Ślady, numer 6 / 2010 (listopad / grudzień) Nauka. Mauro Ferrari
W małym jest wszystko Zajmuje się rzeczami mikro, co więcej, nano, które są obietnicą wielkich zmian w medycynie. Zmian, które dostrzega już w swoim życiu, wraz z „wydarzającymi się codziennie cudami”. MAURO FERRARI tłumaczy, dlaczego „nie widzimy już znaków” i co wspólnego z przebaczeniem ma praca. Alessandra Stoppa
On nie mógł o tym wiedzieć. Wśród wszystkich idących pod górę biednych skazańców, jeden był inny od pozostałych. On jednak, stojąc w tłumie, nie mógł się tego domyślać. Nawet wtedy, gdy centurion poprosił go, by pomógł właśnie tamtemu. „A jednak to zrobił. Nie miał z tym nic wspólnego, wziął jednak krzyż i go poniósł. Był tam przez przypadek, tak jak przez przypadek wydarza się większość rzeczy w życiu. I został powołany. Dlatego zawsze czułem sympatię do Szymona z Cyreny”. Śmiałym czynem jest zestawianie ze sobą tych dwóch ludzi. Jeden wracał z pola ulicami Jerozolimy, znajdującej się wówczas pod panowaniem Tyberiusza. Drugi zmienia oblicze badań klinicznych nad zastosowaniem nanotechnologii w medycynie. Mauro Ferrari. Był młodym profesorem na uniwersytecie w Berkeley, otarł się o wszystkich przyjeżdżających do Doliny Krzemowej laureatów Nagrody Nobla. Stał się jednym z największych na świecie ekspertów od zastosowania nanotechnologii w walce z rakiem. Zanim jednak to się stało, nie brakowało w jego życiu różnych zawirowań i niespodziewanych zwrotów.
Z powodu nieszczęśliwego wypadku rezygnuje z kariery koszykarza. Potem wypowiedzeniem z pracy kończy się jego kariera trenerska. W międzyczasie rzuca inżynierię dla astronomii, po czym na trzecim roku przenosi się na matematykę. Do Berkeley przyjeżdża po raz pierwszy w wieku 24 lat na stypendium, z dopiero co poślubioną Marią Luisą. Po obronie pracy magisterskiej przez rok prowadzi kurs dla sekretarek,wreszcie zostaje przyjęty na studia podyplomowe na wydział inżynierii mechanicznej. Znowu w Berkeley.
Znak po znaku. I on, który zawierza wszystkiemu, co się wydarza. Szybko zrozumiał, że nie mógł żyć inaczej. Trójka dzieci była jeszcze mała, gdy Maria Luisa zachorowała na raka. W przeciągu kilku miesięcy zmarła. Wtedy zostawił twierdzenia dotyczące ewolucji Wszechświata i oddał się wyzwaniu, które rzuciła mu choroba żony: nowotwór został wykryty zbyt późno, zaczęły się przerzuty, zastosowano lekarstwa, które nie dotarły jednak w odpowiednie miejsca. Oznaczało to, że trzeba znaleźć sposób, żeby terapię można było przeprowadzić na chorych komórkach. Zaczął pracować na wszystkich polach. Zajął się inżynierią, matematyką, fizyką, naukami klinicznymi i farmaceutycznymi, biologią molekularną. Tak powstał nowy sektor – nanomedycyna, która może pomóc w rozwiązaniu problemu stawiania wczesnej diagnozy oraz skutecznego leczenia.
„Gdyby piętnaście lat temu ktoś mi powiedział, że zajdziemy tak daleko, wybuchnąłbym śmiechem”. A mówi ci to ten, któremu pod koniec liceum zasugerowano, by nie zajmował się przedmiotami ścisłymi. Ten sam, do którego NASA zwraca się teraz z prośbą o wynalezienie czegoś, co przypominałoby ludzkie gruczoły, po to, by poprawić wydolność organizmów astronautów znajdujących się w przestrzeni kosmicznej. To jednak tylko przedsmak jego historii, w której nieustannie wyłania się nagle coś odmiennego od całej reszty. Jak na przykład słowa „Brat Cierpienie”, padające z ust człowieka nauki, który poświęca swoje życie leczeniu człowieka.
Co oznaczało rozpoczęcie wszystkiego od nowa i oddanie się medycynie?
To nie tak, że pewnego dnia wymyśliłem sobie coś niczym Don Kichot. To nie było tak. Po śmierci Marii Luisy poczułem się wezwany, by iść w jakimś określonym kierunku. W tamtej chwili nigdy bym nawet nie pomyślał, że wszystko potoczy się w ten sposób. Zresztą, nic nie zaczyna się od myślenia o jakimś konkretnym programie: człowiek słyszy powołanie, a wtedy robi to, co może. Krok po kroku. Zaczyna też rozpoznawać różne możliwości. Rozpoznaje drogę. Na początku przeczuwasz coś tylko instynktownie, żeby jednak to dojrzało, trzeba czasu. Trzeba lat. To wędrówka – długa i trudna. To, co jest na początku, to tylko sugestia jakiegoś powołania do czegoś. W obliczu tego, co mi się wydarzyło, kontynuowanie prac nad twierdzeniami dotyczącymi ewolucji Wszechświata nic mi już nie dawało. Podążając za tą myślą, lepiej zrozumiałem kolejne bardzo ważne przejście.
Jakie?
Różnicę między robieniem czegoś dla siebie a robieniem czegoś dla siebie i dla innych, czyli ze względu na sens życia. Wielkie rzeczy, tak w badaniach jak w życiu, wydarzają się zawsze, jeśli tylko człowiek pozwala, by wszystko biegło swoim torem. Jeśli tylko przechodzi się od myślenia: „ja robię wszystko”, do potrzeby robienia wszystkiego z innymi. Rzeczy robione w pojedynkę, które są celami same w sobie, z trudem przynoszą rezultaty. Przyszłych naukowców uczy się tylko jednego: „Poświęć najbliższe trzy, cztery lata jakiemuś bardzo specyficznemu, wąskiemu zagadnieniu, a staniesz się największym specjalistą od tego problemu na świecie. W ten sposób zrobisz karierę”.
Ta metoda jest błędna?
Powinniśmy wyciągać jakieś wnioski z tego, że ważne rzeczy wydarzają się na przecięciu różnych dyscyplin, czyż nie? Kiedy wykładałem w Berkeley, powtarzałem zawsze moim studentom: „Jeśli umiesz coś, co możesz robić w pojedynkę, może nie jest to aż tak ważne. Naucz się pracować z innymi”. Dzisiaj rozumiem to jeszcze lepiej: jeśli robisz coś, co możesz robić sam, nie jest to wystarczająco ważne. Trzeba współpracować. Od strony psychologicznej to zasadnicze przejście, ponieważ przekonanie, że „ja mogę zrobić wszystko” jest punktem zaczepienia, dającym poczucie bezpieczeństwa. Trzeba natomiast pozwolić, by wszystko toczyło się swoim torem, a żeby tak się stało, trzeba pamiętać, że ogromnej większości rzeczy, których potrzebuję, nie wiem. Dlatego muszę zawierzyć, muszę się otworzyć. Wtedy przechodzi się od uprawiania „nauki dla siebie” do rzeczy, które mają całkowicie inny wymiar i wagę. Dlatego praca ma wiele wspólnego z doświadczeniem przebaczenia.
W jakim sensie?
Trzeba sobie przebaczyć to, czego nie wiemy. I przebaczyć drugiemu to, czego on nie wie, a co z kolei my wiemy. Praca z drugim, innym od nas człowiekiem, jest trudna dla wszystkich, przede wszystkim jednak dla naukowców, którzy wbrew temu, co się uważa, są bardzo konserwatywni. Dlatego to „zawierzenie się” nie jest tylko przejściem psychologicznym. Zależy ono całkowicie od relacji między stosunkiem do własnej dyscypliny a jej przydatnością. Kwestia przydatności wiąże się ze świadomością, że it’s not about me: to nie dla mnie, to nie ja jestem tutaj kimś ważnym, jestem narzędziem w jakiejś większej operacji. Nie ma innego sposobu na przeżywanie znaczenia tego, czym człowiek się zajmuje, jak ofiarowanie tego, czyli oddanie się do dyspozycji.
Czy zawsze przeżywał Pan swoją pracę w ten sposób?
Nie. Najpierw zajmowałem się czymś innym, może bardziej eleganckim, a z pewnością bardziej „naukowym”. Radziłem sobie z matematyką i z fizyką, zajmowałem się kosmologią relatywistyczną. I powiedzmy szczerze, że nie miało to bezpośredniego związku ze wspólnotą: trzeba by co najmniej czterystu miliardów lat, by na coś się to komuś przydało... Nie o to jednak chodzi: problem w tym, że ja chciałem zrobić karierę, odnieść sukces. Potem poznałem cierpienie mojej żony.
To dlatego w wieku 42 lat, będąc już uznanym profesorem, zdobył się Pan na to poświęcenie i zapisał się na pierwszy rok medycyny?
Nie mogę powiedzieć, że było to poświęcenie. To były bardzo piękne lata. Na wiele sposobów było to doświadczenie niezwykle upokarzające, dzięki upokorzeniom jednak nauka staje się rozumna. Bez pokory niczego się nie zdziała. Nie można uprawiać poważnej nauki bez poczucia, że jesteśmy bardzo mali. To jest ta sama otwartość, która towarzyszy modlitwie: nie można się modlić, jeśli człowiek nie czuje się bardzo małym. Pokora potrzebna w badaniach naukowych jest właśnie otwartością właściwą modlitwie. Otwartość w badaniach jest otwartością podczas modlitwy – to zdolność kontemplowania, zajęcia odpowiedniego stanowiska. Dlatego dla mnie moja praca jest modlitwą do Boga: badania i modlitwa są tym samym. Zawsze się dziwię, kiedy ktoś mnie pyta: „Jak ty, naukowiec, możesz być osobą religijną?”.
Co Pan odpowiada?
Właśnie dlatego, że jestem naukowcem, nie mogę nie być osobą religijną. Jak mogę nią nie być? W moim życiu bez przerwy widzę niewiarygodne rzeczy. Nie mogę sobie wyobrazić, żebym nie dostrzegał cały czas jakiegoś przesłania. Wtedy pytają mnie: „Wierzysz więc w cuda?”. A ja na to: „Oczywiście, że wierzę”. Pytają więc dalej: „Widziałeś je kiedykolwiek?”. Wtedy odpowiadam, że nie ma dnia, żebym ich nie widział.
Co jest źródłem Pana wiary?
Wychowałem się w katolickiej rodzinie, gdzie chodziło się na coniedzielną Mszę św. i przystępowało do Komunii św. Jako młody chłopak jeździłem w lecie na obozy w góry, jak wielu. Potem – jak wielu – na studiach oddaliłem się od Kościoła i od religii. Już nic dla mnie nie znaczyły. Pan jednak pozwala się znaleźć wtedy, gdy trzeba. Nawet jeśli na długo o Nim zapomnieliśmy. To właśnie przydarzyło się mnie i Marii Luisie w czasie jej choroby: Pan pozwolił, byśmy Go odnaleźli, a my uczyniliśmy wiarę filarem naszego życia.
A po śmierci Marii Luisy?
Jeszcze bardziej. Nie zdarzyło mi się zakwestionować wiary, nigdy nie zadałem pytania: „Boże, gdzie byłeś?”, ponieważ, kiedy się odwracałem i Go szukałem, On zawsze był. Zawsze. Nigdy nie miałem do Niego o nic pretensji. Nawet wtedy, gdy cierpienie było tak silne, że aż nie do zniesienia. Nie ma w tym jednak żadnej mojej zasługi, to tylko wielkie błogosławieństwo, które otrzymałem: to prezent, jaki dał mi Bóg wraz z odkryciem cierpienia.
Co to oznacza?
Gdy byłem w bazylice w Asyżu, uderzyły mnie przeczytane tam słowa świętego Franciszka: Siostra Śmierć. Trudno człowiekowi zbliżyć się do cierpienia z miłością. Trudno nam podziękować za cierpienie, patrzeć na nie jak na towarzysza podróży. A jednak życie potrzebuje Brata Cierpienie. To tak jak z naszymi oczami, którym światło sprawia ból, dopiero wtedy jednak widzą naprawdę. W powszechnej świadomości cierpienie jest tylko tym, przed czym trzeba uciekać. Oczywiście, nigdy bym sobie nie pomyślał, że cierpienia trzeba szukać. Trzeba jednak uznawać je za wielki dar – posiadamy narzędzia pozwalające przemieniać cierpienie w dobro.
Co ma Pan na myśli?
To także błogosławieństwo: możliwość przemieniania cierpienia w dobro, dobro twoje i innych. Nie wiem, jakie jest znaczenie życia, wydaje mi się jednak, że jest bardzo bliskie temu. Łączenie posiadanych darów z natchnieniem płynącym z cierpienia nie jest zasługą, ale czymś, co trzeba czynić, by życie miało sens. Uważam, że nie można żyć inaczej.
Dlatego fascynuje Pana postać Cyrenejczyka?
To, co przytrafiło się jemu, przytrafia się nam. Ma to związek z powołaniem, z każdą chwilą naszego życia. Szymon nie miał nic wspólnego z tym, co się tam działo, co więcej, był obcokrajowcem. Nie powiedział jednak: „No nie, a dlaczego ja?”. Nie powiedział: „To mnie nie dotyczy, ja tego nie studiowałem...”. Oczekujemy, że na niebie ukaże się krzyż, jak cesarzowi Konstantynowi. Znaki tymczasem objawiają się w życiu każdego dnia, nieustannie, to my nie potrafimy ich rozpoznawać. Słowa te kieruję do samego siebie, do nikogo innego: problemem jest odwaga oraz chęć do tego, by mieć oczy otwarte i dostrzegać rzeczy, które wydarzają się każdego dnia, uznając, że są okazją do tego, by służyć realizacji planu Kogoś większego. Bardzo trudno jest jednak trzymać oczy otwarte.
Co ma z tym wspólnego Cyrenejczyk?
Nie miał żadnego powodu, żeby zauważyć, że poproszono go o coś ważnego. Nigdzie nie było napisane: „Spójrz, to jest Syn Boży”. My wiele razy widzimy innych i nie widzimy Syna Bożego. To jest moje ograniczenie: nie rozpoznaję, że wszystko jest wezwaniem. Oczekujemy tylko nadzwyczajnych rzeczy, jednak na skutek tego, że w ogóle nie patrzymy, nie widzimy nawet tych.
Co pomaga Panu otwierać oczy?
Cierpienie. Nie może to być jednak tylko cierpienie, ponieważ wszystko w życiu, tak jak w biologii albo w przyrodzie, jest zrównoważone. Życie potrzebuje cierpienia i radości, bez któregoś z nich nie ma poznania. Nie pożyjemy długo bez cierpienia, ponieważ jeśli położylibyśmy dłoń na rozpalonym palniku, nic byśmy nie poczuli. Nie wiedzielibyśmy, że jest coś, co ogranicza życie. Dlatego nie można mówić o radości bez cierpienia.
Czy to jest metoda wybrana przez Boga, by nas wychować?
Kto to wie? Kim jesteśmy, by mówić, co też zamierzył sobie Bóg? Nie wiem tego, mówię tylko o tym, co widzę: życie jest radością i cierpieniem, a bez cierpienia nie ma prawdziwego człowieczeństwa.
Dlatego cierpienie jest naszym Bratem?
Jest naszym bratem, ponieważ Chrystus umarł i zmartwychwstał dla nas. Nie mamy nic więcej do powiedzenia.
NANO-CUDA
Mauro Ferrari urodził się w 1959 r. w Padwie, gdzie ukończył matematykę. Wykładał inżynierię mechaniczną, inżynierię biologiczną, medycynę i badania materiałowe na różnych amerykańskich uniwersytetach (Berkeley, Ohio State University, na Uniwersytecie w Teksasie, na Rice University w Houston). Założył Alliance for Nanotechnology in Cancer Institute w USA, zapoczątkowując wielki światowy program badań nad zastosowaniem nanotechnologii w medycynie. Dzisiaj jest prezesem i generalnym dyrektorem jednego z najważniejszych amerykańskich szpitali, Methodist Hospital Research Institute. |