Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2012 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2012 (maj / czerwiec)

Życie CL. My i śpiew

Ja śpiewam

Kontynuacja drogi prowadzącej przez doświadczenie muzyczne w życiu Ruchu. Poniżej historie kilku (z wielu) osób, które nie tylko wykonują piosenki, ale je także piszą. Początkujący autorzy i wykonawcy w jednym oraz znani już profesjonaliści.

Paola Ronconi


Od czterech licealistów, komponujących, by podziękować za przyjaźń, po Alfreda, śpiewającego wciąż o swoim Neapolu, teraz jednak w nowy sposób. Włochy, USA, Paragwaj… Chcieliśmy zobaczyć, gdzie rodzi się i o czym opowiada zapis na pięciolinii.

 

Słowo wstępu: naszą misją nie jest odkrywanie nowych autorów albo wykonawców na Rekolekcje Bractwa, nie posiadamy też żadnych kompetencji muzycznych. Wybór osób, o których opowiadamy wam na tych stronach, jest czysto przypadkowy, to znaczy że ich historie same wpadły nam po prostu w ręce. Niech nie gniewają się ci wszyscy (a jest ich wielu), o których się tu nie wspomina. Kto wie, być może w przyszłości „Ślady” będą chciały sięgnąć po inną jeszcze pięciolinię…

W poprzednim numerze mówiliśmy o chórach i roli, jaką pełnią, służąc życiu ruchowych wspólnot. Tym razem klucz do lektury jest inny i dotyczy osobistego doświadczenia. To ujęcie z bliska ma na celu pokazanie, gdzie rodzi się chęć pisania piosenek, przede wszystkim jednak zrozumienie, jak to się dzieje, że jest to droga, którą niektórzy przemierzają (za sprawą otrzymanej łaski), by wejść w głębię znaczenia swojego życia. Dlatego pozwoliliśmy sobie zestawić początkujących wykonawców swoich piosenek ze znanymi ruchowej publiczności profesjonalistami, radzącymi już sobie na rynku muzycznym.

Nie trzeba mówić o tym, że tacy autorzy jak Adriana Mascagni czy Claudio Chieffo zapisali się w historii Ruchu. Trzeba by napisać książkę, aby opowiedzieć o każdym z nich. Nie pomylimy się chyba jednak, jeśli powiemy, że wydaje nam się, że udało nam się dostrzec w naszych czasach rozkwitanie tego rodzaju ekspresyjności. Jednym słowem: coś, o czym warto opowiedzieć. Choćby to miała być tylko migawka.

 

Jest piękna i nie jest twoja”. Skończywszy 10 lat, Riro nauczył się pisać piosenki tak, „jak człowiek uczy się jeść i pić”. Potrzeba wypełnienia, poprzez piosenki, tej „dziury bez dna”, pełnej smutku i tęsknoty nie wiadomo za czym. Blues był fantastycznym odkryciem młodzieńczych lat oraz wiernym towarzyszem wielu godzin rzępolenia. Kiedy jednak nuty płyną komuś we krwi, tak jak jemu, wcześniej czy później przychodzi tak zwany „czas muzyki”. Był rok 1974, Boże Narodzenie. W Pesaro ludzie z CL („kretyni, klechy, demochrześcijanie i stado baranów” – jak ich wtedy nazywał) organizują recital w katedrze. Śpiewają Senza te Sacra Regina, polifoniczną pieśń z XIV wieku, kiedy niechętny i zblazowany Riro wchodzi do świątyni i słyszy to „nudziarstwo”: „Słuchałem. Ta pieśń jakby przynosiła całą pełnię i czułość, których byłem spragniony” – opowiada w swojej książce. Od tamtego wieczoru nie odłączył się już od „kretynów, klechów, demochrześcijan i stada baranów”. A muzyka? „Spotkanie z Ruchem w niedojrzałym jeszcze muzyku zasiało ziarno świadomości. Czego? Tego, czym był ten smutek, wyrażający się w muzyce”.

Z katedry w Pesaro trafił do Mediolanu, a stamtąd do Ameryki, ojczyzny rocka i bluesa; odtąd wciąż pisze piosenki (wraz z ojcem Richem, jego „tekściarzem”) „ze względu na tę nieskończoną potrzebę dobra, którego nigdy nie jest dość”, ale również dlatego, że tam odkrył, że niezależnie od wartości tego, co otrzymał, „trzeba to podarować jeszcze raz”. Tak jak poczuł to wtedy, jako dziecko, wobec śniegu, który pokrył Pesaro: „Kontemplowałem. Rozumiałem, że są rzeczy, których nie możesz posiadać, albo lepiej, które musisz nauczyć się posiadać, nie posiadając ich. Tym właśnie jest dla mnie prawdziwa muzyka, przede wszystkim kiedy ją piszę, jest jak ten śnieg z mojego dzieciństwa. Spadła z góry, jest piękna i nie jest moja”. A co, kiedy orientujesz się, że któraś z twoich piosenek, jak The Things That I See albo My Father Sings To Me, dotyka strun we wnętrzu tego, kto cię słucha? „Mówię sobie: oto w muzyce wyrażam coś, co znajduje się również w twoim sercu. Nie znamy się, ale jesteśmy przyjaciółmi”.

 

Hardcorowe” pytanie. „Najpierw byłem wielbicielem muzyki, śpiewałem od rana do wieczora. Potem zacząłem pisać, a teraz nie mogę już przestać”. Co kryje w sobie to „potem” w życiu Manuela (37 lat), modeńczyka, mającego żonę i córkę? Przełom w życiu, zmieniający egzystencję, którą „świat zdefiniowałby jako smutną”, w „historię, której nigdy nie zamieniłbym na inną”. Cofnijmy się w czasie o krok: Manuel od piątej klasy szkoły podstawowej nie mieszka w domu. Rozpoczyna tułaczkę po rodzinach zastępczych. „Muzyka odgrywała rolę terapeutyczną, chowałem się w niej, by nie patrzeć na to, co jest”. I jeszcze wykrycie nieuleczalnej choroby. A potem – potem – ci nowi przyjaciele, „miejsce, do którego zawsze można wracać”, ten dom zawsze tak bardzo upragniony – Chrystus. „Słuchałem piosenek Chieffa: «Jeśli on jest w stanie powiedzieć o tym wszystkim, być może ja też mogę opowiedzieć o tym, co dotyczy mnie» – mówiłem sobie. Za każdym razem jest to sposób, by zapytać siebie na poważnie, co się ze mną dzieje, czy piszę tylko dla siebie. To są moje pytania, zmieniające się w piosenki”. To jest sposób wyrażenia relacji: „Pisanie z jednej strony mi pomaga, a z drugiej dotyka mnie do żywego, nie daje mi spokoju – tak jak po ostatnim koncercie. – Gdy wracałem do domu samochodem, odczuwałem smutek… To był przepiękny wieczór, a jednak był wyrazem czegoś, czego brakuje, myślałem. Jest to jednak święty smutek, ponieważ pytanie, które wyraża, jest «hardcorowe», nieustępliwe”. Po tym wieczorze znienacka powstaje kolejna piosenka: „Z piosenkami tak jest: muszę im ulegać, wiele z nich mi się nie podoba, mówią o mnie jednak więcej niż to, co mam w głowie”. To jest Wszystko i nic: „Tak trudno być bez Ciebie, / to dla mnie niemożliwe, / tak trudno być bez Ciebie, / pozostań zawsze przy mnie. / Wszystko jest niczym, jest niewystarczające, / nie wystarcza mi, nie wystarcza mi, / wszystko jest niczym, na szczęście, / bo gdyby było inaczej, wiesz, co by to było za nieszczęście?”.

 

Przyjaźń w muzyce. 4the84, „fourtheeightyfour”. Są czwórką licealistów, a 84 to numer autobusu, którym jeżdżą do Centrum, położonego w sercu wzgórza Oppio w Rzymie, gdzie jedzą, uczą się, grają w piłkę, robią Szkołę Wspólnoty. Razem dorastają. Marta i Anna są bliźniaczkami. Do Rzymu przyjechały w roku 2010 z Nowego Jorku. Francesca i Andrea znają się ze szkoły. Łączy ich pasja do muzyki. „Pisałam wiersze od najmłodszych lat – opowiada Francesca. – Potem przestałam, kiedy jednak spotkałam pozostałych, droga śpiewu zaczęła nabierać kształtów. Co więcej, stała się koniecznością”. Unseen Mystery to ich pierwsza piosenka: „Wracając z Triduum, napisaliśmy w autokarze modlitwę, by podziękować za tamtych przyjaciół i tamte dni”. Eksplozja serca. Potem Andrea chwyta za gitarę w swoim pokoju: „Przejście od modlitwy do piosenki było spontaniczne”. Angielski jest dla Marty i Anny bardziej naturalny i to jest właśnie język ich piosenek. „Ta piosenka mówi o miłości, która wstrząsa twoim życiem, przychodzi ci ochota, by intensywnie przeżywać wszystko to, co jest, a wtedy wszystko ma sens, nie boisz się już więcej i musisz mówić o tym wszystkim”. W ten sposób przyjaźń się rozwija, powstają kolejne piosenki, których mogą też posłuchać inni z Centrum. Dom Anny i Marty staje się miejscem odpowiednim do tego, by komponować, aż do wieczora, na małym balkonie, skąd można oglądać gwiazdy i dziękować Bogu. Po kilku miesiącach wiadomość: Marta i Anna znów muszą się przeprowadzić, tym razem do Turynu. To cios prosto w serce. A piosenki rejestrują wszystko: tęsknotę, najbardziej naglące pytania, pewność, że przyjaźń przetrwa na odległość, potrzebę spotykania wciąż „tego spojrzenia”. Teraz, gdy widzą się mniej więcej co dwa miesiące, piosenki powstają „na odległość”, po kawałku, kontynuują jednak nieprzerwanie. „Naszej przyjaźni oraz daru, który otrzymaliśmy wraz z naszą muzyką, nie definiują ani czas, który niszczy i doprowadza do śmierci, ani wszystkie te kilometry” – mówi Andrea. Dzisiaj w autobusie 84 tęsknią za tamtymi podróżami, podczas których we czwórkę rozmawiali o minionym dniu, o pięknie przez duże „p”, które widzieli w Centrum, i o tym, jak wyrazić poprzez muzykę cały natłok myśli. Jak mówi jednak najnowsza piosenka: „Serce się zmieniło, głos jest tylko jeden. / Pragnę czegoś, co nas odnowi. / Przyjaciel jest daleko, miłość jest blisko. / Pragnę pozostać na tej drodze. / Przyjaźń się rozwija, / cisza jest pełniejsza, / wielkie oczy płaczą, / ponieważ to jest dar”.

 

Słońce pośród zaułków. Są także ci, którzy wykonują swoje piosenki od dawna, publicznie. Potem w pewnym momencie życie wchodzi w niespodziewany wiraż i wszystko się zmienia, również tworzenie muzyki. Tak jak przydarzyło się to Alfredo. Jego głos dotarł już do uszu wielu, przede wszystkim po Meetingu w Rimini w 2009 roku, dzięki nieodpartym neapolitańskim rytmom. „Komponowałem od zawsze, był to dla mnie zawsze najbardziej naturalny sposób opowiadania o sobie. Moje piosenki mówiły o pewnym braku i wiecznych sprzecznościach występujących w Neapolu oraz w mojej dzielnicy Rione Sanità. Dzisiaj są tam śmieci, bezrobocie… Jak jednak mawiała moja babcia: «I tempi nun so’ bbuoni» [w dialekcie neapolitańskim: czasy nie są dobre], Neapol zawsze borykał się z problemami”. Potem przełom: Alfredo poznaje kilka osób zaangażowanych w sprawy społeczne, właśnie w jego dzielnicy. „Jak to jest? Ja chcę stąd uciec, a oni wszyscy, ludzie na poziomie, decydują się tu żyć… I wtedy powiedziałem sobie: «Jamm a vedè» – chodźmy zobaczyć, jak mówi piosenka, którą napisałem w tamtym czasie”. Alfredo poszedł i zobaczył kogoś, kto przytulił pijącą Annę, biorącego narkotyki Gaetana. Barman Nanduccio jest teraz szczęśliwy, ponieważ jego oczy znalazły nowe światło i już nie płaczą. „Napisałem tę piosenkę, ale zrozumiałem to dopiero później, kiedy pewnego dnia mój nowy przyjaciel Tonino powiedział mi: «Alfrè, ta piosenka to chrześcijańska metoda»”.

Rione Sanità nie stało się dzielnicą rezydencjalną, ale „w moich piosenkach nie ma już chęci ucieczki, ponieważ znalazłem miejsce – w swoim wnętrzu. Język jest wciąż ten sam, piszę dla ludu, w dialekcie, tak jak wcześniej. Kto mnie zna, rozumie jednak, że coś się zmieniło”. I tak jak nu poc’ e sole [w dialekcie neapolitańskim: odrobina słońca], które wychodzi zza chmur i oświetla zaułki, do serca Alfreda wszedł Chrystus.

 

Nigdy sierotą. Nazywają go czule „najsmutniejszym poetą Ameryki Łacińskiej”. Dla żartów, ponieważ swojego czasu naprawdę tak było. Nie dzisiaj jednak. Od kiedy ksiądz Ettore wiele lat temu zmobilizował go: „Danielu, przestań wygryzać rany jak pies. Podnieś głowę”. Jesteśmy w Paragwaju, w mieście Asunción.

Dzisiaj Daniel wykorzystuje wszystko, od rytmów reggae po rocka, od polki po guaranę, by podążać pewną drogą, by bardziej odkrywać, pośród niepokojów serca, tę nowość spotkaną, gdy spotkał ojca Aldo, księdza Ettore, księdza Paolina i parafię św. Rafała. „«Jeśli muzyka nie jest oknem otwartym na tajemnicę, jest tylko hałasem – mówił Bill Congdon do Claudia Chieffa. To jest cel moich piosenek: mają mówić o kochanych kobietach, o przyrodzie albo o przyjacielu – jak opowiada piosenka Mombyry (Daleko), napisana w lutym 2009 roku w guaranie, języku Indian Południowej Ameryki. – „Skomponowałem ją, by stawić czoła cierpieniu z powodu wyjazdu księdza Ettore, ojca, który ocalił mi życie. Pisząc i śpiewając, odkryłem, że niczego nie straciłem, ponieważ pozostawił mi przyjaciół, a nasza przyjaźń w Chrystusie nigdy nie umrze”. „Jesteś daleko, mój przyjacielu – mówi Mombyry. – Ale na drodze życia ten, kto wierzy w Ojca, nigdy nie jest sierotą”.

Daniel gra i towarzyszy chórowi śpiewającemu w klinice św. Riccarda Pampuri w Asunción, gdzie Carlos na krótko przed śmiercią zaintonował pewną piosenkę. Z pochodzenia był Argentyńczykiem, jego życie – niezbyt pobożne – to tułaczka, kobiety i muzyka. Wreszcie przychodzi choroba. Staje sam wobec śmierci. Jakimś cudem jednak ktoś zawozi go do kliniki, gdzie naprawdę czuje się pokochany. „Wróciłem, by powiedzieć: «Chryste», Chryste o słodkich oczach – mówi piosenka, którą skomponował w tamtych dniach. – Poczułem inną miłość, do której przytuliłem się z płaczem, gdy skończyła się noc. Chcę umrzeć ze śpiewem. Nie uciekajcie przed śmiercią, nie bójcie się Jego gwoździ. Obawiajcie się tylko, że zgubicie się sami, bez Chrystusa. Chcę umrzeć ze śpiewem”.

 

POLECAMY

Na stronie www.Tracce.it dostępnych jest kilka filmów wideo z niektórymi piosenkami.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją