bracia i siostry” – mówi nieśmiała Mu Dan, żona Kun Li. Złączeni więzią silniejsza od więzów krwi. To uderzyło Emilię. Nie ma jej na zdjęciu, bo to ona je robiła. Ma 25 lat. „Gdybym dzisiaj spotkała księdza Giussaniego, z wdzięczności ucałowałabym mu ręce. Gdyby nie on, nie byłoby CL. Bez CL nie przyjęłabym chrztu św., a bez chrztu św. nie byłabym taka szczęśliwa, jak jestem”. Rozpromienia się, gdy rozemocjonowana mówi po włosku. Pewnego dnia zobaczyła na Facebooku zdjęcia kilku znajomych ze studiów – byli we Włoszech, w Rimini… Chciała zrozumieć, zaczęła ich szukać. Trafiła na Szkołę Wspólnoty. „Ci przyjaciele byli inni. Głębiej przeżywali życie. Traktowali mnie poważnie i myśleli o wszystkim, także o miłości, w sposób piękniejszy od tego, do którego byłam przyzwyczajona. Powiedziałam: jesteśmy tutaj w innym świecie”.

Rok temu w Wigilię Paschalną przyjęła chrzest św. I teraz zaprasza na Szkołę Wspólnoty każdego, kogo spotka. „Chcę współdzielić moją radość ze wszystkimi”. Także w rodzinie, gdzie nie brakuje problemów. „Wszystko się zmieniło, ponieważ ci przyjaciele mówili mi: «Modlimy się za ciebie i za twoją rodzinę». Wtedy myślałam: jeśli oni się za mnie modlą, dlaczego nie mogę być bardziej otwarta, twórcza? Dzisiaj łączy mnie z moją rodziną intymna więź. Nigdy taka nie byłam”. Bardzo pragnęła wstąpić do Bractwa: „Czuję odpowiedzialność – całe moje życie może mieć wkład w doświadczenie, które spotkałam. Zawsze myślałam, że bycie świętym to rzecz niemożliwa. Tymczasem to jest nasz cel”.

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją