Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2011 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2011 (maj / czerwiec)

Kino

Drzewo życia. Zanim byłem

Emma Neri


Dziecko proszące Boga, by się wytłumaczył, i Bóg, który odpowiada poprzez oszałamiającą podróż z teraźniejszości w przeszłość, poza czas i przestrzeń. Film TERRENCE’A MALICKA zdobył Złotą Palmę w Cannes – pierwsza nagroda najbardziej laickiego festiwalu filmowego na świecie stała się udziałem produkcji, „która jest cudem”.

Odkładamy na bok Kubricka i jego wysublimowaną Odyseję kosmiczną, porywającą, ale zakończoną. Odkładamy na bok Bergmana i wszystkie pytania, które nie czekają na odpowiedź. Odkładamy na bok anioły Wendersa, zmuszone wybierać między kolorowym światem a szarym i pustym niebem. Rok Pański 2011 w kinie rozpoczyna Drzewo życia Terrence’a Malicka. Film, którego autor pozwolił sobie na to, co do tej pory ośmielił się zrobić tylko Andriej Tarkowski – chodzi o bezpośredni dialog między ziemią a niebem, między człowiekiem a Bogiem, między znakiem a sensem. Malick zrealizował zaledwie pięć filmów w ciągu 40 lat, tłumacząc w tym czasie między innymi Heideggera (z wykształcenia jest filozofem), a w Internecie trudno znaleźć jego zdjęcia. W maju tego roku natomiast zdobył pierwszą nagrodę najbardziej laickiego festiwalu filmowego, festiwalu w Cannes, prezentując film, który jest cudem – odważny, bezwstydny,wolny do granic śmieszności w każdym ujęciu. Film, który ściągnął na siebie miłość i nienawiść świata. By nie pozostać gołosłownym, oto dwa przykłady z włoskiego podwórka: zdaniem krytyka „Il Fatto” to film, który „podobałby się Hitlerowi”; a dla „Avvenire” jest dziełem, w którym „Bóg jest odległy o całe lata świetlne od amerykańskich stepów” i w którym brakuje Chrystusa.

Aby zrozumieć wobec kogo i czego stajemy, zacznijmy od komentarza na gorąco Roberta Begniniego, człowieka bardzo spontanicznego i serdecznego. Jego wypowiedź wyemitowano w wiadomościach programu pierwszego telewizji włoskiej: „Zobaczywszy taki film, człowiek się zmienia, wszyscy stają się piękniejsi...”. I jeszcze: „To tak jakby znaleźć się wewnątrz wiecznej symfonii. To tak jakby Michał Anioł miał dopiero co ukończyć Kaplicę Sykstyńską i powiedzieć: «Chcesz przyjść ją zobaczyć?». Uczynioną teraz, przed chwilą! Otwiera, a ty stajesz wobec wielkości, wobec historii świata, wobec twojej osobistej historii – od łyżki po narodziny planet, po prawdę o tym, jaki jest świat, po piękno. Nie musisz się ruszać – znajdujesz się we wnętrzu Kaplicy Sykstyńskiej i wszystko się porusza, a ty stanowisz tego część”. I końcowe zaproszenie: „Idźcie zobaczyć ten film, Drzewo życia, w reżyserii Michała Anioła Buonarottiego. Dziękuję, Michale Aniele”. Trzeba dodać tylko jedną uwagę do tej apologii – na ten film nie ma antidotum, trzeba obchodzić się z nim ostrożnie.

 

Podróż Malicka rozpoczęła się 10 lat temu. W kinie to cała wieczność, ale nie dla miłości, wystarczy pomyśleć o Gaudim... Malick wznosi swoją katedrę w niemal rzeczywistym czasie. W czasie, którego bohater Jack potrzebował, by dorosnąć i przybrać piękną, buntowniczą twarz Seana Penna. To był czas podróży z wioski Smithville w Teksasie, gdzie spędził dzieciństwo na podwórku z rosnącym pośrodku wielkim, tytułowym, drzewem, do Houston, miasta przyszłości, zastygłego w oślepiającej wspaniałości budynków ze szkła i żelaza, rzucających wyzwanie niebu. Jack jest homo viator [wędrowcem], jak sugeruje poemat symfoniczny Bedricha Smetany Wełtawa, towarzyszący mu w jego duchowej podróży. Człowiek wielkiego cierpienia, o czym przypomina otwierające film motto, zaczerpnięte z Księgi Hioba: „Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię?”. „Dusza zagubiona we współczesnym świecie” – to jedyny bezpośredni opis bohatera, jaki daje sam Malick. Wszystkim innym zajmuje się głos narratora, który, podobnie jak w poprzednich filmach reżysera (Badlands, Niebiańskie dni, Cienka czerwona linia, Podróż do Nowej Ziemi), komentuje obrazy, sprzyjając wytworzeniu się dystansu, który ułatwia wydanie osądu: „Jak cię zagubiłem? Oddaliłem się. Zapomniałem o tobie”.

