Ślady, numer 5 / 2010 (wrzesień / październik) Spotkania. La Thuile
Nawrócić spojrzenie Zamieszkać w sercu Nowego Jorku to jak wejść w nowożytny świat po Chrystusie bez Chrystusa, opisany przez Péguyego we fragmencie, który był czytany w czasie rekolekcji Bractwa: „Udało im się”. Udało im się doskonale. Po mojej stronie była tylko jedna rzecz, jedyny wielki skarb: ten sposób patrzenia na człowieka, którego wszyscy uczymy się od księdza Giussaniego. Marta Cartabia
Na przełomie sierpnia i września w La Thuile, małej górskiej miejscowości w Valle d’Aosta we Włoszech, u stóp Mont Blanc, odbyło się Międzynarodowe Spotkanie Odpowiedzialnych za ruch Komunia i Wyzwolenie, na które przybyło ponad pięćset osób z całego świata. Zapis treści tego spotkania, zatytułowany Życie jest pamięcią o Mnie, znajdziecie na naszej stronie (www.cl.opoka.org.pl). Zachęcamy do wnikliwej lektury tych tekstów. Niech staną się one punktem wyjścia do uważnej i pogłębionej pracy, tak by pełne zdumienia pytanie Nikodema, przypomniane nam podczas ostatnich rekolekcji Bractwa, stało się płynącym z głębi naszego serca, wypowiedzianym z przekonaniem stwierdzeniem: Człowiek, będąc starcem, może się na nowo narodzić (por. J 3, 4).
Poniżej proponujemy jedno ze świadectw, którego wysłuchaliśmy w tamtych dniach. Przytaczamy je, ponieważ wielu uczestników spotkania zareagowało na nie niezwykle żywo. Zdumiewające było to, że niemal wszyscy oni – także my, Polacy – podsumowali je krótkim stwierdzeniem: „U nas jest tak samo”. Być może skala problemu jest nieco mniejsza, ale – niestety – „jest tak samo”.
Marta Cartabia wykłada prawo konstytucyjne na Uniwersytecie Milano-Bicocca. W ubiegłym roku otrzymała propozycję wyjazdu do Nowego Jorku, by tam kontynuować swoją pracę naukową. Wahała się przed podjęciem decyzji, ale między innymi po rozmowie z księdzem Carrónem postanowiła zaryzykować i odpowiedzieć na rzucone jej wyzwanie. Po roku spędzonym za Oceanem opowiada o swoim doświadczeniu. Opowiada o Nowym Jorku, w którym wszystko jest piękne i doskonałe; Nowym Jorku, który – jak szybko się o tym przekonała – wydaje się urzeczywistnieniem projektu „świata po Chrystusie bez Chrystusa”; projektu, w którym nie brakuje nawet śmierci Boga, współistniejącej z „mieszczańską religijnością” (Nietzsche). Gdzie tym, co liczy się najbardziej, jest sukces. Czy przypadkiem nie o tym pisał Eliot: „Ustawicznie próbują uciekać / Z zewnętrznych i wewnętrznych ciemności, / Rojąc o ustrojach tak doskonałych, że nikt nie musi być dobry” (T. S. Eliot, Chóry z „Opoki”, w: tenże, W moim początku jest mój kres, tłum. A. Pomorski, Warszawa 2007, s. 194)?
Na szczęście zanurzeni w tym świecie mamy po swojej stronie „wielki skarb: ten sposób patrzenia na człowieka, którego wszyscy uczymy się od księdza Giussaniego”.
Świat po Jezusie bez Jezusa”. Zamieszkać – jak wydarzyło się to mnie i mojej rodzinie w ubiegłym roku – w sercu Nowego Jorku – to jak wejść w ten nowożytny świat po Chrystusie bez Chrystusa, opisany przez Péguyego we fragmencie, który był czytany w czasie rekolekcji Bractwa. Oczywiście ten opis dotyczy całego świata zachodniego, ale o ile Europa wydaje się nadal polem bitwy o unicestwienie cywilizacji chrześcijańskiej, która wciąż istnieje, w Nowym Jorku uderza fakt, że projekt ten wydaje się już doprowadzony do końca. Jak mówi Péguy: „Udało im się”. Przychodzi mi dodać, że udało im się doskonale. Chciałabym wyjść od tego „udało im się”, ponieważ z punktu widzenia doświadczenia właśnie takie jest pierwsze wrażenie, gdy się tam przyjeżdża: człowiek zostaje oślepiony sukcesem.
Udało im się: Nowy Jork jest zdumiewającym miastem, z piękną przyrodą i godnym podziwu dziełem człowieka, wszystko działa, w niewytłumaczalny sposób żyją wspólnie miliony osób wszystkich ras, które mówią w ponad 60 językach – i muszę tu przyznać, że ja sama, z całą rodziną, natychmiast dałam się porwać. Może tajemnicą sukcesu – przynajmniej tak przedstawiło się to moim oczom przybysza, który mieszka tam przez rok – jest to, że do każdego aspektu życia podchodzi się z ogromnym profesjonalizmem: „bóg-praca” przynosi owoce. To wszystko ma wielkie zalety: żyje się dobrze, mniej czasu poświęca się na organizowanie życia, wszystko jest bardzo zadbane, itd. Przy jednym małym szczególe, który chciałabym przedstawić, odwołując się do pewnego epizodu z mojego życia na uniwersytecie. Poziom uczelni amerykańskich jest bardzo wysoki i oczywiście, zwłaszcza w pierwszych miesiącach, wszystko budziło we mnie ogromny entuzjazm. Uderzał mnie przede wszystkim fakt, że tyle miejsca i uwagi poświęcano społecznemu wymiarowi życia wykładowców i studentów, który u nas jest niemal nieobecny. New York University, gdzie pracowałam, wydawał mi się rajem: koledzy na bardzo wysokim poziomie, wielka serdeczność i możliwość współpracy, przepiękne gabinety z licznymi dziełami sztuki na ścianach i muzyką klasyczną rozbrzmiewającą przez cały dzień. A jednak, z biegiem czasu coraz częściej słyszałam, jak koledzy narzekali w jakiś sposób zmęczeni: „Tęsknię za domem – mówili – tutaj czuję się samotny i zubożały”. Zubożały. Zdumiewające: nawet Nowy Jork nie wystarcza sercu człowieka.
Po Jezusie, bez Jezusa: kolejnym faktem, który zauważa się natychmiast po dotarciu na Manhattan jest ścisły rozdział pomiędzy życiem publicznym i zawodowym a aktywnością religijną. I musimy się w tym punkcie zrozumieć, ponieważ amerykańska rzeczywistość jest skomplikowana. To prawda: Amerykanie są bardzo religijni, prawdopodobnie znacznie bardziej od nas, Europejczyków, i jest tam również bardzo wielu „praktykujących katolików”. Wśród symptomów tej religijności zawsze uderzał mnie fakt, że na niedzielnej Mszy św. dla studentów z mojego uniwersytetu kościół był wypełniony setkami młodych ludzi. A jednak po tych wszystkich ludziach nie było śladu w normalnym życiu uczelnianym. Choć instytucja jest bardzo uważna i gotowa służyć stowarzyszeniom studenckim, zwłaszcza tym zasadzającym się na religii, przez cały rok nie zobaczyłam żadnego wyrazu obecności tych setek katolickich dzieciaków, które wypełniały kościół na niedzielnej Mszy św., żadnego osądu publicznego, żadnego znaku rozpoznawalności.
A zatem „bez Chrystusa” nie oznacza, że brakuje religijnego wymiaru w życiu ludzi, ale, z tego co widziałam, chodzi o religijność niewidzialną i nieingerującą w nic.
Pewnego dnia, czytając coś w ramach mojej pracy, natrafiłam na tę analizę Ernesta Fortina, którą uznałam za bardzo trafną wobec tej sytuacji: „Nietzsche od dawna przygotowywał nas na to, że śmierć Boga doskonale da się pogodzić z «mieszczańską religijnością» (...). Nie sądził on nawet przez moment, że nastąpił koniec religii. Tym, co poddawał w wątpliwość, była zdolność religii do poruszania osoby i otwierania jej umysłu (...). Religia stała się produktem konsumpcyjnym, formą rozrywki jak każda inna, źródłem pocieszenia dla słabych (...) lub też stacją usług emotywnych, mającą zaspokajać pewne nieracjonalne potrzeby – którym jest w stanie uczynić zadość lepiej niż wszystko inne. Może to brzmieć jednostronnie, ale diagnoza Nietzschego trafiała w sedno” (E. L. Fortin, The Regime of Separatism. Theoretical Considerations on the Separation of Church and State, w: tenże, Human Rights, Virtue and the Common Good, USA 1996, s. 8, podkreślenia – M. C.).
To był dokładny opis tego, co widziałam na własne oczy: społeczeństwa bez Chrystusa, a w gruncie rzeczy, społeczeństwa, które – kiedy nawet się nie spostrzegamy – osłabia naszą relację z Chrystusem, czyni ją niemą i nie mającą wpływu na nasze życie osobiste i społeczne, redukuje ją do emotywnych czy sentymentalnych momentów religijności lub – co gorsza – do schematów zachowań.
Być może najbardziej zaskakującym tego aspektem jest fakt, że wszystko to dzieje się w ojczyźnie wolności religijnej: pod tym względem konstytucja amerykańska jest wzorem dla wszystkich innych, jak stwierdzał wielokrotnie również Papież. Nikt i nic nie zabrania publicznego wyrażania własnej religijności, żadna ustawa czy inna regulacja prawna. To nie prześladowanie, ale raczej konformizm doprowadza do takiej sytuacji. Nikt tego nie zabrania, nikt jednak nie śmie też przeżywać w pełni własnej religijności tak, by nadawała kształt całemu życiu. Jest dokładnie tak, jak mówił Sołżenicyn w swoim słynnym przemówieniu na Harvardzie w 1978 roku: w krajach totalitarnych cierpi się na prawdziwy brak wolności, natomiast w krajach zachodnich jest wolność, doprowadzona wręcz do ostatecznych granic, ale jeśli popatrzy się uważnie, to można zrozumieć, że wyraża ona zawsze „zuniformizowane [jednolite] orientacje, skierowane w tym samym kierunku (zgodnym z duchem czasu), sądy utrzymywane wewnątrz określonych granic akceptowanych przez wszystkich, być może również wspólne interesy korporacyjne – a rezultatem tego wszystkiego nie jest konkurencja, ale pewnego rodzaju unifikacja [ujednolicenie]” (A. Solženicyn, Un mondo in frantumi, tekst przemówienia na Harwardzie, dodatek do „CL-Litterae Communionis”, nr 10/1978, s. 8.). Na Zachodzie społeczeństwo żyje bez Chrystusa nie dlatego, że brakuje formalnej, prawnej czy politycznej wolności, ale z powodu dziwnego konformizmu, który w sobie dostrzegamy, nasze życie sterowane jest przez mentalność dominującą w środowisku, w jakim się znajdujemy.
WŁADZA I REDUKCJA CZŁOWIECZEŃSTWA. Pamiętając o tym, doznałam wielkiego wstrząsu, kiedy ponownie czytałam teksty z Ekip zebrane w tomie L’io rinasce in un incontro [Ja odradza się w spotkaniu] (L. Giussani, L’io rinasce in un incontro (1986–1987), Bur, Milano 2010), z powodu przewijającego się przez wszystkie jego części, zwłaszcza w Czarnobylu i dalej, zaniepokojenia o to, jak bardzo nasze człowieczeństwo jest wystawione na toksyczne promieniowanie władzy i dominującej mentalności. Ksiądz Giussani widział we „władzy” albo w „dominującej mentalności” – te dwa pojęcia często są używane zamiennie – poważne zagrożenie dla osoby, dla naszego doświadczenia, a idąc dalej w głąb – dla naszej relacji z Chrystusem: „Władza nie może przeszkodzić spotkaniu, próbuje jednak przeszkodzić temu, by stało się ono historią” (tamże, s. 247), a więc oddziałuje na trwanie w czasie, na trwałość, na nasze „pozostawanie”.
W jaki sposób?
Tutaj, muszę powiedzieć, byłam niezwykle poruszona, bo odkryłam coś bardzo odmiennego od tego, co dotąd sądziłam na ten temat.
Spróbuję wyjaśnić to w ten sposób: patrząc na ogólny klimat kulturowy, cywilizację po Chrystusie bez Chrystusa, w której żyjemy, która w tak oczywisty sposób nienawidzi cywilizacji chrześcijańskiej, podobnie jak (tak mi się wydaje) wielu z nas, wyobrażałam sobie władzę jako coś zewnętrznego, co w gruncie rzeczy nas prześladuje. Być może również z powodu pracy, jaką wykonuję, często myślałam, że żyjemy w epoce walki, niezrozumiani przez dominującą mentalność „liberalną” czy „radykalną”. Ujmę to tak: zawsze odczytywałam te słowa o zagrożeniu czyhającym ze strony władzy (przez zbyt pośpieszne wnioskowanie albo powierzchowność) jako jakieś „prześladowanie”, często myślałam o sobie, że należę do czegoś „odmiennego” od reszty świata, i dlatego jestem atakowana, a niekiedy nawet karana. Wśród nas powtarzamy sobie często, że nie dajemy się zredukować do logiki powszechnej mentalności i różnych kulturowych, intelektualnych, ekonomicznych, politycznych potęg. Upraszczając i kładąc nieco większy nacisk, powiedziałabym, że w wielu przypadkach nasza relacja z „władzą” jest rozumiana w ten sposób: świat, społeczeństwo, polityka są naszymi nieprzyjaciółmi, ponieważ one są władzą i chcą nas zniszczyć.
Taka postawa oddaje prawdopodobnie jakąś część prawdy, ale to, co wydało mi się bardziej interesujące w lekturze L’io rinasce in un incontro, to fakt, że podczas tamtych spotkań księdza Giussaniego niepokoi przede wszystkim, jak mi się zdaje, coś innego: widzi on, że władza osłabia naszą wiarę, redukując ludzką strukturę każdego z nas. Opisuje władzę jako coś, co zakrada się do naszego wnętrza i przez to przestajemy pragnąć na poziomie naszego człowieczeństwa, a zaczynamy gonić się za pieniędzmi, sukcesem, władzą – wewnątrz i poza Ruchem. Jak wszyscy.
Jak to się dzieje?
Ksiądz Giussani ujmuje to bardzo jasno: przez pomniejszenie naszego pragnienia. Władza pomniejsza pragnienia, opierając się na naszej naturalnej skłonności do „słabości afektywnej” i do „rozproszenia”. A kiedy pragnienie jest pomniejszone, osłabione, nadwątlone, zaczynamy podążać za każdym bożkiem.
Każdy czas i każde miejsce ma swoje bożki: pracę, karierę, pieniądze, sukces uczuciowy, władzę polityczną lub władzę innego rodzaju. W takiej czy innej formie, niedostrzegalnie rozrasta się w nas i zaczyna dominować ludzka postawa, w której jesteśmy tym, co robimy, jesteśmy wypełnieni samymi sobą. To przeciwieństwo „Ty”, które panuje, o którym mówiono na rekolekcjach Bractwa: „To zwycięstwo władzy szuka swojej przestrzeni w naszej codzienności (...), wykorzystując naszą słabość wobec codzienności (...), dlatego pamiętajmy, że w codzienności służymy albo władzy, albo Komuś Innemu przez duże I, służymy albo władzy, albo Tajemnicy, która działa, używając naszych rąk” (tamże, s. 193–194).
W ten sposób atakuje nas władza, nie tyle (albo nie tylko) próbując wyeliminować nas z historii (to być może również), ale przede wszystkim, upodabniając nas do siebie.
Dlatego, jak było powiedziane we wprowadzeniu, również i my możemy przyczyniać się do rozwoju tej cywilizacji po Chrystusie bez Chrystusa. Również i my możemy, nie zdając sobie z tego sprawy, ucieleśniać tę samą logikę władzy, choć będziemy dalej robić rzeczy ruchowe i kościelne. Najbardziej uderza mnie to, że również nasze inicjatywy – u których podstaw znajduje się autentyczne poruszenie, szczera chęć odpowiedzenia na pewną potrzebę, czy lepiej: na wezwanie Kogoś Innego, kto przywołuje nas poprzez rzeczywistość – zawsze mogą stać się naszą zabawką, naszym bożkiem, tym, na czym opieramy naszą osobową wartość. A można to zobaczyć w sposobie, w jaki je „przeprowadzamy”: inicjatywy stają się aktywizmem, nerwowym działaniem, jak gdyby brakowało świadomości, że to Ktoś Inny w rzeczywistości działa w historii; gdzieś w głębi duszy oceniamy się jak wszyscy, bazując na sukcesie; popadamy w dokuczliwe samozadowolenie; jest nam trudno tolerować czyjeś uwagi; stajemy się ideologiczni i polemiczni i w ten sposób te inicjatywy, zamiast być okazją do świadectwa i obecności, degenerują się, stając się przyczyną podziału między nami i resztą świata.
Wydaje mi się, że ksiądz Giussani chce nas ostrzec przed tym, że władza nie jest pokusą tylko dla „innych”. Władza przerażająco nas pociąga. Jesteśmy naprawdę wystawieni na pokusy i dlatego możemy szybko stać się jednym ze stronnictw: w polityce, na uczelni, w świecie gospodarki, itd. Jedną z wielu stron (zresztą, w dzisiejszych czasach, stroną przegrywającą). I w ten sposób tracimy naszą odmienność.
Ciągle walczymy z wrogiem, którego widzimy poza nami, podczas gdy on schwytał nas już w pułapkę, zabrał nam nasze człowieczeństwo.
Czytając ten tekst z Ekip [L’io rinasce in un incontro], sądzę, że zrozumiałam, iż najdelikatniejszym punktem jest to, że władza nas uwodzi, każąc nam pragnąć tego, co może nam dać i wątpić we wszystko inne. Jesteśmy tak zajęci sobą, odwiecznym problemem potwierdzania siebie, że w sposób nieunikniony stajemy się ofiarą władzy i działamy według niej. Albo panuje „Ty”, albo panuje logika władzy.
Pod pewnymi względami ta skłonność nie jest ani nowością, ani powodem do zgorszenia – jest to część naszej ludzkiej kondycji. Największym problemem wydaje mi się to, że być może nie jesteśmy wystarczająco uczciwi wobec tej tendencji, która w nas tkwi, i nie osądzamy jej, uznając, że jest wroga naszemu człowieczeństwu. Być może nie jesteśmy wystarczająco świadomi tego, jak bardzo jesteśmy narażeni na nęcący głos władzy. Czasem wręcz uważamy się za zwolnionych od tej pokusy dzięki temu, co spotkaliśmy, dzięki doświadczeniu, do którego należymy. W tym sensie uderzający jest w książce z Ekip [L’io rinasce in un incontro] nacisk, jaki ksiądz Giussani kładzie na osobistą pracę (jak mówiło się również we wprowadzeniu do rekolekcji), do tego stopnia, że dla opisu tej pracy ksiądz Giussani często używa figury walki, wojny, bitwy (jak wtedy, gdy cytuje przepiękną opowieść o Gedeonie, tamże, s. 274): „Dla tej codziennej walki z logiką władzy, dla tego codziennego zwyciężania pozorów i tymczasowości, by potwierdzać tę obecność u początku wszystkich rzeczy w ich przeznaczeniu, którym jest Chrystus – jak wielkiego osobistego poruszenia potrzeba! To jest zwycięstwo osoby nad alienacją ze strony władzy. Jak wielkiego osobistego poruszenia potrzeba!” (tamże, s. 194). Ta codzienna praca, by wyzwolić nas od myślowych schematów władzy – mówi dalej – jest prawdziwą przemianą mentalności, metànoią (por. tamże, s. 273).
„WŁADZA LUDZI BEZ WŁADZY”. Wydaje mi się, że zrozumienie, na jakiej płaszczyźnie ksiądz Giussani odnosi się do tego wpływu dominującej mentalności i władzy, może wnieść poprawkę do naszego – a z pewnością do mojego – sposobu wchodzenia w relację ze światem, z rzeczywistością. W tym miejscu również chciałabym opowiedzieć o ostatniej już rzeczy, którą zrozumiałam lepiej w ciągu tego roku spędzonego w Nowym Jorku, począwszy od mojej pracy.
Jak sygnalizowałam, w ostatnich latach często mi się zdarzało znajdować się w centrum bitew i polemik kulturowych. Prawie zawsze, w całości zanurzona w tej logice „bitwy kulturowej”, poruszałam się przede wszystkim, szukając sojuszników wśród najbliższych mi, w sensie ideologicznym, osób. Mówiąc nieco brutalnie: szukałam ludzi, którzy myślą tak jak ja. W Nowym Jorku nie było to możliwe: z zaskoczeniem i zmieszaniem szybko musiałam zdać sobie sprawę, że moje środowisko pracy było jeszcze bardziej „liberalne”, niż to się zwykle zdarza.
Sytuacja kazała mi zmierzyć się naprawdę z „dominującą kulturą” i nie mogłam tego zrobić, używając gotowych wzorów odpowiedzi (nawet jeśli były one słuszne). Musiałam pracować z innymi, ciągle dyskutować na workshopach [panelach dyskusyjnych] i seminariach, co jakiś czas przedstawiać publicznie rezultaty moich badań, wysłuchiwać krytyk i reakcji kolegów oraz studentów – w środowisku zawodowym, w którym otaczały mnie osoby wyżej ode mnie postawione i o szerszych horyzontach, prawie wszystkie zanurzone w głównym nurcie aktualnie modnej kultury.
Po mojej stronie była tylko jedna rzecz, jedyny wielki skarb: ten sposób patrzenia na człowieka, którego wszyscy uczymy się od księdza Giussaniego oraz księdza Carróna, podążając za życiem Ruchu.
Spróbowałam zaryzykować i włączyć to spojrzenie do gry toczącej się w mojej pracy, zarówno do relacji z ludźmi, jak i metody prowadzenia badań.
Kiedy na Wielkanoc ukazał się opublikowany w dzienniku „La Repubblica” list księdza Carróna dotyczący pedofilii, jasno zobaczyłam drogę pracy kulturowej, którą chciałam podjąć, zanim jeszcze będę szukać słusznej odpowiedzi na problemy, którym trzeba stawić czoła, chciałam zrozumieć do głębi ludzką potrzebę. W tym liście uderzało to, że nie chciał on pominąć kwestii potrzeby sprawiedliwości (potrzeby ofiar, sprawców, społeczeństwa), nie pomniejszał jej, nie lekceważył, ale – o ile było to możliwe – poszerzał, aż do przywrócenia jej pierwotnych rozmiarów. Ten list prezentował odmienną od każdej innej postawę, ponieważ zanim jeszcze zaczęto w nim poszukiwać rozwiązań, zajęto się ludzkim pytaniem, które otworzyła smutna historia pedofilii. Nie był defensywny, ale stawał całkowicie po stronie człowieka, przynosząc jednak pewną nowość zranionemu człowieczeństwu. Wychodził od człowieka, a przez to, od jego potrzeby, widzianej w całej jej prawdzie. Jeśli można było w ten sposób podejść do pedofilii – która jest absolutnie najbardziej wytrącającym z równowagi problemem – to można w taki sam sposób odnieść się do wszystkiego. „W spotkaniu – mówi ksiądz Giussani – zmienia się odczytanie potrzeb (...), a to zwycięża sugestie ze strony społeczeństwa, zwycięża sugestie ze strony władzy (...), zaczyna się odczytywać problemy w świetle prawdy, którą się spotkało” (tamże, s. 362–363). To odczytywanie „redefiniowało” ludzką potrzebę sprawiedliwości i przywracało cały jej ogrom, dawało wgląd w głębię człowieczeństwa. W tym momencie stało się dla mnie jasne, że nasza odmienność – zanim jeszcze na dawaniu odmiennych odpowiedzi – polega na odmiennym, głębszym, prawdziwszym patrzeniu na ludzką potrzebę. Tutaj wydało mi się jasne, że wszystkie postulaty polityczne i społeczne – nawet jeśli sformułowane w sposób chaotyczny, redukujący i ostatecznie niewłaściwy – mogą stanowić wielką okazję do podejmowania kulturowej pracy, która nie może się ograniczać do osądzania na zasadzie „właściwe-niewłaściwe”, ale wymaga cierpliwości w stawaniu wobec pytania wyrażanego przez takie roszczenia; wymaga poważnego potraktowania wszystkich pytań i zrozumienia ich do głębi, zanim zaczniemy obmyślać odpowiedzi.
Sytuacja „graniczna”, w której się znajdowałam, kazała mi również całkowicie zmienić metodę pracy: natychmiast zdałam sobie sprawę, że postawa polemiczna zaprowadzi mnie donikąd, podobnie jak sama apologetyka stanowiska katolickiego. Mając przed oczami wielkość sposobu patrzenia na człowieka w Ruchu, chciałam szukać jego śladów wszędzie – u autorów, których czytałam, i u osób, z którymi rozmawiałam. Najbardziej pasjonujące było wyruszenie na poszukiwanie odblasków prawdy u wszystkich autorów pochodzących z najróżniejszych stronnictw, i budowanie – wychodząc od tych punktów – poszukując języka i argumentacji zrozumiałych również dla niekatolików. Gdybym tylko „atakowała”, pośpiesznie przekreślając mającą większość kulturę, wdając się w „heroiczną” polemikę, sądzę, że nikt nie zacząłby mnie nawet słuchać. Zaskakujące było zdać sobie sprawę, że ten tak bardzo zsekularyzowany świat może stanowić wielką szansę, że pragnienie prawdy tkwi w wielu osobach, niezależnie od wszelkich barier. Jedną z najpiękniejszych nowości tego roku było odkrycie, że z każdym można zaczynać od nowa, będąc wyposażonym tylko we własne człowieczeństwo, przemienione tym, co spotkaliśmy. Naprawdę mobilizująca jest obietnica opisywana przez księdza Giussaniego: „Ta obecność pozwala ci ponownie odnaleźć oryginalność twojego życia. I, paradoksalnie, odnajdujesz ją, kiedy zauważasz, że masz w sobie coś, co jest we wszystkich ludziach i co naprawdę pozwala ci rozmawiać z każdym, co nie pozostawia cię obcym nikomu” (tamże, s. 183).
Nie chodzi o to, że mamy przestać osądzać ataki przypuszczane na człowieczeństwo, które rodzą się ze współczesnej mentalności. Ale można to robić w sposób, który – tak mi się wydaje – jest zaprawiony tą samą logiką „władzy”, której chce się przeciwstawić – wtedy stajemy się tylko jednym z wielu stronnictw, przeciwstawiającym się wszystkim i w naszych czasach prawdopodobnie przegranym – ale jest też inny sposób: ten ukazany w liście w sprawie pedofilii. Wobec potęg ekonomicznych, politycznych i środków masowego przekazu przynależących do dominującej mentalności wydaje się, że to niewiele. Być może nie jest to droga, która pozwoli nam natychmiast zawładnąć historią i polityką, ale pozostawia cegły do wzniesienia nowej budowli i porusza osoby – zgodnie ze sformułowaniem księdza Giussaniego, przypomnianym nam jakiś czas temu przez księdza Carróna: te same siły, które poruszają historię, poruszają też serce człowieka.
Tego lata przeczytałam ponownie tekst, który wielu z nas czytało w czasach, z których pochodzi L’io rinasce in un incontro: Władzę bez władzy Václava Havla. Być może ktoś z was pamięta ten przykład sprzedawcy z warzywniaka, który pewnego ranka postanawia nie wystawiać już w witrynie plakatów z hasłami propagandowymi, narzucanymi przez reżim. Dlaczego – pyta Havel – władza miałaby się tak bardzo bać tak banalnego gestu? Gestu na pozór bez znaczenia, nie mającego na nic wpływu. Gospodynie, które idą na zakupy – komentuje Havel – prędzej zorientują się, że brakuje pomidorów albo ziemniaków niż plakatów z reżimowymi sloganami. A jednak ten sprzedawca i jego rodzina będą prześladowani przez system, ponieważ jego gest czyni rysę na tym świecie pozorów, z którego zbudowana jest ideologia. Ten sprzedawca stanowi zagrożenie dla władzy, ponieważ swoim gestem prawdy postanawia porzucić pozory i kłamstwo i w ten sposób rzuca światło na całą otaczającą rzeczywistość. To dlatego ten gest może mieć nieobliczalne konsekwencje, ponieważ ma nieskończony potencjał komunikowania o sobie i rozprzestrzeniania się, może zarazić nieprzewidywalną liczbę ludzi, ponieważ – powiedzielibyśmy my – odpowiada sercu człowieka. Jak było mówione w tych dniach, ta gra toczy się w sercu człowieka, posiada jednak zasięg kosmiczny.
Gdzie zatem możemy dostrzec zwycięstwo wiary my, którzy żyjemy w tym świecie po Chrystusie bez Chrystusa?
Sądzę, że w nas wszystkich tkwi to pytanie i, jak to często bywa, kilku studentów sformułowało je w najbardziej klarowny sposób. Po zakończeniu rozmowy któryś z nich zapytał mnie, co w tym kontekście oznacza, że „wiara ma jeszcze szanse”, jaki sukces możemy jeszcze w ogóle odnieść. A drugi dodał: „Czy w takim razie, w tym klimacie kulturowym, mamy się zadowolić świadectwem, czy też możemy jeszcze toczyć kulturowe i polityczne bitwy?”. Te pytania były dla mnie niczym olśnienie, pozwoliły mi zrozumieć, jakie mamy wyobrażenie o zwycięstwie wiary w świecie, jak mówiło się na rekolekcjach kilka lat temu. W gruncie rzeczy mamy wizję podobną do stwierdzenia padającego w Monologu Judasza: „A jego królestwo nie przychodziło”. I również tutaj ksiądz Giussani proponuje odmienne odczytanie tej kwestii: „Nikt nie powiedział, że chrześcijanie muszą wygrać. O to właśnie chodzi: zwyciężamy zawsze, nawet jeśli zawsze bylibyśmy pokonywani, bo «zwycięstwem» jest posiadanie większego człowieczeństwa, a «przegraną» – brak władzy. Jak kiedyś powiedział w rozmowie ktoś z was: my dążymy do zwycięstwa bez władzy! Właśnie to chciał powiedzieć. Chodzi o zwycięstwo człowieczeństwa. Kiedy podchodzi się do życia zgodnie z wiarą, osiągamy zwycięstwo w człowieczeństwie, nasze działanie jest bardziej ludzkie. Nie oznacza to, że nasze działania polityczne, gospodarcze itd. odniosą sukces, że dojdziemy do władzy” (tamże, s. 402). Rezultat może nam dać Bóg, ale nie jest powiedziane, że chrześcijanie muszą zwyciężyć.
Osobiście rozumiem, że w moim życiu stawia mnie to wobec konieczności ciągłego, niekończącego się, wciąż nowego rozstrzygania: czy stawać wobec wszystkiego, wychodząc od logiki władzy (moich planów, strategii i sojuszy), czy też od uznania, że to Ktoś Inny tak naprawdę działa w historii – tak samo w mojej osobistej, jak w historii świata. |