Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2010 (wrzesień / październik)

Listy

Nie jestem sama

i inne...


NIE JESTEM SAMA
Wcale nie wybierałam się na tegoroczną pielgrzymkę – wzięłam w niej udział, odpowiadając na prośbę przyjaciół, bym pracowała jako tłumacz dla grupy włosko-polskiej. W ten sposób po raz kolejny tego lata okazało się, że pójście za propozycją prowadzących Ruch, jest dla mnie bardzo owocne. Podczas tych kilku dni pielgrzymkowej wędrówki otrzymałam ważną informację od Pana Boga, którą odkrywałam stopniowo, w rozmowach z przyjaciółmi oraz poprzez słuchanie świadectw: „Nie jestem sama”. Potrzebowałam, by przez ten zupełnie wolny od codziennych zajęć i obowiązków tydzień ktoś ciągle powtarzał mi wezwanie do nawrócenia serca (intencja księdza Juliana Carróna), bo jedynym, co może uczynić moje życie pięknym, jest relacja z Panem Jezusem – nie organizowanie dobrych przedsięwzięć czy szczerość w relacjach z przyjaciółmi, które są tylko konsekwencją. „Dziś, gdy nie wytrzymują mięśnie, gdy jesteśmy zmęczeni i łatwo popadamy w melancholię (...), nie da się wytrwać w miłości do siebie, jeśli Chrystus nie będzie obecnością, taką jak obecność matki dla dziecka” – czytamy na zeszłorocznym bożonarodzeniowym plakacie. Mówiono mi: „Musisz wracać do miejsca, które cię rodzi, musisz mocno trzymać się księdza Carróna, a tam, gdzie mieszkasz – tych, którzy najbardziej są do niego podobni. Metoda jest drogą, którą idziemy za tymi, którzy są dalej niż my”. To nie ja sama buduję dobry świat.

Kim jest Ten, który daje mi tydzień zupełnie wolny od „zadań do wykonania” i wyprowadza na pustynię, żebym mogła tam być wyłącznie z Nim? Kto tak bardzo lituje się nad moją nicością, że dając mi ten czas, pozwala jednocześnie służyć umiejętnością tłumaczenia (to moja pasja!); pokazując, że w realny sposób mogę przyczyniać się do dobra otaczających mnie ludzi

Na pielgrzymce zostałam objęta cała, z największymi pragnieniami i tęsknotami serca, ze zdolnościami i temperamentem, które mi dano. Po raz kolejny mam za co dziękować.

Zosia, Warszawa

 

 

CHRYSTUS WSZYSTKO CZYNI NOWYM
Drogi księże Juliánie, mam na imię Ania, pochodzę z Bytomia. Ruch poznałam dziesięć lat temu podczas Światowych Dni Młodzieży w Rzymie. Odpowiedziałam wówczas na zaproszenie i pojechałam na wakacje Ruchu. Od tamtego momentu utożsamiam się z Twoimi słowami, wypowiedzianymi podczas tegorocznych rekolekcji Bractwa CL: „Pan okazał nam miłosierdzie, pozwalając spotkać nam charyzmat księdza Giussaniego”. Od sześciu lat jestem mężatką (razem z mężem należymy też do Bractwa CL). Mamy dwuletnią córkę Kasię.

W tym liście chcę opisać Ci jednak wydarzenia sprzed trzech miesięcy; jeden z takich momentów, w którym życie skupia się jak w soczewce. Chcę opisać tę historię ze szczegółami. Są one w pewnym stopniu intymne, osobiste, ale decyduję się o nich opowiedzieć, gdyż są w tym przypadku istotne, są okolicznościami uczynionymi przez Boga, które ukazały Jego ogromną dobroć i które sprawiają, że wciąż pozostaję zdumiona.

Na przełomie maja i czerwca pojechaliśmy całą rodziną do Mediolanu odwiedzić Prischę i Federico, naszych przyjaciół z Ruchu z Concorezzo. Cieszyliśmy się bardzo na ten wyjazd, gdyż nie widzieliśmy się od pięciu lat. Jechaliśmy tam też, aby podzielić się z nimi radosną wiadomością, że spodziewamy się drugiego dziecka. Ta przyjaźń, choć tak rzadko się spotykamy, wiele dla nas znaczy, ponieważ są oni dla nas prawdziwymi świadkami Chrystusa. Po raz kolejny potwierdziło się to w sposobie, w jaki przeżywają ostatnio doznane cierpienia: w zeszłym roku zaginęła w górach bez wieści mama Prischi. Rozmawialiśmy o tym wieczorem po naszym przyjeździe. Prisca opowiadała o tym, jak na początku wydawało jej się, że jest bliska utraty wiary, ale że ostatecznie przez ten rok staje się coraz bardziej pewna pozytywności życia, ze względu na jego ostatecznie pozytywne przeznaczenie. Pewna dzięki obecności konkretnych osób oraz ujawniania się pięknych owoców życia jej mamy. Wspólnie cieszyliśmy się też, że ja i mój mąż będziemy mieli dziecko.

Następnego dnia odwiedziliśmy grób księdza Giussaniego, pojechaliśmy również do księdza Fabio Baronciniego, który przez lata bardzo pomagał podążać nam, Polakom, za charyzmatem księdza Giussaniego.Tego dnia, gdy wieczorem wróciliśmy do Concorezzo, pojawiły się u mnie objawy sygnalizujące, że coś złego dzieje się z ciążą. Wywołały one u mnie wielki strach. Jednak w tych chwilach niepewności, dzięki świadectwu, jakie dała nam dzień wcześniej nasza przyjaciółka, było mi łatwiej modlić się: „Bądź wola Twoja”. Nazajutrz pojechaliśmy do lekarza. Okazało się, że może mnie zbadać siostra Federico, a zarazem nasza przyjaciółka z Ruchu, którą znałam jeszcze z czasów studiów i wspólnych wakacji CLU; osoba, która również była dla mnie zawsze znakiem obecności Chrystusa. To ona powiedziała mi, że serce dziecka nie bije. Wiadomość ta była niezwykle bolesna, gdyż dla mnie to maleństwo było już w pełni osobą, z wielką radością oczekiwaną i kochaną. W tym momencie jednak niepewność przerodziła się w ufność Bogu, że Jego plan jest dla mnie dobry, bo On sam jest dobry i obecny przy mnie w osobach męża i przyjaciół.

Następnego dnia mieliśmy wracać do domu. Wiadomo było, że poród dziecka dopiero ma się odbyć. Bałam się powrotnego lotu, gdyż od dwóch miesięcy nie przystępowałam do spowiedzi, a ewentualny krwotok mógł być niebezpieczny. Okazało się jednak, że w samolocie leci z nami franciszkanin, który usiadł tuż obok nas. Gdy zaraz po przylocie do Polski udaliśmy się do szpitala, spotkaliśmy tam niespodziewanie naszego przyjaciela z Bractwa, który akurat przyjechał tam w sprawach zawodowych. Jak widzisz, drogi księże Juliánie, te szczegóły, których nie chciałam pominąć, to nieustająca i czuła, wręcz zaskakująca obfitość obecności Chrystusa przy nas w konkretnych osobach, w trudnych i bolesnych chwilach. Mój plan na życie, moje oczekiwania nie spełniły się. Straciliśmy pokochane już przez nas maleństwo. Jednak fakt, że były z nami osoby, które swoim życiem zawsze prowokowały nas do patrzenia na życie w perspektywie wieczności, nie pozwalał nam zwątpić w ostateczną pozytywność życia naszego i utraconego dziecka. Dzięki temu przez te kilka trudnych dni w moim sercu rodziła się coraz większa ufność, pozwalająca później zawierzyć ostatecznie Chrystusowi – już z rozmysłem i bez tak wielkich emocji – całe swoje życie. Skoro On czyni nowym nawet takie doświadczenie, może uczynić nowym wszystko, dlatego nie obawiam się już trudnych okoliczności, które może dla mnie wybrać, gdyż wiem, że nigdy mnie nie opuści.

To jednak nie koniec tej historii.

Gdy po przylocie poszłam do szpitala w Polsce, podano mi lekarstwa mające przyspieszyć poronienie. Umieszczono mnie w sali z dwiema dziewczynami w dziewiątym miesiącu ciąży, oczekującymi szybkiego rozwiązania. Były przy nich rodziny. Rozmawiali o imionach dla dzieci, kolorach łóżeczek, wózkach – co za kontrast. Wydawać by się mogło, że taka sytuacja może tylko spotęgować cierpienia matki tracącej dziecko. Mnie jednak poruszyło ich wielkie pragnienie dobra dla tych mających się narodzić dzieci. Tak wielkie, że młody, biedny, słabo wykształcony chłopak mówił do swojej dziewczyny z błyszczącymi oczami, że ich mała córeczka będzie „księżniczką”! To jego serce wypełnione pragnieniem wszystkiego było także wielkim znakiem Boga. Wtedy zrozumiałam, że to nie jest już moje spojrzenie na rzeczywistość (ja sama, bez spotkania księdza Giussaniego, patrzyłabym na nich jak na przeszkodę w godnym przeżywaniu swojego bólu, także fizycznego). Zrozumiałam, że trwając w miejscu łaski, jakim jest Ruch, otrzymałam spojrzenie na rzeczywistość księdza Giussaniego – spojrzenie chrześcijanina.

Szpital wydał nam ciało dziecka. Pochowaliśmy je na cmentarzu położonym bardzo blisko parku, w którym codziennie bawi się nasza starsza córka. Grób naszego nienarodzonego dziecka i piaskownicę dwuletniej Kasi dzieli zaledwie mur i kilka metrów. Zrozumiałam wyraźnie, że nasza córka też może umrzeć. Nie przeraziło mnie to jednak. Podczas pogrzebu śpiewaliśmy pieśń, której słowa mówiły: „Dziś moją duszę w ręce Twe powierzam, mój Stworzycielu i najlepszy Ojcze”. Ja, jako mama, nie mogłam tego dziecka nawet przytulić, On jednak daje mu wszystko. I tak samo wszystko ma przygotowane dla naszej Kasi. My możemy jej tylko pomagać podążać drogą do dobrego przeznaczenia, na której my też jesteśmy dziećmi. Od tego momentu moje spojrzenie na naszą córkę bardzo się zmieniło. Kiedy ją przytulam, karmię, bawię się z nią, nie chcę już przede wszystkim, aby rosła miłość między nami, ale by dojrzewała ona do rozpoznania także w tych chwilach tej wielkiej, jedynej miłości Boga, która ją zrodziła.

Historia ta ma jeszcze jeden niezwykły wątek. Dzień przed pogrzebem zadzwoniła do mnie przyjaciółka z pracy z wiadomością, że i ona poroniła dziecko (miała rodzić tydzień przede mną). Była zdruzgotana i zrezygnowana. Za radą lekarza próbowała się znieczulać, powtarzając, że to nie było dziecko, ale tkanki. Tylko dzięki temu, że sama straciłam dziecko, mogłam zrozumieć jej ból (dopiero teraz zrozumiałam też inne moje przyjaciółki, które go doświadczyły, wcześniej traktowałam rzecz znacznie bardziej powierzchownie). Wiedząc, co czuje, mogłam z pewnością świadczyć wobec niej o pozytywności życia jej samej oraz jej dziecka, które nie jest zlepkiem komórek, ale jest w pełni osobą, która już osiągnęła swoje dobre przeznaczenie i z pewnością modli się za nią.

Na zakończenie chciałam jeszcze raz podkreślić, że osąd tego wszystkiego, co mnie spotkało, nie rodzi się tylko z ekscytacji wyjątkową formą obecności Chrystusa przy nas w tych dniach – pielgrzymka do grobu księdza Giussaniego, przyjaciele, franciszkanin, przypadkowe spotkania starych przyjaciół. Przez kilka ostatnich lat, gdy podążałam za osobami w Ruchu, gdy pracowałam nad Szkołą Wspólnoty, wydawało mi się, że mało się zmieniam. W obliczu utraty dziecka okazało się jednak, że zostało mi dane wszystko, aby stawić czoła temu trudnemu doświadczeniu. To był moment weryfikacji, który pokazał, że to, co spotykamy w Ruchu, jest prawdziwe w każdych okolicznościach. To miejsce daje nam skarb pozwalający poznawać prawdę o rzeczach dobrych i złych, które nam się przydarzają, a zwłaszcza o całym naszym życiu.

Dlatego też bardzo chcę Ci podziękować, drogi księże Juliánie, za Twój wysiłek, który służy także mojej przemianie i mojemu zbawieniu. Codziennie modlę się za Ciebie.

Ania, Bytom

 

 

URODZINY RIKIEGO: PIĘĆ PRZEPIĘKNYCH LAT
Drogi księże Carrónie, przedwczoraj mój syn Riccardo skończył pięć lat. Gdy tylko się obudził, zaśpiewaliśmy mu Sto lat, po czym powiedziałam: „Riki, ale urosłeś!”. Zaraz potem też dodałam: „Jakże piękne były te lata”. Wtedy on, z cudownym uśmiechem na twarzy, przytulił się do mnie. Riki ma zespół Downa. Wróciłam potem do kuchni,żeby przygotować śniadanie, i przypomniałam sobie to, co powiedziałeś podczas rekolekcji: „Bez podjęcia tego rodzaju drogi nie zdołamy osiągnąć innego i oryginalnego oblicza w społeczeństwie, ale będziemy tacy, jak wszyscy, z takimi jak wszyscy kryteriami”. Wzruszyłam się wtedy z wdzięczności. Byłam wdzięczna, ponieważ tylko w historii takiej jak moja, nasza, nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, by „usunąć” Riccardo, pomimo tego, że już w czasie ciąży wiedziałam o poważnych komplikacjach. I to mnie zawsze wzruszało, ponieważ to jest poza mną, osobą, która wszystko wcześniej planuje i kocha to, co piękne i doskonałe... Łatwo więc sobie wyobrazić, w jaki sposób mogłam pragnąć narodzin dziecka, o którym dało się powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że było „doskonałe”. A jednak tak się stało. Nie chodziło tu jednak o mnie, ale o historię i drogę, do których przynależę, które pozwalają mi wyjść „ponad” to, czym instynktownie bym była. Z Rikim nie jest łatwo, jest bardzo uparty i opieka nad nim wymaga nie lada wysiłku oraz niewyobrażalnej cierpliwości – nigdy nie sądziłam, że ją posiadam. Dla niego każdy, nawet najmniejszy postęp, nie jest niczym oczywistym, dlatego wszystko, czego się nauczy, jest powodem do radości dla wszystkich. Doświadczam tego, jak bardzo można być radosnym, żyjąc w rzeczywistości; nie mogę powiedzieć, że dzieje się to pomimo trudu i cierpienia, ale również w trudzie i w cierpieniu, bo one są jej częścią. Przykrość z powodu tego, że Riki nie potrafi czegoś zrobić tak jak inne dzieci, albo zatroskanie, bo za parę lat znów będzie musiał przejść kolejną operację serca, towarzyszą mi każdego dnia, nie odejmują jednak niczego – naprawdę niczego – pięknu oraz pełni mojego i jego życia!

Elisa, San Donato Milanese (Mediolan)

 

 

OKNO WIĘZIENIA STASI
W ubiegłym roku, podczas wyjazdu szkoleniowego do Lipska i Berlina, mieliśmy okazję poznać Petera Drauschke, który najpierw był przywódcą młodych komunistów w Niemczech Wschodnich, a następnie więźniem Stasi. Zaprosiliśmy go do Włoch na cykl zorganizowanych przez nas spotkań. Jego historia jest historią człowieka, który poszukiwał wolności, pozwalając się początkowo zwieść fałszywym obietnicom ideologii. Porównanie swojego pragnienia z kłamstwem ideologii postawiło go jednak w pewnym momencie na rozdrożu: zastanawiał się, czy podążać za prawdą, czy też zgodzić się na przeżywanie własnego życia w kłamstwie. Postanowił zaspokoić swoje pragnienie prawdy, usiłując uciec na Zachód, co przypłacił ciężkim więzieniem. W swoim dramatycznym doświadczeniu więźnia Stasi, w obliczu własnej niemocy, w czasie długich okresów odosobnienia, poddawany torturom fizycznym i psychicznym, on, który został wychowany w duchu najsurowszego ateizmu marksistowskiego, odkrył pytanie dotyczące Boga: „Pewnego dnia znalazłem się na dnie rozpaczy: leżałem na ziemi i płakałem; w pewnym momencie jednak podniosłem się i patrząc w okno celi oraz przywołując imienia mojej matki, pomyślałem o Bogu. Wtedy wróciłem do życia. Komunizm jest systemem, który zamiast obiecanego raju na ziemi stworzył piekło. Tak dzieje się za każdym razem, gdy ludzie stawiają siebie na miejscu Boga”. W obliczu człowieczeństwa Petera, my, nauczyciele, wraz z grupą uczniów, zapragnęliśmy powiedzieć mu, że poszukiwany i przyzywany przez niego Bóg, stał się ciałem i dotarł do nas w towarzystwie, w historii Ruchu. Zorganizowaliśmy wieczór, na którym śpiewaliśmy piosenki o wolności oraz spotkaniu z Chrystusem. Relacje między nami wciąż pozostają żywe dzięki korespondencji, z której widać coraz jaśniej, że w spotkaniu z nami Petera najbardziej uderza odkrywanie czegoś większego dla siebie: „Przyjechałem z zamysłem, by o czymś opowiedzieć, by coś dać, tymczasem po powrocie do domu przekonałem się, że ja sam coś otrzymałem”.

Patrizia, Anna i Giulio, Mediolan

 

 

Pielgrzymka krakowska na Jasną Górę, 5–13 sierpnia 2010 r.
PROSTOTA, KTÓRA UDERZA

Karolina Waligóra

Pobudka o 5.00... Ciemności... Wokół słychać szamotaninę i pomruki wyrwanych wcześniej niż zwykle ze snu pielgrzymów. Czas rozpocząć kolejny, ostatni już, dzień wędrówki! Naszym celem jest strzelista wieża na Jasnej Górze i znany na całym świecie wizerunek Czarnej Madonny.

Kraków widziany z perspektywy pielgrzyma wyruszającego w drogę mieni się różnymi kolorami niczym w kalejdoskopie. Żegnający pielgrzymów krakowianie – młodzi, patrzący z nieco skrywaną ciekawością z okien lub przystanków autobusowych, i ci starsi, uśmiechający się i pozdrawiający wszystkich z wielką radością. Kwiaty, bezchmurne błękitne niebo, bruk jakby sam niosący stopy. Wszechobecne podekscytowanie. Szczęście, że jestem dokładnie tu, gdzie chcę być. Pewność, że jest to miejsce, w którym wzrastam. Oczywiście, trzeba wiele siły i nadziei, aby taki entuzjazm mieć w sobie podczas wszystkich niespodziewanych i nieplanowanych wydarzeń, na brak których na pielgrzymce nie można narzekać...

„IDZIE DYSC, IDZIE DYSC...” Nie każdy dzień był tak słoneczny, jak ten, w którym rozpoczynaliśmy wędrówkę. Przeżyliśmy chyba każdy typ pogody – była ona jak duchowy kierunkowskaz na trasie Kraków-Częstochowa. Nie zabrakło osłabiającego upału, podczas którego plecaki nagle robiły się cięższe, a lina niesiona przez porządkowych trudniejsza do utrzymania. Innym razem przypominaliśmy rzekę żółtych peleryn, gdy wśród głuchego dźwięku rozbijających się o kaptury kropel deszczu odmawialiśmy modlitwę różańcową.

Czy nie byłoby prościej przez pięć dni mieć ładną, słoneczną pogodę? – pytałam siebie i Pana Boga, wycierając krople deszczu z kartek zamokniętego śpiewnika. Pewnie, że byłoby prościej! Czy jednak to „prościej” jest na pielgrzymce najważniejsze? Pielgrzymka to przecież takie „modelowe wydarzenie”, w którym zdajemy sobie sprawę, jak niewiele zależy od nas samych. Nasze życie jest w rękach Kogoś Innego i planując wszystko, wprawiamy tylko w ruch błędne koło naszych frustracji. Doszłam do tego prostego wniosku, gdy skryta w namiocie i otulona we wszystkie odnalezione w plecaku swetry, ujrzałam pewnego Włocha, który po całodziennym trudzie wędrowania wybierał się pod prysznic. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że lało wtedy jak z cebra. Jemu jednak ta okoliczność bynajmniej nie przeszkadzała – ze stoickim spokojem szedł dopełnić wieczornej toalety pod – wcale nie przysłowiową – chmurką. O tej naszej zależności przypominały nam również prozaiczne i zwyczajne dla pielgrzymkowej rzeczywistości momenty – piękne właśnie ze względu na swoją prostotę – gdy na przykład doświadczaliśmy gościnności ludzi z wiosek, gdzie nocowaliśmy. Zawsze zaczynało się tak samo: „Jesteśmy z pielgrzymki, która rozbiła namioty za szkołą, czy moglibyśmy skorzystać z pańskiej łazienki...?”. Odpowiedzi były różne, zazwyczaj jednak słyszeliśmy: „Wejdźcie, wejdźcie... Tylko poczekajcie, piec włączę, przecież nie będziecie się kąpać w zimnej wodzie”. W takich sytuacjach ogarniała mnie głęboka wdzięczność za to „tu i teraz”; za to, że dane mi było doświadczać takich chwil.

Pielgrzymka uczy pokory i dyspozycyjności. Na nic praktycznie nie mam wpływu: czy zmoknę do suchej nitki, czy spalę się na słońcu. Można tylko z ufnością przyjmować to, co się wydarza, wierzyć, że tak jest dla mnie najlepiej i cieszyć się, że mogę w tym wszystkim uczestniczyć – także poprzez wspólny śpiew „hymnu” tegorocznej pielgrzymki, którego fragment brzmiał: „Nadciąga nawałnica – chodźcie wszyscy, tu jest festa!”.

ORA ET LABORA. Wielki podziw budzili we mnie wszyscy porządkowi, ich poczucie odpowiedzialności i zorganizowanie. Z drugiej zaś strony bardzo współczułam im, że zamiast skupić się na modlitwie, musieli uważać na nadjeżdżające pojazdy. Pomocne w zrozumieniu tych okoliczności były słowa księdza Luisa Miguela, przewodnika tegorocznej pielgrzymki,które usłyszeliśmy, gdy pewnego razu przyszedł do naszej polskiej grupy, by spędzić z nami wspólnie wieczór: „Włosi nie rozumieją tego, że można modlić się i być cordistą [linowym] jednocześnie. Wielu porządkowych przychodzi do mnie nieco zdenerwowanych i smutnych, żaląc się, że nie mogą odmawiać różańca, bo muszą wypakowywać bagaże. Inni pytają z wyrzutem: «Jak mam śpiewać razem ze wszystkimi, jeśli cały czas muszę ciągle porozumiewać się z pozostałymi przez radio?». Odpowiadam im wtedy, że ich praca jest modlitwą; że nie trzeba oddzielać tych dwóch czynności. Każdy wypakowywany przez ciebie bagaż jest kolejnym odmawianym przez ciebie paciorkiem różańca – powtarzam”. Te słowa bardzo pomogły mi zrozumieć sytuację, w której sama się znalazłam, gdy musiałam na dwa dni opuścić pielgrzymkowy szlak i pojechać na pogrzeb mojej babci. Nie mogłam wtedy fizycznie uczestniczyć w wędrówce, ale przecież nic nie stało na przeszkodzie, bym przeżywała ją duchowo, z pokorą i ufnością przyjmując wszystko, co się wydarza. To była pewność, że prawdziwą pielgrzymkę odbywam tak naprawdę we własnym sercu.

SPIRITO ITALIANO. Wyobraźcie sobie, że jesteście w zupełnie obcym wam kraju. Nie znacie panujących w nim zwyczajów. Wokół rozlega się dziwnie „szeleszczący” język, a na dodatek okazuje się, że w japonkach nie da się przejść 130 kilometrów bez odcisków na stopach. Było dla mnie czymś naprawdę fascynującym obserwowanie Włochów odnajdujących się w polskiej, pielgrzymkowej rzeczywistości. Większość z nich dopiero co skończyła szkołę średnią lub studia, a więc znajdowała się w bardzo ważnym momencie swojego życia, czasie podejmowania istotnych decyzji. Czy 130-kilometrowa piesza wędrówka z Wawelu na Jasną Górę pomaga w rozpoznaniu, kim chce się być i co robić w przyszłości?

Marta z Mediolanu: „Zdałam sobie sprawę, że nie potrzeba wielkich czynów oraz słów, by wielbić Boga i robić coś na Jego chwałę. My tu przecież tylko idziemy; modlimy się, śpiewamy... Poza tym śpimy w namiotach, mokniemy w deszczu, kąpiemy się w zimnej wodzie – owszem, jest to trud, ale w tym trudzie odnajdujesz swoją małość. Jestem tu z przyjaciółmi i bardzo się cieszę, że możemy te wszystkie piękne chwile przeżywać razem, dzieląc zarówno wzruszenia, jak i zmęczenie. Właśnie skończyłam liceum. Co teraz? Nie wiem. Najbardziej fascynują mnie języki obce i poznawanie nowych kultur, dlatego wybieram się na lingwistykę. Kiedy jednak wędruję tymi wiejskimi drogami i widzę wasze cudowne pola i lasy, to budzi się we mnie uśpione pragnienie, by w przyszłości pracować na wsi i uczyć włoskiego albo innego języka. Piękna jest ta droga...”. Marta bardzo przeżywała pielgrzymkę, angażowała się w śpiew i modlitwę, poznawała nowych ludzi. Tak bardzo pochłaniało ją pragnienie, by nie zmarnować tych sześciu dni wędrówki, że całkowicie zapominała o zmęczeniu. Na twarzy miała wymalowane skupienie i radość z przeżywanych chwil. Nie miałam okazji porozmawiać z nią dłużej, bo po kilku minutach już biegła do kogoś innego. Zdążyła tylko się pożegnać – Buon cammino! – i już jej nie było. Mauro z kolei nigdy nigdzie się nie spieszył. Mógł porozmawiać z każdym zawsze i wszędzie. Zarośnięta twarz i zniszczone sandały idealnie pasowały do wizerunku pielgrzyma: „Zaproszenie na pielgrzymkę, które otrzymałem od znajomego księdza, przyjąłem od razu. Piękno pielgrzymki polega na jej prostocie. Idziesz, modlisz się, śpiewasz, rozkładasz namiot, mokniesz na deszczu... Wszystko po to, by spotkać się z Maryją na Jasnej Górze. Ten trud to ofiara”.

Niemal każdy Włoch, z którym rozmawiałam, mówił dokładnie to samo: w pielgrzymce najbardziej uderzała go jej prostota. To jest fenomen tego wydarzenia, odkrywany przez wszystkich każdego dnia wędrówki.

Podczas całej pielgrzymki chyba wszystkim Polakom udzielił się ten specyficzny „włoski duch” – radość płynąca ze śpiewu; entuzjazm, który towarzyszył niemal każdemu momentowi dnia: czy to spotkaniu z kardynałem Stanisławem Dziwiszem, który przyjechał do nas w odwiedziny, czy uczestnictwu we Mszy św., czy też po prostu uczeniu się polskich piosenek. Dla mnie ta wędrówka była też szczególnie ważną lekcją włoskiej otwartości. Otwartości, która jeżeli przeżywam coś pięknego, każe od razu o tym mówić, nie trzymać tego w sobie, ale dzielić się tym pięknem z innymi.

Częstochowa, widziana z perspektywy pielgrzyma, kończącego swoją wędrówkę, jest najwspanialszym miejscem na świecie. Każda ulica mówi, że jesteśmy coraz bliżej celu. U wrót Jasnej Góry wita nas kardynał Dziwisz, zwracając się do Włochów w ich ojczystym języku: „Dotarliście! Częstochowa czeka na was od sześciu dni!”. Wchodzimy do kaplicy i nagle cały pielgrzymi trud wydaje się niczym. To, co dałam z siebie, jest nieporównywalnie mniejsze od tego, co dostałam. Niesamowite, że tak wielu ludzi różnych narodowości w tym samym momencie zapewne czuje i myśli to samo: „Madonno, Czarna Madonno, jak dobrze Twym dzieckiem być...”.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją