ZOBACZYĆ PIĘKNO, KTÓRE SIĘ WYDARZA
„Nie chcę rozmawiać o problemach, których na pewno macie wiele. Wolałbym pomówić o tym, co pięknego i poruszającego wydarzyło się ostatnio w Waszym życiu” – tymi słowami Davide Biasoni, odpowiedzialny w ruchu Comunione e Liberazione (Komunia i Wyzwolenie) za Europę rozpoczął spotkanie polskiej diakonii w sobotę, 14 maja, we Wrocławiu. Po takim wstępie Davide opowiedział o swoim pobycie w Rzymie z racji beatyfikacji Jana Pawła II. Wspomniał o poruszającym świadectwie „ludu”, który przybył z całego świata; o wielu, bardzo wielu Polakach zrodzonych i zjednoczonych przez świadectwo życia naszego wielkiego Rodaka; o tym, że udział w tych wydarzeniach sprawił, że potem nawet jedzenie obiadu w restauracji nie było już banalną czynnością. Davide przyjechał do nas z własnej inicjatywy, skontaktował się z nami, proponując jedyny wolny termin, jakim dysponował. Jako odpowiedzialny za Europę po raz pierwszy odwiedził nas rok temu razem z księdzem Andreą D’Aurią w Warszawie. Wcześniej, mniej więcej 18 lat temu, jako student towarzyszył polskim studentom, a przyjaźnie z tamtych lat, na przykład z Markiem Biernackim i jego rodziną, przetrwały do dziś.
Swojego rodzaju kontynuacją diakonii było otwarte dla wszystkich spotkanie pytań, które odbyło się w sobotę popołudniu w Auli Jana Pawła II na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Po tym jak Davide i ksiądz Jurek zaprosili wszystkich do zadawania pytań, zapadła długa cisza. Przerwała ją Anette Murdzek, opowiadając o „sztywnej” kolacji z królem Szwecji i prezydentem RP w Warszawie, w której wzięła udział, towarzysząc mężowi Wojtkowi, prezydentowi Świdnicy. Pozostały mi w pamięci jej słowa, które dotyczyły tego, o czym myślała przed tą kolacją: „Panie Boże, jeśli stawiasz mnie w takim miejscu,to na pewno czegoś ode mnie oczekujesz, daj mi rozpoznać, co to jest”. Po czym opowiedziała o rozmowie ze swoim sąsiadem, zasiadającym obok niej za królewskim stołem, biznesmenem z międzynarodowej korporacji, który powiedział jej o swojej potrzebie poszukiwania w życiu „czegoś więcej”.
Wiedząc, że Davide ma liczną rodzinę, oraz znając jego zaangażowanie w życie Ruchu (przez wiele lat był także wizytatorem w Słowenii), zadałem pytanie, które nurtowało mnie i moją żonę Natalię: jak pogodzić życie rodzinne z pracą, a „do tego” jeszcze z zaangażowaniem w życie Ruchu? Rozmawiałem o tym z Davide już podczas diakonii, ale pytanie powtórzyłem na spotkaniu, aby usłyszeć pełną odpowiedź. No i właśnie wszystko rozbija się o to, co kryje się za sformułowaniem „a do tego”. Jeśli moje zaangażowanie w życie Ruchu jest czymś dodatkowym, co „muszę” jeszcze zrobić oprócz wszystkich innych rzeczy, to prędzej czy później zabraknie mi sił albo zacznę wydzielać: trochę czasu dla Ruchu, trochę dla rodziny, trochę dla pracy itd. Nie jest jednak możliwe znalezienie „złotego środka”, by wszystko pogodzić. Jeśli Ruch jest tym wyjątkowym miejscem, częścią Kościoła, w którym dane mi jest rozpoznawać obecność Pana, jeśli jest miejscem, w którym zostaję przytulony i przygarnięty, to całe moje życie planuję już z tą perspektywą, biorę ją pod uwagę, podejmując każdą decyzję. Nie oszczędza mi to problemów i trudu, ale wtedy właśnie moje życie może być spójne, wtedy staje się prawdziwą drogą. Otwartość serca, o którą błagam w modlitwie, może mnie uwrażliwiać na Piękno, które obiektywnie się wydarza; bez prostego serca mogę Go zwyczajnie nie dostrzec. Chcę błagać o Jego obecność, bo tylko ona może dać mi siłę i wielkie serce do zaangażowania w rzeczywistość i odrzucenia sceptycyzmu z mojej listy problemów i spraw do załatwienia.
Miłosz, Wrocław
ZDUMIENIE CODZIENNOŚCIĄ
Ostatni miesiąc obfitował w wiele wydarzeń. Myśląc o nich wszystkich, nie mogę nie przestać się zdumiewać Bożą miłością i czułością, których doświadczyłam w tym czasie. 1 maja miała miejsce beatyfikacja Jana Pawła II. Na tę uroczystość poleciałam wraz z moimi rodzicami i ich przyjaciółmi do Rzymu. Pojechałam tam, by podziękować Bogu za dar życia i świętości Jana Pawła II oraz prosić dla siebie o dar wiary, bo tak często mi jej brakuje. Będąc we Włoszech, mieliśmy plan, a przynajmniej ogólny zarys, przede wszystkim jednak byliśmy otwarci na wszelkie okoliczności. Właśnie w nich, w tych okolicznościach, których nie sposób było sobie nawet wymarzyć, Pan Bóg okazał mi swoją dobroć. Stojąc w kolejce na via della Conciliazione, spotkałam przyjaciół z Ruchu, z grupy Bractwa. Wbrew wszelkim oczekiwaniom to z nimi właśnie przyszło mi przeżywać mszę św.: przyleciałam do Włoch ze swoją rodziną, a beatyfikację spędzałam z rodziną Jarka! Tak wtedy, jak i dzisiaj dostrzegam w tym „palec Boży”, wskazujący mi na konkretne twarze, które pomagają mi być bliżej Niego. Maj to także miesiąc, w którym do Polski przyleciała z Palermo z wykładem o dziewictwie Marina Olmo z Memores Domini. Dzięki niej lepiej rozumiem teraz, czym jest dziewictwo, a przez to w życiu codziennym częściej i z większą łatwością dostrzegam piękno relacji z drugim człowiekiem. Koniec maja to także Rekolekcje Bractwa, podczas których po raz kolejny doświadczyłam niesamowitej troski księdza Carróna o moje człowieczeństwo. To również miesiąc, w którym dostałam pracę w wymarzonym szpitalu. Te wszystkie wydarzenia przepełniają mnie ogromnym wzruszeniem, bo doświadczam piękna życia już tu i teraz, mówiąc z ufnością: „Niech Twoja wola się stanie, bo Ty mnie czynisz”.
Ania, Kraków
MÓJ SYN UCZY MNIE MÓWIĆ „TAK”
Mój syn jest zarażony chorobą, która nie pozwala mu żyć poza moim łonem. To on jednak jest potwierdzeniem tego, że jeśli mówi się „tak” okolicznościom, do których jest się wezwanym, można stać się silniejszym i prawdziwszym. On radykalnie zmienia mój sposób postrzegania rzeczy. Wydaje się to czymś niewiarygodnym, nigdy przecież nie słyszałam jego głosu, jest tak mały. Zalicza się do tych, których świat uważa za niepotrzebnych, dlatego najczęściej matkom znajdującym się w sytuacji podobnej do mojej zaleca się przerwanie ciąży. A przecież dzięki temu, czym teraz żyję, pogrążona w cierpieniu, nieustannie mówiąc „tak”, wreszcie wzrastam. Kiedy wydarzają się takie rzeczy, człowiek chce wiedzieć wszystko: co dolega dziecku, ile życia mu jeszcze zostało, czy przyjdzie na świat… Trzymałam się kurczowo tych myśli, dopóki po amniopunkcji nie pojęłam, że jeśli nadal będę myśleć o tym, ile czasu musi trwać ta agonia, będę żyła w nieustannym niepokoju i strachu. Zdałam sobie natomiast sprawę, że w ostatnim miesiącu najbardziej pogodna byłam wtedy, gdy nie koncentrowałam się na trudzie i jego trwaniu, ale na miłości, jaką mogę dać mojemu dziecku. Zrozumiałam, że teraz muszę tylko z nim być, zaakceptować je i kochać takim, jakie jest, ze względu na jego przeznaczenie. Moim zadaniem jest tylko towarzyszenie mu na tyle, naile jest to możliwe; nie narzucanie swojej woli, ale towarzyszenie, zgoda na to, by było takie, jakie musi być. Rozumiem, że o czasie, w którym pozostanie ono jeszcze z nami, nie decydujemy ani my, ani lekarze, ale zdecyduje o tym Pan. Po drugie poznałam wartość bólu. Żyjemy w świecie, w społeczeństwie, w którym rzeczami mającymi wartość wydają się tylko pensja, wakacje, posiadanie pięknych rzeczy itd. Ja tymczasem dotarłam do punktu, w którym byłam tym wszystkim nieco zmęczona, bo wartość mojej osoby wykracza przecież poza to, ile zarabiam, co robię, gdzie jadę na wakacje, ile mam dzieci itd. Życie składa się z radości i cierpienia, które posiadają pewną wartość, głębokie znaczenie dla człowieczeństwa, dla życia, dla osoby. Również cierpienie, tylko wtedy jednak, gdy stawia mu się czoła, wnosi coś w twoje życie, może cię wzbogacić, czyni cię silniejszym, zmienia cię, a więc nie jest niepotrzebne. Modlę się do Pana, by pomagał mi mówić „tak” w każdej chwili, w najtrudniejszych momentach. Mam nadzieję, że w gronie przyjaciół pomożemy sobie patrzeć na małe i duże okoliczności, do których jesteśmy wzywani, uwzględniając ich prawdziwą wartość; patrzeć nie jak na jakieś nieszczęście, ale jak na osobiste wyzwanie, które zostaje nam dane, byśmy dorośli i byli bardziej tacy, jakimi chce nas Pan.
Autorka znana redakcji
WARSZAWSKA DROGA KRZYŻOWA
Nabożeństwo drogi krzyżowej w czasie Wielkiego Postu jest podejmowana we wspólnotach ruchu Komunia i Wyzwolenie w wielu miejscach na świecie. Od kilku lat staraliśmy się odprawić wspólną drogę krzyżową również w Warszawie. Szukaliśmy stosownego do tego miejsca – ważny był dla nas aspekt misyjności i możliwość dania publicznego świadectwa naszej wiary. Ostatecznie zachęceni przez odpowiedzialnego Piotra Szulara w tym roku podjęliśmy próbę realizacji plenerowej drogi krzyżowej w Górze Kalwarii. Po pierwszym rozpoznaniu terenu okazało się, iż w tym historycznym miejscu pielgrzymek i religijnej formacji Mazowszan, niegdyś zwanym Nową Jerozolimą, niewiele pozostało po dawnych dróżkach, przystosowanych do odprawiania nabożeństw pasyjnych. Założenie urbanistyczne z XVII wieku, oparte na planie krzyża łacińskiego, które znacznie się dziś zatarło, opracowano na podstawie średniowiecznych planów Jerozolimy (prawdopodobnie z udziałem Tylmana z Gameren) i zrealizowano z wykorzystaniem naturalnego ukształtowania terenu. Szczęśliwie po kilkusetletniej przerwie powrócono do tradycji celebrowania Misterium Męki Pańskiej w tym mieście. Od 2010 roku w Niedzielę Palmową, w samym centrum, między kościołem „na Górce”(dawnym ratuszem Piłata) a ratuszem miejskim, odgrywanych jest sześć scen męki Chrystusa z udziałem 70 aktorów i kilku tysięcy widzów.
Naszą drogę krzyżową zaplanowaliśmy na sobotę 16 kwietnia – w przeddzień wspomnianego misterium. Przygotowania do tego wydarzenia odbyły się w małych ekipach, które zajęły się odpowiednio wyborem i odczytaniem tekstów medytacji, opracowaniem pieśni, zaplanowaniem trasy. Było to dla nas proste doświadczenie wspólnego wysiłku podjętego na rzecz całej wspólnoty, dla naszego osobistego wzrostu, ale i dla Chrystusa, jako nasz udział w Jego świętej ofierze. W przeddzień drogi krzyżowej czułam się doprawdy szczęśliwa, iż udało się nam doprowadzić te przygotowania do końca i chciałam mówić o tym wszystkim, z którymi kontaktowałam się w tym dniu.
Wędrowaliśmy po zacisznej skarpie od strony Wisły, wyruszając spod pobernardyńskiego kościoła Niepokalanego Poczęcia NMP. Następnie zeszliśmy malowniczą ścieżką, by przejść krótki odcinek wału wiślanego. Dwukrotnie przecięliśmy na tej trasie rzekę o nazwie Cedron, a także ruchliwą trasę Grójec – Mińsk Mazowiecki, po czym podeszliśmy starą brukowaną drogą obok kaplicy i cudownego źródła św. Antoniego, aby powrócić do miejsca, w którym rozpoczęliśmy nasze rozważania.
Nasza droga z krzyżem Chrystusa była mocno osadzona w miejscowych realiach i okolicznościach sobotniego popołudnia: mijaliśmy spacerowiczów, parę zakochanych, rowerzystów, ludzi pielęgnujących ogrody, ale także pędzące samochody, szczekające psy, przydrożne dzikie wysypiska śmieci, pokonywaliśmy błoto i wzniesienia. Podczas przygotowań obawiałam się konfrontacji z ruchliwą drogą, przypadkowymi ludźmi, nagłymi okolicznościami w tak mało nam znanym miejscu. Potem pomyślałam jednak, że te okoliczności są zaproszeniem Chrystusa do naszej codzienności, do każdego aspektu naszego życia. Dźwiganie krzyża podejmowaliśmy spontanicznie. Wspólnie odkrywaliśmy dość trudne, ale głębokie i niezwykle aktualne rozważania Karola Wojtyły z 1976 roku.
Agnieszka, Warszawa
KTO NAPISAŁ TĘ KSIĄŻKĘ O MNIE?
Podczas jednej z naszych podróży do Ugandy znaleźliśmy się w Matany, w szpitalu ojców kombonianów, położonym pośród półpustynnej sawanny. W niedzielę popołudniu miała odbyć się Szkoła Wspólnoty. Ogłoszenie o spotkaniu było wywieszone na szpitalnej tablicy informacyjnej. Przyszło około 30 osób, kilka osób z personelu, przede wszystkim jednak chorzy. Oprócz naszej dwójki, z Ruchu były jeszcze tylko dwie osoby – dyrektor szpitala Daniele Giusti i Joseph, młody Ugańczyk pracujący w administracji. Pozostali po części byli katolikami, po części protestantami, muzułmanami i animistami. Wszyscy słuchali i uczestniczyli w spotkaniu z wielką uwagą. Czytaliśmy Zmysł religijny. Joseph w wieku sześciu lat wypasał wraz z bratem krowy ojca, nie wracając czasem do domu przez wiele dni. W wieku 10 lat uciekł z domu, by pójść do szkoły; po jej ukończeniu dostał posadę pomocnika administratora w szpitalu. Pewnego dnia opowiedział mi, w jaki sposób poznał Ruch. „Pewnej niedzieli, na krótko po przyjeździe do szpitala, zobaczyłem ogłoszenie o Szkole Wspólnoty. Nie miałem nic do roboty, dlatego postanowiłem pójść, bez wielkiego entuzjazmu jednak, ponieważ do mojej wioski przyjechali pewnego dnia biali ludzie i czytali z wielkiej księgi (byli to protestanci), nie podobali mi się jednak. Kiedy przyszedłem, spotkanie właśnie się zaczęło, stanąłem więc w drzwiach. Czytali jakąś niewielką książkę, co wydało mi się interesujące. Wsłuchałem się w tekst i nagle mnie poraziło: zdałem sobie sprawę z tego, że rozmawiano o mnie. Nie byłem w stanie się ruszyć, doznałem szoku. Myślałem, że wszyscy wiedzą, że mówią o mnie i dlatego powinni się odwrócić, by na mnie patrzeć, nie patrzyli jednak. Pytałem samego siebie, kim jest człowiek, który napisał książkę o mnie? Kto w Europie znał moje myśli, które przychodziły mi do głowy podczas wypasania krów? Mogłem o nich opowiedzieć co najwyżej mojemu bratu! To był piąty rozdział Zmysłu religijnego, w którym znajduje sięwiersz Leopardiego: Pieśń koczującego po Azji pasterza. Kiedy spotkanie dobiegło końca, nie mogłem się doczekać następnej niedzieli, aby dowiedzieć się, o czym jeszcze jest ta książka”.
Maria Rosa, Madryt (Hiszpania)
ABY STAĆ SIĘ WIELKIM
Cieszyłam się na ten czas rekolekcji... Więcej ciszy, oderwanie się od codziennych zajęć, spotkania z przyjaciółmi. Jeszcze tylko kilka spraw do załatwienia, ciasto upieczone, torba spakowana, nuty wydrukowane i mogę jechać. Tymczasem, gdy odbieram najmłodszą córkę ze szkoły, okazuje się, że złapało ją przeziębienie. Na pierwszy rzut oka wygląda na to, że ma gorączkę. Opanowują mnie paniczne myśli: „Co teraz? Jechać czy nie jechać? Panie Boże, co mam zrobić? Czego ode mnie oczekujesz w tej sytuacji…”. I pokusa: „Jeżeli nie pojadę, ileż problemów się rozwiąże: wiadomo przecież, że na chorobę najlepszym lekarstwem jest mama; zagram na pogrzebie w parafii, na który musiałam załatwić zastępstwo; osoba z którą miałam jechać samochodem do Świdnicy, zostanie do końca rekolekcji, zamiast wracać z mojego powodu wcześniej. Na dodatek tekst rekolekcji już przeczytałam, a Pan Jezus jest przecież wszędzie obecny”. Właściwie już przekonałam samą siebie, że rozsądniej będzie zostać w domu. To mnie jednak nie satysfakcjonowało, Pan Jezus jakby znikł mi z oczu tutaj na miejscu. Wszystkie przywołane argumenty za i przeciw nie były wystarczająco przekonywujące, aby „nastąpiło wyzwolenie”, to znaczy by pojawiła się jasność co do słuszności takiej czy innej decyzji. Wtedy pomyślałam: „Panie Boże, jeżeli nie będzie miała gorączki, jadę”. Nie miała. Na dodatek mąż się zgadzał, a starsza córka (12 lat) zapewniła mnie: „Mamo, jedź, ja się nią zaopiekuję!”.
Pojechałam. Męczyła mnie jednak niepewność: dlaczego chcę tam jechać? dlaczego uważam, że warto? Tymczasem podczas lekcji znów usłyszałam o tym, co fascynuje mnie w Ruchu, otrzymując niejako odpowiedź na nurtujące mnie wątpliwości. Po raz kolejny utwierdziłam sięw przekonaniu, że moim miejscem w Kościele jest Ruch i proponowany mi w nim sposób postrzegania siebie, rzeczywistości, życia i wiary. I choć ciągle się uczę, a droga jest „równie prowokująca, co bolesna”, chcę dzielić się z innymi radością, że warto iść tą drogą. Jak powiedział nam ksiądz Carrón, nagrodą za trud już tutaj na ziemi będzie „stabilność mojej osoby, mojego «ja»”, wyzwolenie spod władzy narzucanej nam przez świat, intensywność życia, więcej „życia w życiu”. Musiał się znów wydarzyć cud jedności, żebym odkryła po raz kolejny, że Pan jest ze mną, że pozwala mi się rozpoznać, że ma oblicze tego właśnie Towarzystwa, że ono prowokuje mnie do tego, aby odkrywać siebie i to, czym naprawdę jestem; do tego, aby wciąż pogłębiać to jakże ludzkie pragnienie czegoś „więcej”. „Bardziej fascynującym jest bycie towarzyszami drogi niż wspólnikami chwilowej przyjemności”, dlatego to właśnie Towarzystwo jest dla mnie ważne. Ono przypomina mi o Chrystusiei o tym, że nic mniej mi nie wystarczy.
Tymczasem sprawy, które mnie niepokoiły i które mogły stać się przeszkodą w dotarciu na rekolekcje, przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. W ten sposób „to, co każdego dnia byłoby dla nas ograniczeniem, jest przeznaczone do tego, abyśmy mogli stać się wielcy, ponieważ treść każdej ludzkiej sytuacji wypełnia zamysł Kogoś Innego; nie zamysł własnego serca, ale zamysł serca Bożego” (ks. Giussani).
Gabriela, Opole
CHRZEST CECIL
WIDOWISKO, KTÓRE DZIEJE SIĘ NA NASZYCH OCZACH
Cecil pochodzi z Wybrzeża Kości Słoniowej, ma 18 lat, a do Włoch przyjechała dwa lata temu ze swoim tatą. Gdy tylko przyszła do szkoły, w której uczę, zaczęła też uczestniczyć w spotkaniach GS (Gioventù Studentesca – Młodzieży Uczniowskiej). Z czasem jednak – mimo że przychodziła na spotkania i zacieśniała przyjaźnie z niektórymi osobami, a przede wszystkim otrzymywała pomoc od naszych nauczycieli z różnych przedmiotów – wciąż prosiła mnie o lekcje katechizmu. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że chciała przyjąć chrzest. Po rozmowie z proboszczem ustaliliśmy, że miałam dać jej kilka lekcji; kapłan radził też, by Cecil dalej uczestniczyła w spotkaniach GS. 6 marca nadszedł dzień udzielenia sakramentu. Do wspólnoty Kościoła przyjęci zostali: trójka małych dzieci, dwoje dzieci w wieku 10 i 11 lat oraz Cecil. Uroczystość została przygotowana bardzo starannie. Przyjaciele z GS, z pomocą kilku osóbdorosłych, opracowali dwie pieśni: On jest na komunię oraz tradycyjną piosenkę afrykańską – przed udzieleniem końcowego błogosławieństwa. Chór parafialny chciał być z nami, uczestnicząc we mszy św. poprzez śpiewy znane całej wspólnocie. Fizycznie dotknęliśmy jedności Kościoła – wszyscy z zaangażowaniem uczestniczyli w obrzędzie. W tym naszym zgromadzeniu, które zrodziło się z pragnienia Cecil przyjęcia chrztu św., doświadczyliśmy tego, co czasem teoretycznie nazywamy teraźniejszością Chrystusa. Nasza jedność, która rozlała się potem na czas zorganizowanego dla przyjaciół i krewnych poczęstunku, na który składały się potrawy włoskie i afrykańskie, była dla nas prawdziwym widowiskiem. Niektórzy z naszych przyjaciół, nie znając nawet Cecil, przyszli, żeby po prostu tam być i patrzeć na to, co się tam wydarzało, na to, jak i czym ujął nas Pan.
Rossana, Civitanova Marche (Mecerata)
SPOTKANIA PRZED KOŚCIOŁEM PODCZAS SPRZEDAŻY „TRACCE”
Co miesiąc we czwórkę wspinamy się do sanktuarium maryjnego, górującego nad naszym miastem, by zaproponować „Tracce” ludziom wychodzącym z kościoła po mszy św. Czasem idziemy na mszę św. popołudniową, czasem poranną, by móc spotkać oprócz stałych bywalców, również tych, którzy do sanktuarium przyjeżdżają po raz pierwszy.Pewnej niedzieli, gdy proponowaliśmy marcowy numer „Tracce”, podeszła do nas około 40-letnia kobieta, zaciekawiona naszym pismem. Cristina, wskazując na konkretne przykłady, starała się jej wyjaśnić, że większą część naszego miesięcznika stanowią świadectwa. Usłyszawszy to, kobieta ożywiła się i z entuzjazmem opowiedziała nam o swojej inicjatywie, w którą jest zaangażowana od kilku lat. Otóż po tym jak odszedł od niej mąż, zaczęła co jakiś czas zapraszać do siebie na kolacje osoby znajdujące się w podobnej sytuacji. Obecnie ich grono liczy 43 osoby. Gdy skończyła swoją opowieść, zaskakując nas wszystkich, zakupiła „Tracce”. Powiedziała, że dzięki temu, kiedy spotka swoich przyjaciół, będzie mogła podzielić się z nimi dobrym słowem. Umówiliśmy się też z nią na spotkanie za miesiąc po mszy św. o tej samej godzinie, chciała bowiem poznać to, co ożywia naszą przyjaźń.
Cristina, Giorgio, Angelo, Luisa, Gussago (Brescia)