PYTANIE, KTÓRE SIĘ ZMIENIA. W życiu Jacka obecne jest cierpienie i poczucie straty ogłaszane przez rozlegające się w pogrzebowym rytmie bicie dzwonów, które w ścieżce dźwiękowej Alexandre’a Desplata (Jak zostać królem) przeplata się z Requiem Tavenera, Preisnera i Berlioza. Widzimy cierpienie spowodowane zniknięciem 19-letniego brata, ale i niezwykle czułą miłość do matki (Jessica Chastain), od zawsze walczącą w sercu bohatera ze strachem przed ojcem (niesamowity Brad Pitt, który jest również współproducentem filmu) – niewolnikiem agresywnego i sterylnego rygoru, który z bliska przypomina dorosłych i zdesperowanych ludzi z filmów Dreyera. Jak Hiob, jak ojciec i matka, Jack prosi Boga o wytłumaczenie się z tego cierpienia: „Kim dla Ciebie jesteśmy?”. I Bóg odpowiada poprzez oszałamiającą podróż, która zaczyna się w teraźniejszości i biegnie w przeszłość, zanim pojawiły się czas i przestrzeń, by opowiedzieć o ukształtowaniu Wszechświata, powstaniu Ziemi, stworzeniu życia, wielkim nieporządku, w którym znajduje miejsce nowy porządek, doskonały i poruszający. Bóg odpowiada muzyką Bacha i śpiewem Agnus Dei, obrazami opowiadającymi o tym, jak Łaska wdziera się w historię, zanim Historia się rozpocznie, o potężnej i rozpoznawalnej Obecności, która od czasów bajecznych, zamieszkałych przez dinozaury, dociera dzisiaj pod postacią krzyża i przebaczenia, by nas dotknąć – ludzi nazbyt z tego świata. Rzeka wyobrażeń, dźwięków i blasków, niezwykle głębokiej ciszy, przemawiającej tajemniczo wiarygodnym językiem, obrazy, które wiele zawdzięczają magii specjalisty na miarę Douglasa Trumbulla (2001: Odyseja kosmiczna), zdolnego mieszać akwarelowe efekty z technologią cyfrową, by stworzyć „piękno, które chwyta za serce i umysł”. Będą jeszcze drzwi, które trzeba otworzyć, łzy, które trzeba wylać, życie syna i brata, które trzeba ofiarować, zanim przed oczami rodziny O’Brien otworzy się na oścież wspaniałość nowych niebios i nowej ziemi. W międzyczasie jednak pytanie zmienia się w prośbę: „Ochraniaj nas. Prowadź nas do końca czasów”.

Wielka technika? Absolutnie tak, każda technika odsyła jednak do metafizyki – nauczyli nas tego Hitchcock i Godard. Nie ma żadnego przypadkowego ujęcia w filmie Malicka, który tak wiele zawdzięcza podróżom Rosselliniego. Trzymana na ramieniu kamera filmowa, która podnosi się, by uchwycić twarze, a ponad nimi drzewa, a jeszcze wyżej niebo, dobrze wie, skąd przychodzi i dokąd zmierza. Ponieważ o to chodzi w filmie – o nić wiążącą naszą uczynioną ze szczegółów i zranień codzienność z sensem życia i Wszechświata. Chodzi o przeznaczenie, ten bieg do poznania prawdy, Łaski, która uwalnia nas od zła. „Sztuka potrzebuje ludzi poruszonych, a nie pełnych szacunku” – a więc nie wstydźmy się płakać, gdy film się skończy. Wynieśmy ze sobą to wzruszenie poza ekran, poza kinową salę.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją