Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2011 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2011 (styczeń / luty)

Rozmowa. Ruggero Guarini

Zanikanie poczucia tajemnicy

„Kult tego, co ludzkie”. Triumfujące osądy, uznające samobójstwo reżysera Maria Monicellego za akt odwagi. Pewność postępowego optymizmu. I „laicka przesądność”, która zapomniała o wątpliwości Sofoklesa... Pisarz RUGGERO GUARINI opowiada o pawiej egolatrii, która zajmuje miejsce wdzięczności. „Wdzięczności za to, że budzisz się rano”.

Alessandra Stoppa


Słuchając Ruggera Guariniego, zastanawiasz się, na ile wszystko zawiera się w jednym słowie, zapisanym 2400 lat temu – deinotaton. Jedno z najbardziej dwuznacznych określeń, przy pomocy których definiowano człowieka. Znaczenie tego pojęcia przez wieki dzieliło uczonych; Guarini czerpie je od Heideggera: „Nad wszystkie sięga dziwy człowieka potęga” – recytuje Chór w Antygonie Sofoklesa (Sofokles, Antygona, w. 332, w: tegoż, Antygona, Król Edyp, Elektra, tłum. K. Morawski, oprac. S. Srebrny, przejrzał i uzup. J. Łanowski, Wrocław 2004, s. 160). Neapolitański pisarz czyta na głos wersy greckiej tragedii. Człowiek, który przeprawia się przez morze, poskramia dzikie zwierzęta, zawsze przygotowany na to, co go czeka. „Absolutny pan tajemnic techniki... Znalazł sposób na zło nie do naprawienia...” Dlaczego jednak Sofokles „z zaniepokojeniem patrzył na człowieka?”. Spośród wszystkich istot najdziwniejsza – pisał. Mówił o nim niczym o jakimś cudzie, zachwycającym a zarazem strasznym. Guarini sam sobie odpowiada: „Ponieważ już wtedy widział, że człowieka nic nie powstrzyma”. Twierdzi, że Sofokles miał zastrzeżenie: „Nie brał za pewnik tego, że wszystko, co jest możliwe dla człowieka, jest dobre. Dzisiaj już nie żywi się podobnej wątpliwości”.

Dlatego też tak bardzo wzburzyły nim puste komentarze na temat samobójstwa Maria Monicellego, które wypełniły gazety. „Sądy triumfujące i pewne”. Nic go bardziej nie denerwuje. Stwierdzono, że czyn Monicellego jest „aktem wolności”, „wielką demonstracją odwagi”, która „odmłodziła reżysera o 50 lat”. I tego typu rzeczy. Czy „można jednak pozwolić na mówienie o domniemanej odwadze niewytłumaczalnego gestu?”. Arogancja, która dla niego nie jest problemem formy czy też etyki albo idei politycznych, ale bezpośrednio wiąże się z „zanikaniem poczucia tajemnicy”. Nie filozofuje. Mówi o „budzeniu się rano bez żadnego już zdumienia”, przywołując nam na myśl tę prośbę zawierzoną kilku swoim wersom, brzmiącym jak modlitwa, które zapisał ponad dziesięć lat temu: „Kimkolwiek wreszcie jesteś, / niesyty wciąż mnie dziwić, / dziękuję ci, żeś mnie jeszcze / nie wyrzucił”.

W obliczu samobójstwa Monicellego powiedział Pan: „W niektórych komentarzach dostrzegam całkowity brak pietas, religijnego elementu życia. Chodzi tymczasem o moment ludzkiego istnienia, który wymaga ciszy i miłosierdzia”. Co Pan ma na myśli, mówiąc o „religijnym elemencie życia”?
Prostą rzecz: pokorę uznania, że zależymy od sił wyższych od nas. Ta pokora, uznanie tej całkowitej oczywistości zostały zagubione. A widać to na przykład po pewności, z jaką sypią się tak triumfalne osądy, aż po to groteskowe „elogium” samobójstwa Monicellego. To otępiałe bałwochwalstwo popycha do takiego mędrkowania.

Dlaczego bałwochwalstwo?
Niektóre bzdury można mówić tylko wtedy, gdy postanowiło się wywyższyć ponad wszystko własny rozum, swoje „ja”. To jest bałwochwalstwo panoszące się dzisiaj po trochu wszędzie, zwłaszcza jednak w Europie i we Włoszech, gdzie przejawia się w wielu komicznych, a zarazem aroganckich stanowiskach włoskiego półświatka kulturalnego. Myślę, że nie ma dzisiaj nic bardziej prymitywnego i przesądnego niż poczucie pustki, bezmyślnej dumy, które wyróżniają włoski laicyzm.

Skąd bierze się ta duma?
Jej źródło nazwałbym egolatrią. Dominuje u nas kultura skoncentrowana na kulcie człowieka, który – niczym Bóg – chce być causa sui – sprawcą samego siebie. Dla tej kultury zasadniczą sprawą jest przyznanie człowiekowi prawa i zdolności do określania samego siebie. To jest właśnie ostatni zasiew tej laickiej przesądności, podsycającej gwałtowną pewność, z którą toczy się wiele batalii, według mnie po prostu bezbożnych: zapłodnienie in vitro, małżeństwa homoseksualistów, adopcja dzieci przez homoseksualistów... Po tę słowną agresję i symbol, którym jest zniesienie – w hiszpańskim prawie rodzinnym – terminów oraz idei „ojca” i „matki”. Co za wypaczona ekstrawagancja! To, że właściwie ludzie skłaniają się do akceptowania tego wszystkiego bez mrugnięcia okiem, rozumie się samo przez się jako ideę, że dobrze jest mówić „tak” wszystkim możliwościom,jakie dzierży w swoim ręku człowiek. Jedną z najbardziej rozpowszechnionych tego form jest scjentyzm, który nie jest tylko słusznym i rozumnym dowartościowywaniem możliwości dawanych przez naukę.

Czym w takim razie jest jeszcze?
Bez wątpienia ludzkość usiłuje wykorzystać wszystkie możliwości, które daje nauka i historia. Kto jednak powiedział, że ślepa akceptacja tego wszystkiego, co „jest możliwe” – naukowo, technicznie, historycznie – jest koniecznie pozytywnym, a nie zgubnym krokiem? Nawet wielcy przedchrześcijańscy myśliciele, jak Sofokles, mieli co do tego poważne wątpliwości. Zatrwożone spojrzenie Sofoklesa ogarnia nie tyle homo faber – człowieka wytwórcę – jako takiego, może nawet nie tyle możliwości otwierane przez jego zdolności, co raczej jego ślepą wiarę w dobre rezultaty swojego działania.

To Pan ma na myśli, mówiąc o „kulcie człowieka”?
Państwo, Naród, Partia, Masy, Historia, Seks... To tylko niektóre z wielu „spraw ludzkich, zbyt ludzkich”, które czczono w ciągu ostatnich dwóch wieków jako idole i których broniono z zawziętością okazującą się często karykaturą religijnej wiary. Pod tym względem włoski laicyzm różni się od laickiej kultury innych państw. W krajach anglojęzycznych na przykład nawet ateiści i niewierzący nie żyją w kulturze, która ich podżega, jak to jest we Włoszech, do bałwochwalczej czci okazywanej Historii albo Państwu... Myślę, że jedną z tragedii włoskiej kultury, również tej „wysokiej” (albo za taką się uważającej), jest fakt wyróżniania się elementem historiolatrii. Jej korzenie sięgają od marksistowskiego materializmu historycznego po absolutny historycyzm Benedetta Crocego [1866–1952, włoskiego filozofa, liberalnego publicysty i polityka] w sosie liberalnym. Włoski progresywizm uświęca to, co ludzkie. Przykładem tego jest włoska Konstytucja, uchodząca za nietykalną.

Co ma z tym wspólnego uczucie religijne, pokora, o których mówił Pan wcześniej?
Mówimy o sprawach, wobec których człowiek pełen wątpliwości powinien zachować pokorę. Tymczasem nie odczuwa się tych spraw ani nie postrzega nawet jako problemów. Tak wielka pewność prowadzi do stanowiska tragicznie powierzchownego, które dzisiaj pogarsza dodatkowo pewna nowość.

Jaka?
Jeszcze kilka lat temu nawet wielu spośród tych, którzy skłaniali się ku rozpowszechnionemu progresywnemu optymizmowi naszych czasów, podejrzewało, że sam rozum nie wystarcza do usprawiedliwienia tego ich zaufania. Dzisiaj natomiast wszystko jest oczywiste i uspokojone – to, co wcześniej uznawano za problematyczne, dzisiaj uchodzi za pewnik, za coś niepodważalnego.

Co jednak pozwala Panu zachować tę postawę pokory?
Nie potrafię do końca odpowiedzieć na to pytanie. Z pewnością liczą się podstawy otrzymanego wychowania, sposobu wychowania całego mojego pokolenia, w którym zbiegały się dwa zasadnicze elementy: chrześcijaństwo – docierające do nas na różne sposoby – i poważne studia nad przedchrześcijańską literaturą, która również stanowi nadzwyczajne złoże religijnych doświadczeń. Zresztą jednym z największych pedagogicznych przedsięwzięć chrześcijańskiej Europy była jezuicka ratio studiorum, która stawiała obok nauki chrześcijańskiej tradycji studia pogańskich klasyków.

Dlaczego podobne wychowanie dzisiaj odpowiedziałoby na „dumę” współczesnej pustki kulturalnej?
W tych studiowanych na poważnie fundamentach nie sposób znaleźć czegoś z beztroskiej, bałwochwalczej pychy współczesnego progresywizmu, ponieważ starożytni uznawali zagadkowość za część życia. Dzisiaj natomiast poczucie tajemnicy zanika – nigdzie nie dostrzega się już tajemnicy. Już nic nie budzi zdumienia, nawet to, że budzisz się rano. Prawdziwym, poważnym problemem jest śmierć zachwytu.

Pan żyje tym zdumieniem?
Moje pokolenie ustrzegło przynajmniej okruch poczucia świętości, co oznacza bardzo proste, a zarazem silne doświadczanie czystej i prostej wdzięczności za cudowny fakt istnienia. Kiedyś zdumienie było znamieniem wspólnym wszystkim – myślę, że w Europie nie było ani jednego człowieka, dla którego najważniejsza propozycja Gotffrieda Leibniza [1646–1716, niemieckiego filozofa, fizyka, historyka i dyplomaty] nie byłaby zrozumiała. Odnoszę się tutaj do stwierdzenia, w którym filozof ten ukazał zasadniczą metafizyczną kwestię: „Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?”. Dzisiaj nawet w modlitwie wymiar roszczeniowy przeważa nad wymiarem zdumionej wdzięczności.

Jakie niebezpieczeństwo grozi zdumieniu?
Powszechna banalizacja, która przemawia zamiast przedstawicieli włoskiego laicyzmu. To nie oni się wypowiadają, nie przemawiają od siebie, zamiast nich głos zabierają uprzedzenia współczesnej przesądności, którą zdradza pewien strach. Tak jak widzieliśmy to w przypadku tych komentarzy, które roszczą sobie prawo do posiadania wiedzy na temat tego, co dzieje się w duszy człowieka odbierającego sobie życie, i usiłują zastosować do tak tajemniczego wydarzenia ubogie koncepcje swoich ideologii: wolności, wyboru, odwagi... Ta fenomenologia wiąże się ze strachem i próżnością. Dlatego po samobójstwie Monicellego przyszedł mi do głowy obraz pawi, rozkładających na publicznej scenie swój „pawi ogon cudzych samobójstw”. Ta próżność, egolatria zwycięża, kiedy uważa się, że historia raz na zawsze usunęła poczucie świętości – to jest podsycany przez współczesność proces wymierania, który przybiera we Włoszech formy poważniejsze niż gdzie indziej. Wśród nich znajduje się między innymi coraz większa niechęć Kościoła, a przynajmniej wielu jego przedstawicieli, do mówienia o „sprawach ostatecznych”, które w katechetycznej tradycji były nazywane novissima.

Czy zagubienie poczucia tajemnicy wiąże się z tym, co ostatni raport ośrodka badań opinii publicznej CENSIS ujął jako „brak pragnienia”?
Myślę, że tak, ponieważ właśnie niepohamowana wola, żeby „iść z duchem czasu” – jak mówi odrażające, brzmiące niczym imperatyw, sformułowanie – występuje przeciwko pragnieniu. Co więcej, jest zduszaniem pragnienia, czymś w rodzaju negacji, jego zniesieniem na rzecz kultu przyzwolenia na „ducha czasu”. Co tymczasem oznacza podążanie z duchem czasu? Czyż nie jest to w istocie bycie sic et sempliciter [tak po prostu i najzwyczajniej] doskonałymi konformistami? W Rosji czasów Stalina oznaczało to przyzwolenie na gułagi, w nazistowskich Niemczech – na obozy koncentracyjne... To jest dokładne przeciwieństwo pragnienia: jeśli w człowieku mieszka prawdziwe pragnienie, ma on w sobie coś, co zawsze skłania go do stawiania oporu albo przeciwstawiania się „duchowi czasu”.

Dlaczego?
Ponieważ w każdym pragnieniu wyraża się jakiś związek z czymś wyższym. Wystarczy zastanowić się nad tym, jak można osądzić jakość obecnych czasów, jakość jakiegokolwiek momentu historycznego. Trzeba skonfrontować ją z czymś innym. Z czym? Nie tylko z przeszłością, ale z czymś wyższym, czego nie może dać nam proste odczytanie teraźniejszości i przeszłości.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją