Kościół. Świadectwo
w związku z beatyfikacją księdza Jerzego Popiełuszki chciałam się podzielić z Wami kilkoma wspomnieniami o tym nowym Błogosławionym.
„Wszechmocny Boże, Ojców naszych Panie! Pochylamy pokornie nasze głowy, by prosić o siłę wytrwania i mądrość w tworzeniu jedności, by prosić o Twoje błogosławieństwo. Wszystkich polecamy Twojej szczególnej opiece, Twojej mocy uzdrawiającej ludzkie serca. Chcemy wszystkim naszym winowajcom przebaczyć, jak Ty przebaczasz nam nasze winy. I zbaw od złego nas wszystkich. Wysłuchaj, Panie, prośby ludu swego. Amen”.
ks. Jerzy Popiełuszko, Modlitwa za ojczyznę
Kochani,
w związku z beatyfikacją księdza Jerzego Popiełuszki chciałam się podzielić z Wami kilkoma wspomnieniami o tym nowym Błogosławionym.
Pochodzę z parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie i w dużej mierze właśnie z tego powodu postać księdza Jerzego jest mi tak bardzo bliska. Pamiętam go tak, jak może pamiętać dziecko (dzień po jego śmierci skończyłam 10 lat). Byłam małą dziewczynką, nie rozumiałam jego kazań, nie pojmowałam czasów, w których się urodziłam. Widziałam czołgi na placu Wilsona oraz ludzi, którzy z ukrytej w rękawie kamery filmowali wiernych podczas Mszy św.; musiałam się pilnować, żeby o niektórych sprawach nie opowiedzieć komuś w szkole. Na postać księdza Jerzego trzeba patrzeć przez pryzmat tamtych czasów.
Moje najwcześniejsze wspomnienia związane z jego osobą sięgają rozpoczęcia przeze mnie nauki w szkole podstawowej oraz pierwszych lekcji religii (1981–1982). Ksiądz Jerzy przychodził na sobotnie spotkania żywego różańca dla dzieci, które prowadziła siostra Halina (do dzisiaj mam zieloną plastikową koronkę różańcową, którą każdy z nas dostał od niego na Boże Narodzenie). Był naszym spowiednikiem przed Pierwszą Komunią Św. Mówił rzeczowo i oszczędnie, nie podnosił głosu, tłumaczył. Miał w sobie zawsze dużo spokoju. Nie było w nim jednak melancholii, która odrywa od rzeczywistości, czy też zobojętnienia albo rezygnacji. Odbierałam jego spokój jako pewność. Dopiero po latach z przeróżnych świadectw dowiedziałam się, że wbrew pozorom nie był silną osobowością, że targały nim różne sprzeczności, a więc jakby na przekór swojemu usposobieniu stał się symbolem stałości i niezłomności.
Nie miałam okazji zobaczyć żadnego ze zrobionych o nim filmów, nie wiem więc, jak został w nich przedstawiony. Z pewnością jednak ksiądz Popiełuszko, jakiego pamiętam, jest inny od księdza Popiełuszki, o którym wystawę można oglądać w parafialnym muzeum albo o którym miałam okazję czytać w niektórych publikacjach. Taki jest chyba już los wszystkich tych, którzy przechodzą do historii: zostają zawsze nieco zniekształcani we wspomnieniach – czasem celowo, żeby dopasować ich lepiej do idei, a czasem nieświadomie – w zależności od doświadczeń, wrażliwości, intencji opowiadających.
Zapamiętałam go jako cichego, łagodnego, bardzo wrażliwego człowieka, gorliwego, sumiennego kapłana, potrafiącego jak mało kto słuchać innych. Dopiero po wielu latach od jego śmierci, po przemianach politycznych w naszym kraju, zdałam sobie sprawę z tego, jak wielką rolę odegrał w moim życiu. Pokazywał nam inny świat: może być inaczej, musi być inaczej. Powtarzał do końca to, w co wierzył, powtarzał to bezustannie, pomimo otrzymywania coraz częstszych pogróżek – tych, o których wiedział cały Kościół, i tych, o których dowiedzieliśmy się dopiero po jego śmierci. Słowa świętego Pawła, tak często przez niego cytowane, powtarzane później tysiące razy, wypisywane na sztandarach, w księgach, na pomnikach – „zło dobrem zwyciężaj” (Rz 12, 21) – pozostaną na zawsze wyryte w mojej świadomości, tak jak cała Jego postać.
Być może bez tej śmierci nie pojęlibyśmy wagi Sprawy, o której mówił i o którą walczył. On sam i to, co robił, to wielka Historia polskiego Kościoła, naszej Ojczyzny oraz Europy; Historia, której byliśmy świadkami. Comiesięczne Msze św. za Ojczyznę, wypełniony po brzegi kościół, park i plac wokół kościoła, ludzie na dachach domów przy ulicy Felińskiego, na drzewach – oto widok roztaczający się przed oczami dziesięcioletniej dziewczynki. Rodzice i ich znajomi zabierali nas ze sobą na te Msze św. Była nas spora grupka, staliśmy blisko siebie, w ciszy, co było dziwne, zważywszy na nasz wiek; odczuwaliśmy podniosłość i wagę tych zgromadzeń. Czekaliśmy zawsze na końcowy śpiew Boże, coś Polskę (od tamtych czasów już nigdy więcej nie usłyszałam śpiewu rozlegającego się z taką mocą), podnosiliśmy wtedy dwa palce na znak zwycięstwa i przez tę jedną wyjątkową chwilę czuliśmy się jak dorośli; wiedzieliśmy, że robimy coś, co jest zabronione, a jednocześnie ważne i słuszne. To modlitewne zgromadzenie, w którym uczestniczyły co najmniej dwa pokolenia Polaków, było dla mnie najlepszą szkołą patriotyzmu; tamto poczucie więzi wrasta w człowieka i w nim pozostaje, bez względu na to, gdzie przyjdzie mu żyć.
Pamiętam dobrze Mszę św., podczas której powiadomiono o śmierci księdza Jerzego. Po odczytaniu krótkiej, zwięzłej informacji, że znaleziono jego ciało, zapadła przerażająca cisza, a później z wolna rozległ się płacz. Nie krzyki, hasła, pogróżki – ale cisza, a po niej płacz. Widok tego płaczącego tłumu – w kościele, na placu Wilsona, na pobliskich ulicach; szlochający mężczyźni, kobiety, młodzi, starsi – będzie mi zawsze towarzyszył. Dwa miesiące później przed kościołem stanęła bożonarodzeniowa szopka: samochód z otwartym bagażnikiem, a w bagażniku Dzieciątko Jezus. Po śmierci księdza Popiełuszki na ogrodzeniu kościoła zatknięto sztandary, powieszono transparenty, na których codziennie pojawiały się nowe, na ogół polityczne, hasła, kładziono wieńce. Któregoś dnia rozeszła się wiadomość o ultimatum postawionym parafii przez milicję: do piątku miały zostać usunięte wszystkie transparenty, w przeciwnym razie grożono zbombardowaniem kościoła. Nie mam pojęcia, czy takie ultimatum rzeczywiście było, ale od tamtej pory podczas Mszy św. boję się siedzieć przy samym ołtarzu, odruchowo wybieram miejsce blisko wyjścia.
Później działy się rzeczy niepojęte, powoli opadała „żelazna kurtyna”, na grób księdza Jerzego zaczęły przyjeżdżać tysiące ludzi z całego świata, także wielkie osobistości: Margaret Thatcher, Ted Kennedy, Jan Paweł II. Mogliśmy podać im rękę, zobaczyć ich z bliska, poczuliśmy się częścią świata, przekonaliśmy się, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych, że sprawy mogą nagle przybrać całkowicie inny obrót, że wiara i odwaga jednego człowieka może stać się drogowskazem dla całego pokolenia. Świat wygląda teraz inaczej: jest pełen innych niebezpieczeństw, nieznanych nam dawniej, w dobie czarno-białych podziałów. Wracam często do postaci księdza Jerzego, szukam w nim oparcia, pewności, sposobów na odnalezienie się w zagubieniu, zdezorientowaniu.
W 2004 roku przy grobie księdza Popiełuszki wzięliśmy z Mauriziem ślub. Nieustannie czuję obecność księdza Jerzego w naszym życiu. Do Warszawy przylecieliśmy dopiero w połowie czerwca, nie mogliśmy więc uczestniczyć we Mszy św. beatyfikacyjnej, na którą czekaliśmy przez tyle długich lat. Dlatego poprosiłam naszych przyjaciół, by w sercu zabrali nas ze sobą na plac Piłsudskiego, my natomiast, pomimo dzielących nas od Warszawy kilometrów, pozostawaliśmy w modlitewnej łączności z całą wspólnotą.
Myślę, że minie jeszcze wiele lat, zanim uda nam się dostrzec i pojąć owoce męczeńskiej śmierci naszego nowego Orędownika w niebie. Jestem przekonana, że to źródło łask nigdy nie wyschnie; a właściwie nie źródło, ale całe kaskady łask, z których powinniśmy czerpać właśnie teraz, kiedy Polska szczególnie potrzebuje silnych i mądrych Polaków. Wsłuchajmy się w przesłanie księdza Jerzego.
Z Bogiem,
Ula Buczkowska