Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2011 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2011 (styczeń / luty)

Życie CL. Gest charytatywny

Ty jesteś mną. Prawo "ja"

Zaczyna się z wielu powodów. „Coś, co dokonuje się teraz”, pokonuje myśli i wystawia na próbę wiarę. Genua, Arezzo, Madryt, następnie Szkocja, Rosja... Doświadczenia młodych i dorosłych pośród chorych, ubogich albo w przytułkach, gdzie bezinteresownie dzielą się swoim wolnym czasem, którego nie mają zbyt wiele. Czasem, „który zbawia wszystko”.

Alessandra Stoppa


To właśnie zainteresowanie się innymi, komunikowanie siebie innym umożliwia nam spełnianie najwyższego, co więcej, jedynego obowiązku życia, którym jest zrealizowanie siebie, spełnienie siebie. (...) Skoro prawem istnienia jest dzielenie się samym sobą, powinniśmy zatem współdzielić wszystko, każdą chwilę. Na tym polega (...) świętość.

Mogę sobie uzmysłowić całe znaczenie słowa „miłość” (caritas), kiedy pomyślę o tym, że Syn Boży, który nas kocha, (...) stał się ubogi jak my, „współdzielił” naszą nicość. (...) Chrystus jednak jest obecny teraz: nie „był”, nie „urodził się” kiedyś, lecz „jest”, „rodzi się” dzisiaj: to Kościół. Kościół jest Chrystusem obecnym teraz.

Ja nie wiem, nie jestem w stanie określić, nie posiadam tego, czego oni naprawdę potrzebują. Jest to miara, której ja nie posiadam: jest to miara, która jest w Bogu. (...) właśnie dlatego, że ich kochamy, to nie my czynimy ich szczęśliwymi (...). Tylko Ktoś Inny może ich usatysfakcjonować. Kto jest racją wszystkiego? Kto wszystko stworzył? Bóg.



Przepięknie. – Co przepięknie?”. Marina nie pyta bez powodu. Sześciuset poważnie chorych pacjentów, ludzie hospitalizowani nawet po 40 lat, większość z nich już nigdy nie wstanie z łóżka. Jak Concettina, która dzieli pokój z Teresą. Nie prowadzą jednak długich rozmów, bo Teresa porusza tylko powiekami. Paverano w Genui jest swojego rodzaju małym miastem, jest tu 27 oddziałów dla upośledzonych fizycznie albo psychicznie. Młodzież wychodzi jednak stamtąd, patrzy na Marinę i jej dziękuje: przepięknie. „Co jest w tym pięknego? – nie przestaje dociekać Marina. – Tutaj jest tylko cierpienie”. To ona ich tu przyprowadziła. Jest ich nauczycielką, sprawa jednak wymknęła jej się spod kontroli.

Plan był prosty: pokazać tym młodym ludziom, że istnieje także życie przepełnione cierpieniem. Nie mieli o tym pojęcia – zrozumiała to, słysząc prowadzone przez nich w klasie rozmowy. Dlatego zdecydowała się zaprowadzić ich do Paverano. Potem oni sami chcieli tam wrócić. Jeden, dwa, trzy razy. Do pierwszych dołączyli następni. To stało się ich gestem charytatywnym. „Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby się go podjąć, nawet dla samej siebie” – mówi Marina. Robiła już wiele rzeczy bezinteresownie, robiła je, służąc Ruchowi. Gest charytatywny stał się jednak czymś innym, nie może się już bez niego obejść. „Potrzebuję widoku twarzy moich uczniów, kiedy przebywają z tymi chorymi”. Chce widzieć, jak wzruszają się na widok małej dziewczynki, która całe dnie spędza w kojcu, bijąc się po głowie i rwąc kartki papieru. A potem widzieć ich, gdy następnym razem wracają ubrani na sportowo po to, by z nią być. Albo widzieć Giulię karmiącą Fulvię, która nie widzi, nie słyszy ani nie mówi i chodzi boso, ponieważ jest to jedyny sposób, by poczuć rzeczywistość.„Giulia była z nią, patrząc na nią z taką miłością, że doprawdy wprawiła mnie tym w zakłopotanie”.

Coś się dokonywało. Coś, co nie znika. Fakt wnika w głąb: „Kiedy wracam do domu z Paverano, zabieram się do nauki, jestem z moją mamą – czuję się inna” – mówi Alessia. Ona i jej koledzy poszli do Paverano, żeby „zrozumieć” życie innych, tymczasem zaczęli stawiać sobie pytania dotyczące ich życia. „Nie myślę o sobie już tak jak wcześniej – opowiada Alessandra. – Nie mówię już: «Jestem zadowolona, jestem niezadowolona...» tak, jak mówiłam to wcześniej”. Zmieniły się także relacje w klasie. Przez rok podejmowania gestu charytatywnego zobaczyli, że każdy ma w środku „pragnienie dawania siebie” – kontynuuje swoją opowieść Marina. – Radość rodząca się, gdy to pragnienie wydostaje się na zewnątrz, jest znakiem, że człowiek – mniej lub bardziej świadomie – żyje prawem «ja», prawem życia, którym jest miłość”. Widząc przepełniające tych młodych ludzi szczęście, zaprosiła ich, by opowiedzieli o tym, czym żyją, Młodzieży Uczniowskiej (GS): „W ten sposób gest został podjęty także przez uczniów i dorosłych ze wspólnoty”. Tego roku, tuż po rozpoczęciu zajęć szkolnych, jej uczniowie poprosili ją o wznowienie inicjatywy. Nie po to jednak, by zanieść ludziom stamtąd nieco miłości (caritas), bo to miejsce samo w sobie jest widowiskiem miłości. „Idziemy tam się trenować”. Nauczyć się prawa życia. Nawet jeśli staje się to zrozumiałe dopiero później, gdy już się to robi.

POWOLI, STOPNIOWO. Albo też zaczynając z pierwszego lepszego powodu. Dasza podjęła gest charytatywny, ponieważ robili to jej przyjaciele, którzy chodzili do przytułku Gołubka w Nowosybirsku na Syberii. „Nie robimy niczego nadzwyczajnego: śpiewamy, czasem rozmawiamy z jego mieszkańcami”. Za każdym razem jednak, gdy spotkanie się kończy, nie może się doczekać następnego razu. „Tam budzi się we mnie tęsknota za nieskończonością” – Dasza nie potrafi powiedzieć niczego więcej. Jednak dopóki powód nie stanie się jasny, „nigdy nie będzie można być spokojnym” – przypomina w Sensie gestu charytatywnego ksiądz Giussani. Nie jest ważna przebyta droga, nie jest ważny sposób, w jaki się zaczyna – zaczyna zawsze Bóg. Tak jak w życiu Aleksandry, która odczuwała potrzebę zrobienia czegoś dobrego i natknęła się na Misjonarki Miłości Matki Teresy z Kalkuty, opiekujące się dziećmi z zespołem Downa. Pierwszy krok zostaje postawiony – tak w Genui, jak w Nowosybirsku albo w Moskwie, gdzie idea okazała się jasna już pierwszego dnia: „Nasza pomoc nie znaczy nic dla tych dzieci, ani nawet dla sióstr. Byłoby czymś śmiesznym myśleć, że spełnia się dobry uczynek”.

Nie przestawała jednak tam chodzić, myśląc o tym, że musi znaleźć znaczenie tego niesprawiedliwego cierpienia. „I wszystkich chwil w życiu, które wyraźnie przepełnia bezcelowe cierpienie – mówi. – Potem zrozumiałam – odrywając swoje życie i swoje sądy od automatyczności, od przyzwyczajenia – że moim problemem było właśnie to pytanie o znaczenie: co podtrzymuje je we mnie żywym? Co odnawia zawsze fundamenty mojej wiary i czyni moje serce zdolnym do prawdziwej miłości? Zrozumiałam to, podejmując gest charytatywny, stopniowo, z czasem”. Powoli, stopniowo – jak mówi ksiądz Giussani – „«mały czas wolny» zbawia cała resztę”. Obecność tych dzieci i sióstr „każe mi poszukiwać sensu mojego życia – mówi Aleksandra. – Każe mi szukać potwierdzenia tego, że istnieje Ten, który zna powody wszystkiego, dlatego nic nie jest bez sensu”. Kocha te dzieci, ponieważ jej przeznaczenie jest z nimi związane w niepojęty sposób: „To nie ja je obejmuję, one zostały mi dane po to, bym objęła całe swoje życie”. Dzielenie kilku godzin w miesiącu przekracza każdy zamiar i zanurza w prawdziwej mierze potrzeby. Mierze, której nikt nie posiada.

Odkrycie tego sprawia ból. Eugenia cierpiała i płakała przed kobietą z Maroka, wdową z dwójką dzieci,którym dawała z siebie wszystko. Wraz z innymi zaczęła zanosić im paczki z Banku Solidarności (Banco di Solidarietà) do starego wiejskiego gospodarstwa.

„CHCIAŁ DAĆ JE TAKŻE MNIE”. Kilka dawnych obór bez ogrzewania, w których żyje około dziesięciu rodzin Romów i ludzi innych nacji, w Foiano della Chiana, niedaleko Arezzo. „Tak bardzo przywiązałam się do tej kobiety i jej dzieci, że nie pragnęłam niczego innego, jak tylko znaleźć im godne mieszkanie”. Znalazła o wiele więcej: dobrą pracę, pewne zakwaterowanie i wyżywienie, położoną niedaleko szkołę. Kobieta jednak nie przyjęła niczego i została w gospodarstwie. „Chciałam zostawić wszystko – opowiada Eugenia. – Potem coś mnie tknęło i sięgnęłam po Sens gestu charytatywnego, gdzie przeczytałam, że Chrystus mógł radykalnie zmieniać sytuacje, tymczasem współdzielił wszystko. «Stał się ubogi jak my». On na wszystko i na wszystkich miał inne spojrzenie i chciał dać je także mnie” – pośród drażniących zapachów gospodarstwa, w którym brakuje wszystkiego. Wtedy wróciła.

Gdy tylko przyszli z Antonim, zaraz otoczyły ich wszystkie dzieci. Przynieśli coś w rodzaju dużego stołu, tak żeby wszyscy mogli przy nim rysować. To piękno wciąż się wydarza także w inne poranki, pod okiem zdumionych matek. Wcześniejsza niemoc rozjaśniła sposób, w jaki należy z nimi być, nowe zaangażowanie.

Pewnego dnia mama jednego chłopca podeszła do Eugenii i zapytała stanowczo: „Co zrobiłaś mojemu synowi?”. Zaniepokoiła się: „Co zrobiłam? Nie wiem. – Codziennie chodzi do szkoły, nastawia dwa budziki, wstaje o godzinę wcześniej, żeby się przygotować, nakłada żel na włosy, idzie na autobus. Co mu powiedziałaś?”. Ona tylko pomogła mu przygotować się do egzaminu dopuszczającego do nauki w nowym roku szkolnym. A Daniele, młody inżynier, jeździł z nim nocą do swojego biura, żeby uczyć go matematyki. „To lata historii, która mnie wzrusza – mówi Eugenia. – Wydała ona wiele owoców, obfitowała w trudne momenty, nieustannie zmieniały się metody i czas. Problemy często zamiast się rozwiązywać tylko się komplikowały”.

Nie wie, jak wszystko potoczy się dalej. „Za każdym razem jednak, kiedy stawiam krok, by tam wrócić, jestem wolna od myśli, bilansów. Kiedy dostrzegam wyłaniające się potężne spojrzenie, którym Bóg mnie ogarnia, zawsze rodzi się nowa dyspozycyjność”. To samo spojrzenie, którym Bóg ogarnia również tych nieznających Go za dobrze ludzi. Gdy podążała za potrzebą drugiego, eksplodowała jej potrzeba: „Bycie z nimi jest byciem z działającą Tajemnicą, która dokonuje wszystkiego, która wszystko porusza”.

BEZ MIARY. Jeśli ta miara Tajemnicy zwycięża w tobie, możesz dawać bez miary i otrzymywać więcej. „Natychmiast jasne stało się dla mnie, że nie chodziłem tam dla jakiegoś zysku, żeby coś mi się zwróciło”. Nawet nie ze względu na uczucie. Ksiądz Javier Prades, rektor Wydziału Teologicznego San Damaso w Madrycie przez siedem lat opuścił gest charytatywny tylko jeden raz.

Kiedy słuchasz jego opowieści o domu Sióstr Miłości, to jakbyś go widział. Wchodzi z pustymi rękami do tych pokoi przypominających szpitalne sale, nie przynosi niczego z tego, co wie. Są tam ludzie ze swoim cierpieniem i są jego dłonie. Z całą ich nieudolnością dotykania i mycia nieuleczalnie chorych ciał. „Oni od razu czują, jeśli nie wiesz, jak ich «wziąć». Dają ci to do zrozumienia. Czasem robią to w przykry sposób”. Relacje z nimi ograniczają się do minimum słów, często są całkowicie milczące. „Kiedy jednak widzisz cień uśmiechu na ich twarzach, otrzymujesz stokrotne wynagrodzenie”. Przez wiele lat zadawał sobie pytanie na temat gestu charytatywnego, na temat życia gestem charytatywnym: „W kapłańskiej formacji ma się do czynienia z dziesiątkami doświadczeń solidarności, jednak drogę prowadzącą do wzrostu mojego człowieczeństwa odkryłem dopiero w wierności temu gestowi”.

W tym domu przyjmuje się osoby starsze i chore na AIDS. Przyjaciele z madryckiej wspólnoty chodzą tam raz w miesiącu, odmawiają Anioł Pański, czytają krótki fragment Sensu gestu charytatywnego, potem dzielą się na dwie grupy: jedni udają się do osób starszych, drudzy do chorych. Na koniec spotykają się, by razem odmówić Chwała Ojcu i opowiedzieć sobie o tym, co się wydarzyło. Najpierw mówią o siostrach. Patrzenie, jak służą i pracują – po ludzku, ale w sposób doskonały – „jest dla nas pierwszym wychowawczym faktem – mówi Rafael, który jest adwokatem. – Wzruszasz się, gdy widzisz je zawsze tak radosne – one przecież żyją w tym miejscu codziennie, przez cały dzień”. Odwiedziny w instytucie stały się jednym z gestów, które madrycka wspólnota otacza największą troską. „To zasadnicza sprawa dla mojego życia – mówi dalej Rafael. – Wierność pewnemu aspektowi wychowawczej drogi otworzyła przede mną na oścież chrześcijańskie doświadczenie. Zacząłem rozumieć całą resztę”. To jest piękno, które rozlewa się na życie oraz na innych.

Kiedy wychodzi z domu, by udać się na gest charytatywny, starsza, dziesięcioletnia córka chce iść razem z nim. Gest „przyciąga”. W ten sposób w zabawach oraz w wycieczkach organizowanych dla chorych zaczęły uczestniczyć także rodziny: „Byliśmy razem na stadionie, w zoo, w muzeum lotnictwa” – opowiada Ramón. Sobota po sobocie, te lata odcisnęły się w nim. Odkrywa to teraz w biurze, stając wobec popełniających błędy kolegów. Nie jest z nimi łatwo, patrzy na nich jednak i zarysowuje mu się przed oczami jeden fakt: „Oni są jak ja – stworzeni i potrzebujący. Są mi dani, a więc jesteśmy razem”. Czymś niesamowitym dla ludzi dorosłych jest widok konkretnej drogi. „To genialność księdza Giussaniego – tłumaczy ksiądz Prades. – Jest pewna metoda, której trzeba się poddać, aby zweryfikować istotę wiary” – aby nauczyć się pojmowania całego życia jako współdzielenia. Tak jak przeżywał je Jezus. Tak jak On na nie patrzył.

GEST I MYŚL. Idź, aby dać, a dosięgnie cię ta czułość. Wie o tym Jeong-Yon, która zapłakana zawisła na szyi siostry Aelredy: „Powinnam była wcześniej poznać podobne temu miejsce”. Po raz pierwszy poszła na gest charytatywny do klasztoru Sióstr Jezusa Miłosiernego w Edynburgu w Szkocji. Podążyła po prostu za Marią i Giacomo, którzy raz w tygodniu oddają swój wolny czas, by spędzić go w stołówce dla bezdomnych z miasta, gdzie ludzie, którzy nie wiedzą nawet, jak się nazywają, otrzymują wsparcie i imię. Kilka osób z Ruchu podaje do stołu, myje owoce i warzywa, sprząta kuchnię. „To jest ogromny wychowawczy gest dla nas – opowiada Giacomo, który robi w Szkocji doktorat. – Tutaj ludzie często stają się katolikami po przejściu jakiejś intelektualnej drogi”. Jest to tymczasem tak prosty gest, że nie można wziąć go za jakąś myśl. To jest życie, które jest, które nadaje wymiar własnemu życiu. Tak jak to jest w przypadku nawróconego z protestantyzmu Michaela – w jego Biblii jest mnóstwo podkreśleń, a głowa pęka mu od wyuczonych cytatów: „Podejmując gest charytatywny, zaczął mi mówić o sobie” – opowiada Maria. Podobnie Jeong-Yon, która pierwszego dnia przez cały czas kroiła marchewki. Po zakończeniu pracy jak zwykle udali się do kaplicy wraz z siostrami, które modliły się za bezdomnych i za nich, wolontariuszy. Tam właśnie Jeong-Yon zaczęła płakać: „Nigdy nie widziałam takiej miłości”. Miłości, która przyszła na świat, do konkretnego domu, pod konkretny adres, pod postacią twarzy i rąk.

OCZEKIWANIE NA BOŻE NARODZENIE. Podczas poranków madryckiego gestu charytatywnego, spędzanych z osobami starszymi, ksiądz Prades widzi, że ta miłość jest miłością Chrystusa. Gdyby tak nie było, osoby te nie wzruszałyby się, słuchając Ewangelii: „Siostry poprosiły mnie, żebym za każdym razem przeczytał jakąś stronicę – te słowa przemawiają do serc tych ludzi tak samo, jak przemawiają do mojego. Dla nich słuchanie tego, co mówi Jezus, i otrzymywanie każdego dnia miłości tych sióstr jest tym samym” – konkretną, ogarniającą wszystko miłością. „Otrzymuję ją w każdej chwili, taki jaki jestem – miłość (caritas) Boga do mnie”. Bóg, który pojawia się na horyzoncie niczym podczas oczekiwania na Boże Narodzenie. Już samo to otwiera życie i pozwala cieszyć się czymś niepojętym – ty jesteś mną.

*Cytowane na tych stronach słowa ks. Giussaniego pochodzą z Sensu gestu charytatywnego (tekst dostępny na: http://www.cl.opoka.org.pl/aktualnosci/carita.pdf).


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją