Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2010 (listopad / grudzień)

Listy

Świadek Bożej Miłości

i inne...


ŚWIADEK BOŻEJ MIŁOŚCI

Drodzy, w tym roku ksiądz Zdzisław Seremak obchodziłby 50lecie kapłaństwa. Czytając obecnie na Szkole Wspólnoty rozdział Caritas – dar z siebie, wzruszony, bardzo często wracam myślami do tego człowieka, któremu tak dużo zawdzięczam. W ostatnich „Śladach” ukazał się wywiad z naszym byłym wizytatorem Michele Faldim, który opowiada o swoim „pójściu za” księdzem Giussanim. Chciałbym zwrócić uwagę na kilka cytatów z tego wywiadu: „Był [ksiądz Giussani] dla nas punktem odniesienia, na który trzeba było patrzeć ze względu na to, co było wówczas naszym doświadczeniem. W tych latach w osobistym życiu potwierdzało się to, co od pierwszego roku, od pierwszej godziny zajęć, słyszałem od niego: «Nie chcę być tutaj, by was przekonywać do rzeczy, o których będę mówił, ale ponieważ pragnę, by wasze doświadczenie było porównywane z tym, o czym wam powiem». (...) Problemem nie jest głoszenie idei, ale przeżywanie tego, o czym się mówi. Albo lepiej: najważniejszą kwestią nie może być obecność tego, kto stoi na czele, ale relacja, w której się żyje tam, gdzie się jest. To nas fascynowało w przebywaniu z księdzem Giussanim. Uczyliśmy się metody poprzez osmozę” („Ślady” 5/2010, s. 32–33). Moje relacje z księdzem Zdzisławem i z księdzem Józefem były i są takie same jak te, które Michele miał z księdzem Giussanim. Patrząc na nich, uczyłem się świadomego – osądzonego przez Obecność Chrystusa – życia. Poruszający był przede wszystkim sposób, w jaki ksiądz Zdzisław traktował osoby – nie tylko pięknie i rozumnie mówił o Miłości Boga, ale nią żył. Jako wielki realista nie gorszył się żadnym grzechem, ale był otwarty i naśladował Miłosiernego Boga w relacjach z każdą osobą. Kiedy czytam czwarty podpunkt wspomnianego rozdziału, Moralność to naśladowanie Boga w miłości caritas, dziękuję Bogu za osobę księdza Zdzisława i księdza Józefa, ponieważ poprzez ich życie to doświadczenie jest mi bliskie, jest po prostu dla mnie prawdziwe.

Marek, Wrocław

 

 

ZAPALONY PRZED LATY MAŁY PŁOMYCZEK
List wysłany pewnemu uczącemu w liceum profesorowi
Jestem Pana byłą uczennicą sprzed około dziesięciu lat. Często o Panu myślałam przez ten czas. Szczególnie zafascynowała mnie Pochwała stworzeń św. Franciszka z Asyżu – tak bardzo, że mojego drugiego syna nazwałam Francesco. Byłam pełna podziwu dla Pana radości oraz wiary, nie rozumiałam jej jednak. Życie tymczasem przyniosło mi doświadczenia większe ode mnie – dzięki nim spotkałam Boga. Mój synek w wieku sześciu miesięcy odszedł do Pana z powodu choroby genetycznej, która ujawniła się niespodziewanie, gdy miał pięć miesięcy (była to nieuleczalna w żaden sposób wada serca). Niestety półtora roku temu straciliśmy także naszego pierwszego syna, Angela. Młoda mama i tata, nieznający się na życiu ani na wielkich cierpieniach,których ono dostarcza, z dwójką dzieci w niebie i z dwoma wielkimi ranami w sercu – jedną na drugiej. Cóż powiedzieć – wszyscy pozostają bez słów, wystarczy wymowne spojrzenie, to spojrzenie mówiące o cierpieniu i współczuciu. W sercu ogromny ból, w duszy jednak – ogromna nadzieja, ogromne pragnienie (pragnienie dotknięcia gwiazd!), które przemienia się w Miłość. Któż naprawdę wiedział, czym jest Miłość, ta prawdziwa, zanim to wszystko się stało? Wielkie cierpienie przynosi albo wielką nienawiść, albo wielką miłość – na szczęście Jezus podał nam dłoń. Ostatnio – podobnie jak w szpitalu, gdy trzymałam rączkę mojego syna, podłączonego do respiratora i pozostającego przy życiu tylko dzięki podawanym lekom – bardzo dużo się modliłam i czytałam Matkę Teresę. Cóż za wielka kobieta, jakaż wielka Miłość! Być może z niebios spłynęło na mnie nieco jej siły. Mam nadzieję, że w tej chwili przytula moje dzieci, ona, której nikt nie miał za matkę biologiczną, ale która była wielką matką wszystkich sierot Miłości. Dziękuję Panu, Profesorze, za ten mały płomyczek, który zapalił Pan we mnie dziesięć lat temu, a który teraz stał się wielkim ogniem... Jak każdy ogień jednak, tak i on musi być podtrzymywany, w przeciwnym razie może zgasnąć. Miejmy nadzieję, że dobry Bóg będzie dorzucał do niego codziennie nieco drwa... Albo że przynajmniej zatroszczy się o nie dla mnie.

Eleonora

 

 

NOWI PRZYJACIELE ROZPROSZENI PO EUROPIE
Z powodów zawodowych mieszkam zagranicą i dość dużo podróżuję. W tym roku jeżdżąc po Europie i widząc moich przyjaciół rozproszonych po różnych małych wspólnotach europejskich, spotkałem się z problemem, który ich łączy, a który często dotyczy także mnie: oddalenie od najbliższych przyjaciół i wynikająca z tego samotność. Mówiąc w skrócie: chodzi o to, że człowiek spotyka Chrystusa i Ruch za pośrednictwem świetnych przyjaciół; te oblicza stają się czymś zasadniczym, niczym potrzebne do oddychania powietrze. Później jednak, z najróżniejszych powodów, pewnego dnia nie ma ich już przy tobie i wszystko staje się trudne. Dni są puste, a wspólnota bez tych twarzy staje się czymś, z czego trzeba się wycofać, czymś, co straciło swój powab. Wiele osób w takiej sytuacji odchodzi od Ruchu, inni żyją z zaciągniętym hamulcem ręcznym, kombinując, jakby tu rozwiązać problem. Na filmie zaprezentowanym podczas Meetingu na stoisku Bractwa św. Karola Boromeusza przeczytałem: „Nie można wyrzucić krzyża, który dał ci Chrystus, po to, by szukać prostszego życia”. To, co widziałem na Meetingu, może stać się wytchnieniem dla całego świata. Meeting przypomniał mi, że problemem życia nie jest ciągłe przebywanie ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi, ale uświadamianie sobie we wszystkich i poprzez wszystkie okoliczności, Kto pochwycił nas za pośrednictwem tych przyjaciół. Może nie być przy tobie twoich przyjaciół, będzie jednak Chrystus. To nie struktura poza mną jest wadliwa, ale to ja po raz kolejny muszę się nawrócić i stać się dzieckiem. Problemem życia staje się bezustanne odnajdywanie (a nieposzukiwanie w niepewności czegoś, co odeszło) Chrystusa w  każdych okolicznościach, a nie zamykanie Go w strukturach. Chrystus rozsadza każdą ograniczoną strukturę, przygarnia cały świat, czyli wszystkich: bardziej lub mniej drogich przyjaciół, wrogów i całą resztę. Bardzo chcę poszukiwać Chrystusa we wszystkich spotykanych ludziach i traktować poważnie pracę na Szkole Wspólnoty z osobami z Ruchu, które zostały mi dane. Dramatycznie piękne jest to, że Chrystus odpowiada i nie opuszcza. Kilka tygodni temu spotkałem w Hiszpanii moją przyjaciółkę, która czuła się bardzo samotna (nie wiedziałem o tym!). Mój przyjazd stał się zdumiewającą okazją do tego, by pozwolić Chrystusowi na to, by przytulił nas na nowo. Gdy na mnie patrzyła, myślałem o tym, jak genialny jest Chrystus, który był z nią i ze mną w zupełnie nieoczekiwany i niezaplanowany sposób. Nie jesteśmy stworzeni do tego, by ustalać strategie szczęścia, ale po to, by wyciągać naszą dłoń ku dłoni Chrystusa, zawsze obecnego w naszym życiu. Tylko Jego towarzystwo może zwyciężyć naszą samotność. Dziękuję Meetingowi i Ruchowi za daną mi pewność co do tego, że zostałem stworzony dla całego świata, a nie dla jakiegoś bezpiecznego, wyizolowanego miejsca. Teraz kontaktuję się (dzwonię, piszę e-maile) z moimi najbliższymi przyjaciółmi, opowiadając im o zawieranych przyjaźniach i spotykanych ludziach. Smutek z powodu ich oddalenia jest – nikt go nie usunie, nie jest to już jednak problem, ponieważ On nie opuszcza mnie ani na sekundę.

Cristian, Monaco (Niemcy)

 

 

KAWALEROWIE „PIĘKNIE JEST
”Witaj księże Carrónie, uczę w gimnazjum. Wszystko, o czym chcę Ci opowiedzieć, zaczęło się w Rzymie, podczas modlitwy Anioł Pański na Placu św. Piotra. Zawsze miałam dystans do tego rodzaju wydarzeń, ale zdecydowałam się pojechać. Do domu wróciłam poruszona, ponieważ, po pierwsze, posłuszeństwo to zysk – wróciłam szczęśliwsza; po drugie, zobaczyłam wspólnotę wierzących, która mnie wspiera; która wspiera, ponieważ otrzymuje wsparcie. Następnego dnia wkroczyłam do klasy odmieniona. W przeciągu ostatnich dwóch lat nie zaproponowałam niczego konkretnego. Wróciłam jednak do szkoły ze świadomością oraz pewnością, że jestem narzędziem, które otrzymuje wsparcie, i że nic nie zależy od moich zdolności albo umiejętności, ale że za pośrednictwem moim i swojego ludu to Chrystus wszystkiego dokonuje i mnie podtrzymuje. Ja natomiast muszę zacząć działać. Po dwóch latach zdobyłam już zaufanie dyrektora szkoły, dlatego zdecydowałam się zaproponować dzieciakom organizowany przez Ruch wyjazd wakacyjny, mówiąc im tylko, by mi zaufały, że będzie pięknie. Ostatecznie do San Martino di Castrozza zdecydowało się pojechać wraz z grupą trzystu Kawalerów z Brianzy [inicjatywa proponowana uczniom gimnazjów] 15 uczniów w wieku 13 lat. Byłam zaniepokojona: pewnie nie będą brali udziału w niczym, nie znają piosenek, będą rozrabiać. Pierwszego wieczoru usiadłam obok nich, by ich obserwować. Wzruszyłam się, ponieważ byli bardziej obecni ode mnie, tak bardzo zajętej „kontrolowaniem” ich: bawili się, śpiewali, słuchali, starali się brać udział w modlitwie, złościli się, ponieważ nie znali piosenek, chcieli się ich jednak nauczyć... Całe wakacje przeżyli w ten sposób. Podczas spotkań w grupach nie chciałam nic mówić, chciałam, żeby to oni opowiadali o tym, co im się podobało albo przeszkadzało podczas całego dnia. A oni zwyczajnie, bez górnolotnych słów mówili, że nigdy wcześniej nie dostrzegali gór; że „piękniej jest bawić się w ten sposób wraz z kolegami i że wszystko, co wydarza się podczas tych dni, jest dziwne”. To prawda, że jest dziwne – mówiłam do siebie; jest to jednak dziwność, która całkowicie pozyskuje sobie człowieka. Po skończonych wakacjach, zapytali mnie, czy możemy kontynuować spotkania Kawalerów. Powiedziałam im, że z mojej strony nie ma żadnego problemu, prosząc, by wybrali dla siebie jakąś nazwę. Odpowiedź: Kawalerowie „Pięknie jest”. Powiedziałam, że może nie jest to najodpowiedniejsza nazwa... Zapytałam ich jednak, dlaczego chcą się tak nazywać. Wtedy Tobbia odpowiedział: „Proszę Pani, bo jest pięknie! – A więc nazwa zatwierdzona!” – i tak rozpoczął się nowy rok, ze świadomością naszej nieodpowiedniości, a jednocześnie zasadniczego znaczenia. Jesteśmy zbyt cenni, Chrystus działa poprzez nas, dając nam swoje wsparcie, nie możemy pozwolić na to, by pozostawać w uśpieniu albo, co gorsza, być zbyt pochłoniętymi czymś „innym”. Tylko Chrystus może chwycić za serce wszystkich, również nowych Kawalerów „Pięknie jest”; tylko Chrystus jest tą dziwnością, która zdobywa na zawsze.

Valeria

 

 

ZNAK KRZYŻA NA CZOLE MOJEGO PRZYJACIELA
Drogi księże Juliánie, od lat nurtowało mnie to, co powtarzał mi pewien zaprzyjaźniony ksiądz z Ruchu: jeśli w życiu nie doświadczasz bólu i cierpienia, powinieneś zacząć się niepokoić, ponieważ bez nich „tak” powiedziane Chrystusowi nie jest pełne. Nie dawało mi to spokoju, ponieważ nigdy w życiu nie zaznałem większego cierpienia. Tego roku byliśmy z żoną na wspaniałych wakacjach. Wróciliśmy z nich na początku września, szczęśliwi, pełni sił do rozpoczęcia nowego roku. W niedzielę jednak, podczas wycieczki, mój bardzo bliski przyjaciel, z którym się na nią wybrałem, nagle upadł i w przeciągu kilku minut umarł w moich ramionach. Pomimo tego że jestem lekarzem, doznałem strasznego wstrząsu i poczułem się zupełnie bezsilny w obliczu tego faktu. Krzyk rozdzierał mi serce. Zrozumiałem wówczas, że miałem tylko dwie możliwości: albo bluźnić Bogu, którego przyzywał mój przyjaciel Santino, albo dać się przytulić Temu, który uobecnił się w tak bolesny i tajemniczy sposób. Kreśląc znak krzyża na czole odchodzącego przyjaciela, otwarłem ramiona na Chrystusa, żebrząc o Jego obecność. W tych dniach właśnie otrzymałem też wrześniowy numer „Tracce”, którego fragment artykułu „Od redakcji” poraził mnie: „Obecny teraz, współczesny mi teraz. Zanim sam podejmę jakąkolwiek inicjatywę, ponieważ wydarza się, jak chce i gdzie chce. Potrzebuje jednak mojego «tak» oraz mojej pamięci, ażeby «ja» teraz rozpoznało, że przynależy do Niego, i by mogło się zmienić”.

Mauro, Varese

 

 

MYŚLEĆ JAK JAN I ANDRZEJ
Drogi księże Carrónie, moja mama jest całkowicie unieruchomiona. Pewnego ranka, gdy poszedłem ją odwiedzić, wchodząc do jej pokoju i widząc ją na wózku, z pochyloną głową, przed telewizorem, którego nie oglądała, ścisnęło mi się serce. Zacząłem z nią rozmawiać, tak jak zazwyczaj, gdy mam trochę czasu: zadaję jej jakieś pytanie, a ona, z racji tego, że nie może mówić z powodu tracheotomii, odpowiada mi, pisząc na małej tabliczce. Bez długiego zastanawiania się nasunęło mi się pytanie: „Mamo, czy ty kiedykolwiek myślisz o pięknych chwilach, kiedy byłaś młoda, żył tata, a my wszyscy mieszkaliśmy jeszcze z wami?”. Wtedy ona napisała: „NIE”. Ta stanowcza odpowiedź nieco mnie zaskoczyła, zadałem więc następne pytanie: „Jak to możliwe? Czy nigdy nie wspominasz jakiegoś pięknego dnia, kiedy byliśmy mali, jakichś szczęśliwych chwil?”. Na co ona zdecydowanie napisała: „NIE”. Widząc, że pytania te bynajmniej nie wprawiają ją w zakłopotanie, zapytałem, dlaczego odpowiada tak lakonicznie. „Ponieważ to wszystko nie zmieniłoby mojego obecnego położenia” – napisała. Uderzyła mnie doprawdy esencjonalność oraz prawdziwość tej odpowiedzi. Potem zapytałem ją: „Cóż więc robisz cały dzień? Jak jesteś w stanie dotrwać do wieczora?”. Zastanowiła się chwilę i napisała: „Myślę o Jezusie i modlę się”. W ostatnim czasie często myślałem o tej rozmowie ze wzruszeniem i wdzięcznością, ponieważ pozwala mi ona zrozumieć lepiej niż jakiekolwiek inne moje rozważania, czym jest teraźniejszość Chrystusa, i jak łatwo przychodzi mi myśleć o Nim jak o jakimś abstrakcyjnym koncepcie, zamiast rozpoznawać Go w tym, co mam przed oczami. W trudnej i wyraźnie beznadziejnej sytuacji, w jakiej znajduje się moja mama, nie mogąc się poruszać, nie mogąc mówić, zależąc całkowicie od tego, kto akurat przy niej jest, jest pogodna i radosna. Jest wdzięczna, gdy ktoś ją odwiedzi; śmieje się, gdy ktoś powie coś zabawnego; chce, żeby zawozić ją na Mszę św.; je ze smakiem. Wszystkich uderza ta jej niemożliwa pogodność, która lepiej niż milion słów pokazuje, że obecność Chrystus jest treścią i spełnieniem życia, niezależnie od sytuacji, w jakiej ktoś się znajdzie. Tak jak powiedziałeś nam podczas Inauguracji Roku Pracy: „Myśleć o Nim poważnie, sercem, oznacza myśleć o Nim, jak myśleli Jan i Andrzej, patrząc, jak mówi, cali zafascynowani, przyciągnięci Jego obecnością, gdzie rozum, który pozwalał im wchodzić w głębię tajemnicy tej osoby, był ocalany przez uczucie”.

Giovanni, Udine

 

 

WSPOMNIENIE O MANUELI
ZWYCIĘSTWO CHRYSTUSA W PEŁNYM PASJI „TAK”
We wtorek, 23 listopada Manuela oprowadzała kilkoro przyjaciół po Kaplicy Sykstyńskiej. W pewnym momencie zaczęła objaśniać freski przedstawiające stworzenie świata. „Chciała wprowadzić nas w samo dzieło z pasją, z którą wszystko robiła” – opowiada Cristina, która spędziła z nią tamto popołudnie. Po kolacji dołączyła do przyjaciół. Z właściwą ludziom pochodzącym z Emilii-Romanii szczerością – urodziła się w San Piero in Bagno – mówiła o tym, jak chciałaby świętować 30-lecie bycia w Memores Domini, opowiadała o swoim pobycie w Tunisie, gdzie posługiwała biskupowi Fouadowi Twalowi. Tego samego wieczoru Pan zabrał ją do siebie – zginęła potrącona przez samochód, miała 56 lat. Wracała właśnie do Watykanu, była bowiem członkiem rodziny papieskiej. Wraz z innymi Memores Domini – Carmelą, Loredaną i Cristiną – posługiwała w apartamentach papieskich. Do służby tej powołał je Benedykt XVI w 2005 roku, po swoim wyborze na Stolicę Piotrową. „Myśląc o niej, o tamtym popołudniu, przepełnia mnie pokój – mówi dalej Cristina. – Manuela była tak szczęśliwa, jakby była osobą całkowicie już spełnioną. Uderzała mnie jej pasja: pragnęła, by każdy gest był ofiarą składaną Bogu”. Jej dzień wypełniały proste czynności, które wykonuje się w domu każdego dnia: ścieliła łóżka, posługiwała do stołu... A wszystko to dla Niego.

Ojciec Święty modlił się o spokój duszy Manueli 24 listopada podczas Mszy św. odprawionej w prywatnej kaplicy. Po raz pierwszy napisał też nekrolog, który został opublikowany w „L’Osservatore Romano”: „Jego Świątobliwość Benedykt XVI, przepełniony bólem z powodu nagłej śmierci współpracownicy Manueli Camagni, zanosi do Pana modlitwy o spokój jej duszy, łącząc się w bólu ze Wspólnotą Memores Domini oraz pogrążoną w żałobie Rodziną opłakiwanej Zmarłej”.

W Księdze Hioba czytamy: „Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione!”. W tym największym bólu, jakim jest śmierć, nigdy nie brakuje objęcia Pana. Jak napisał ksiądz Julián Carrón w przesłaniu wystosowanym do całego Ruchu: „Drodzy przyjaciele, nagła śmierć naszej przyjaciółki Manueli Camagni jest tajemniczym sposobem, w jaki Pan nakazuje nam myśleć o Sobie, odnawiając pewność, że «włos z głowy wam nie zginie», jak mówiła nam dzisiejsza Liturgia. Przylgnijmy jeszcze mocniej do Ojca Świętego, jak synowie, którzy chcą we wszystkim podzielić jego zranione człowieczeństwo. «Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich». Oddawanie życia ukazywało się w sposób oczywisty i zaskakujący zarówno w gotowości Manueli do misji, w jej doświadczeniu z Tunisu, jak i w służbie Ojcu Świętemu. Niech jej ofiara odnowi w nas wszystkich prawdę naszego «tak», aby zwycięstwo Chrystusa coraz bardziej potwierdzało się w naszych sercach. Niech Ksiądz Giussani wyprasza u Matki Boskiej dar wiecznego szczęścia dla naszej przyjaciółki i pocieszenia dla Papieża”.

P.B.

 

 

PLAKAT BOŻONARODZENIOWY
TAMTO BOŻE NARODZENIE 1960 ROKU

Obraz powstał w Asyżu, prawdopodobnie w sam dzień Bożego Narodzenia 1960 roku. Rok wcześniej Congdon przyjął chrzest w obrządku katolickim. Inspiracją dla jego malarstwa tego okresu jest więc intensywnie przeżywana liturgia jako nieustanne odkrywanie. Tradycyjne, ludowe przedstawienie bożonarodzeniowej szopki przejawia się wyraźnie w stylizowanych, niemal dziecięcych, figurkach Matki Bożej i Dzieciątka. Scena jednak wpisuje się w pewien rodzaj „kosmicznego dramatu”: ogromna czeluść o rdzawych ścianach wypełnia się oślepiającym światłem po samo dno, gdzie krata wydrapanych linii przypomina monotonne i wyludnione plany nowoczesnych miast, często przedstawiane we wcześniejszych dziełach. W górnej części obrazu natomiast, na odwrót, przy pomocy nerwowych bohomazów, artysta sugeruje żywiołową radość aniołów, przypominającą lot gołębic. Z drugiej strony postać Matki Bożej, przysiadującej na czymś, co przypomina kamienną płytę ołtarza, tym bardziej, że powyżej wznosi się coś w rodzaju lekkiego baldachimu. To jest wydarzenie Wcielenia, niezwykle sugestywnie przedstawione w swoich trzech wymiarach: historycznym, liturgicznym i kosmicznym.

Rodolio Balzarotti


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją