Ślady, numer 5 / 2010 (wrzesień / październik) Wspomnienia. Paweł Waloszek (1928–2010)
„Ino mi nie płakać na moim pogrzebie” „Ino mi nie płakać na moim pogrzebie” – napominał nas tą nieomal testamentalną przestrogą nasz Ojciec – i to niejeden raz. ks. Joachim Waloszek
Są takie chwile w ludzkim życiu, którym warto przyglądać się szczególnie uważnie, gdyż wkracza przez nie nowa rzeczywistość i dzięki nim wzrastamy. Jednym z takich wymownych znaków w ostatnich dniach był dla nas pogrzeb śp. Pawła Waloszka, taty naszych drogich przyjaciół – księdza Joachima i Marysi – którego znałem osobiście od wielu lat jako wyjątkowego, a przy tym bardzo zwyczajnego człowieka.
Uczestnicząc w ostatnim pożegnaniu śp. Pawła, przynieśliśmy rodzinie pogrążonej w żałobie spojrzenie wiary księdza Luigi Giussaniego, świadka, pomagającego nam dostrzegać nową rzeczywistość – komunię z Panem. My, którzy wciąż jesteśmy pielgrzymami w drodze ku Pełni, mającymi przed sobą jeszcze wiele prób, ufamy, że śp. Paweł Waloszek już w tej Pełni uczestniczy, radując się w Bogu.
Podczas tego pogrzebu po raz kolejny zdumiałem się wielkim Misterium Kościoła, który swoich wiernych synów rodzi do życia wiecznego w Bogu. Znów z jasnością zobaczyłem, że poprzez tak prosty znak Kościoła Pan obdarza swój Lud mocą, litując się nad naszą nicością, i napełnia pogrążonych w żałobie nadzieją, która wszystko przetrzyma.
Zamieszczone obok słowa podziękowania, które ksiądz Joachim skierował do przybyłych na pogrzeb, są świadectwem danym o człowieku prawdziwej wiary, od którego możemy uczyć się trudnej sztuki życia i umierania w Panu.
ks. Jerzy Krawczyk
Pewnie nie uda nam się do końca spełnić Twojego polecenia, kochany Tato... Zbyt wiele dobrych wspomnień ściska za serce, zbyt wiele się wydarzyło przez te kilka dziesięcioleci między Tobą a nami miłości i szczęścia, żeby zatrzymać można było łzy wzruszenia, wdzięczności... i bólu rozłąki...
Pusto bez Mamy i Ciebie teraz w domu rodzinnym, który wybudowaliście dla nas w paskudnie trudnych czasach z własnoręcznie wyrabianych cegieł – bo nie było za co kupić gotowych – a przede wszystkim z mocnej zaprawy Waszej wiary w Boga i cudownej Waszej Miłości, którą On Wam podarował, uświęcając sakramentem przed 60 laty – niezwyczajnej miłości (choć każda miłość rodziców dla dzieci jest niezwyczajnie zwyczajna!). Od samego początku, od zakochania zadziwiać ona musiała jakąś odwagą i wielkodusznością, bo kto to widział w tamtych czasach brać sobie za żonę narzeczoną chorą na gruźlicę, w dodatku „od nauczycieli”, którzy przywędrowali w te strony z daleka! Mama zachorowała, zarażając się od swojej przyjaciółki, nauczycielki repatriantki, gdy opiekowała się nią przed jej śmiercią. Tato kochany, wbrew wszystkim przestrogom, Tyś wiedział, że Miłość, która jest imieniem Boga, ma rację i dałeś jej posłuch w swoim sercu. Pozostałeś jej wierny do końca przez 60 lat, w dobrej i złej doli, również wtedy, kiedy kochać znaczyło tęsknić i czekać, czekać i tęsknić, codziennie spacerując na cmentarz, dopóki starczyło sił w nogach, przez osiem długich lat...
Z tej Miłości Bogu posłusznej i wypróbowanej najróżniejszymi przeciwnościami zbudowałeś nam razem z Mamą i z dziadkami dom, dom rodzinny, w którym mogliśmy kosztować dobroci i piękna miłości, wzrastać w łasce u Boga i ludzi, ucząc się dorosłego życia. Gościnny i otwarty dla krewnych i przyjaciół dom, pełen prostoty – z kozą przywiązaną u płotu – i pełen życia, w którym nie brakowało obowiązkowej wspólnoty stołu i modlitwy, niedzielnych spacerów i wycieczek do lasu, biesiadnej wesołości, muzyki, śpiewu, kwiatów, ogrodu koniecznie z oczkiem wodnym, które było Twoim oczkiem w głowie... Nie brakowało Geburstagów, fajerów i karnawałowych psot – których byłeś reżyserem i aktorem pierwszej klasy! – ale nie brakowało również dyscypliny, pracy, gospodarności: sprzątania, zamiatania podwórka i zamykania drzwi, żeby oszczędzać ciepło; gaszenia światła, żeby rachunek za prąd nie był za wysoki. Już ledwo powłóczyłeś nogami, ale gdy młodzi coś urządzali na nowo, wspinałeś się po schodach, żeby zobaczyć, jak robota idzie! Gospodarz odpowiedzialny do końca za każdy szczegół. Obyczajny śląski dom, w którym sprawy boskie ze sprawami ludzkimi w pięknym porządku się łączą, co nie znaczy, że wszystko jest „och, ach”, bo sprawy ludzkie to również ułomność i grzeszność, a sprawy boskie – Miłość i Miłosierdzie.
Dom Ojca, dzieło, duma Twojego życia, Papo! Zawsześmy wracali do niego jak na skrzydłach z Nysy, z Opola, z Manheim, z Weiher... Tak jak wraca człowiek spragniony do studni po źródlaną wodę. A Tyś czekał na nas cierpliwie, wyglądając przez okno na drogę. Teraz pusto w nim bez Was, brakuje czegoś. Jak nie zapłakać?
„Ino mi nie płakać na moim pogrzebie” – toś przecież cały Ty, Tato, w tej przestrodze. Apostoł zdrowego rozsądku, niekłamanej skromności. Pokory, która jest owocem posłuszeństwa Bogu i Jego woli. Demaskowałeś z wrodzoną sobie życzliwą ironią każdą przesadę, gadulstwo, biadolenie, patos, próżność, pyszałkowatość, nie dopuszczając ich do siebie ani na krok (moje kazania były dla Ciebie najczęściej przede wszystkim po prostu za długie i za mądre, a nasze życie zbyt rozrzutne, rozjeżdżone po świecie, jakby nie można było w Kadłubie znaleźć wszystkiego, co potrzebne do szczęścia). Był z Ciebie miłośnik zwyczajności, który nie potrzebuje i nie chce dla siebie żadnych przywilejów ani zaszczytów. Krupnioki smakowały Ci bardziej niż najwyborniejsza szynka. Zawsześ szukał raczej drugoplanowej roli, najpewniej w cieniu swojej małżonki. Uległy, zgodzony na to, że jest jak jest. Dlaczego miałoby być inaczej? „Jest jak jest – mówi miłość”. Również wtedy, kiedy bolało, już bardzo bolało, zawsze odpowiadałeś nam Tato, że „idzie ci dobrze”. Życie trzeba brać takim, jakim jest. Umrzeć też trzeba. Więc czemu płakać?
Ale w tym Twoim testamentalnym: „Nie płaczcie na moim pogrzebie”, jest chyba jeszcze coś więcej, Tato, niż lekcja skromności i uległości wobec praw życia i śmierci. Jest coś, za co szczególnie podziękować Ci trzeba i podziękować Ci pragnę. Bo to bardzo ważne dla mnie i dla nas!
Jest świadectwo prostej i niezłomnej wiary, nadziei i ufności, którą zwłaszcza przez ostatnie lata wymodliłeś dla siebie i dla nas codzienną obecnością na Eucharystii, na nieszporach w niedzielę, na różańcach i nabożeństwach najróżniejszych całego roku kościelnego (nigdy Cię nie zabrakło, gdy działo się coś w kościele); jest świadectwo ufności, którą wytęskniłeś, wyrzeźbiłeś w duszy, codziennie nad grobem swojej ukochanej żony... Jest świadectwo nadziei i ufności, że za drzwiami śmierci większe na Ciebie szczęście czeka niż tutaj – Bóg ze swoją Nieskończoną Miłością, a w niej, jak w mozaice wielkiej, błyszczący, złoty kamyk jej spragnionej Ciebie miłości – Twojej ukochanej Marii! I Twoich rodziców, i brata, starki, krewnych i przyjaciół, z których prawie wszyscy już odeszli i czekali na Ciebie... Więc weselić się trzeba, a nie płakać. Pogrzeb jest świętem wiary i nadziei, a nie rozpaczy!
Z jakąś budzącą czasem naszą konsternację odwagą mówiłeś o śmierci i o tym, żeś gotów na nią. Na ostatniej kolędzie zapytany przez proboszcza: „Panie Pawle, czego Pan sobie najbardziej życzy na ten Nowy Rok”, odpowiedziałeś z rozbrajającą szczerością: „Żeby umrzeć!”. I to nie było wcale na żarty. Byłeś gotowy, zaprawiony bólem starości, niedołężności, dojrzały w wierze i ufności, stęskniony już za niebem.
Poszczęścił mi Bóg, że nowy dekret biskupa, odwołujący mnie z funkcji rektora, pozwolił mi w ostatnich tygodniach być codziennie razem z Tobą, czuwać przy Tobie w ostatnim tygodniu także w nocy i uczyć się od Ciebie tej najtrudniejszej ze sztuk życia – ars moriendi – sztuki umierania, której nutą przewodnią jest ewangeliczna prawda, że w życiu i śmierci należymy do Pana, i że w śmierci, oddając się Jemu bez reszty, rodzimy się do życia, „bo jeśli ziarno, wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, a jeśli obumrze przynosi plon stokrotny” (J 12, 24). Dziękuję za to świadectwo nieocenione i przejmujące!
Umierałeś w dzień, w którym parafia nasza świętowała dożynki. Właśnie wtedy Bóg przyjmował dojrzały plon Twojego prostego i owocnego życia, a my razem z nim w niewymownej wdzięczności za wszystko coś nam dobrego w życiu uczynił. Bóg zapłać, Tatusiu! Bóg niech Ci za wszystko zapłaci szczęściem! |