Ślady, numer 4 / 2010 (lipiec / sierpień) Pierwszy plan. Przed Meetingiem
Tylko serce poznaje Zazwyczaj mówimy o nim jak o jakiejś metaforze, nadającej się co najwyżej do przywołania uczuć i odciągnięcia rozumu od (prawdziwego) poznania. Czym jednak naprawdę jest „ta natura, która popycha nas do tego, by pragnąć rzeczy wielkich”? John Waters
To będzie Meeting o pragnieniu, które czyni człowieka wielkim. Człowieka, który jest stworzony do nieskończoności i jej właśnie pragnie – zawsze, niezależnie od tego, czy sobie to uświadamia czy nie. Wszystko w naszym człowieczeństwie domaga się wszystkiego. I wszystko, co człowiek czyni, bierze początek z pewnej natury, która popycha nas do tego, by domagać się „rzeczy wielkich”. Największych. Tak oto motywem przewodnim tegorocznego Meetingu jest serce, a więc „ja”: jego żądanie znaczenia, sprawiedliwości, piękna oraz jego zdolność do rozpoznawania ich tam, gdzie je spotyka. Tutaj przecinają się przewodnie tematy tegorocznego spotkania, począwszy od ekumenizmu – od tej umiejętności odbywania prawdziwych spotkań, która zawsze była znakiem rozpoznawczym tego wydarzenia (co roku podczas Meetingu tworzy się sieć relacji, które trwają i rozrastają się przez cały rok, łącząc ze sobą katolików, prawosławnych, anglikanów, muzułmanów...). W tej edycji ten znak rozpoznawczy zostanie uwypuklony właśnie przez wspólny dla wszystkich punkt wyjścia, jakim jest serce.
Stąd też pojawią się także inne ważne tematy, jak: wolność (wyznaniowa, ekonomiczna, społeczna), która jest tym, czego „ja” doświadcza; prawo; debata o neurobiologii; uaktualniona wersja niekończącej się dyskusji na temat tego, czym jest człowiek. A przedsmak tego wszystkiego, co się tam wydarzy – co zostało uwzględnione w programie i czego w nim nie ma – jak co roku znajdziecie na tych stronach. Jak co roku jednak, trzeba tam być, w Rimini, między 22 a 28 sierpnia. Do zobaczenia.
Serce traktuje się z pewną pobłażliwością, spychając na bok jako pewną metaforę. Słyszymy to słowo [cuore], gdy tworzy rym z „miłością” [amore] i „cierpieniem” [dolore] w piosenkach i w wierszach, które starają się ukazać najgłębszy poziom ludzkiej emocjonalności. W pewnym sensie nie uważamy jednak, że tak naprawdę serce jest busolą odczuwania. Najzwyczajniej w świecie, bez zastanowienia wyznaczamy sercu miejsce na dolnym końcu osi rozumu, na której niepodzielnie króluje głowa.
Kiedy „myślimy” o sercu, myślimy o pewnej pompie hydraulicznej, której, co ciekawe, przypisujemy także emocjonalną funkcję. Zgodnie z takim przekonaniem serce staje się graficznym znakiem – „zakochane serce” – który przywołuje namiętność, ból i zamęt uczuciowego, nostalgicznie romantycznego związku.
Nasze zagmatwane wyobrażenie o sercu jest odzwierciedleniem zagubienia naszej natury. Z jednej strony nie możemy umknąć prawdzie o istnieniu tego niezbędnego organu, motoru, który ze swej natury nie przestaje pompować i żywić początku każdej rzeczy. Nasza racjonalna mentalność zmusza nas jednak coraz bardziej do tego, byśmy zachowali co najmniej dwie koncepcje serca, których nie sposób ze sobą pogodzić. Idea, że nasze życie emocjonalne wiąże się z czymś najbanalniejszym, czyli pewnym mechanizmem, który reguluje życiowe funkcje, wydaje się spuścizną kulturową po czasach, kiedy nie rozumiano tak dobrze jak dziś „mechanizmu”, jakim jest człowiek. Spodziewamy się, że pewnego dnia – jeśli dalej będziemy podążać drogą, którą kroczymy – odkryjemy jakiś wzór elektryczny, w którym to, co nam przeszkadza (miłość, lęk, pragnienie, namiętność) zostanie zidentyfikowane jako impulsy porozrzucane to tu, to tam wokół ludzkiej machiny. W międzyczasie dalej będziemy prowadzić badania, jak gdyby sama nasza wiedza mogła tutaj wystarczyć.
Rozum – to my o tym zdecydowaliśmy – jest pewnym i godnym zaufania doradcą, niczym jakiś księgowy albo adwokat. Jeśli się dobrze zastanowić, odnosi się wrażenie, że sam wybrał on tę rolę, co brzmi nieco podejrzanie, bo przecież w ten sposób czy to adwokat, czy księgowy, ryzykuje, że w pewnym momencie zostanie wyeliminowany. Serce natomiast w takim układzie wydaje się jakimś natrętem, który ciąga nas tu i tam, niezdolne do podjęcia jakiejkolwiek decyzji.
Między jednym uchem a drugim. Jedna z teorii mówi, że umysł nie istnieje, a w każdym razie nie wiadomo, gdzie się znajduje. My natomiast przyjmujemy jako pewnik, że mieści się on między jednym uchem a drugim, wciąż jednak nie potrafimy dokładnie go umiejscowić. Nie wydaje się, żeby umysł, jako zbiór pewnych chemicznych lub mechanicznych procesów, istniał w przestrzeni. Umysłu nie można zważyć, usłyszeć ani go zobaczyć, co wydaje się zawsze prowadzić nas w ślepy zaułek, jeśli chodzi o próby jego pomiaru oraz usiłowania zmaterializowania. Umysł można obserwować tylko od środka lub za pośrednictwem efektów dokonywanych przez niego procesów. W pewnym sensie wydaje się, że umysł bardziej niż serce nadaje się do tego, by stać się metaforą, jako bardziej odpowiedni do tego, by być traktowanym z pobłażliwością. Nie odnaleziono bowiem niczego w jego wnętrzu, co odpowiadałoby znaczeniu wszystkich zachodzących w nim procesów mechanicznych.
Serce, które uderza co chwilę, przepompowuje krew rok po roku, padło ofiarą tej dualistycznej koncepcji. Z jednej strony pojmowane jest „od środka” jako mechaniczne urządzenie, nieskomplikowane, ale w każdym razie dobrze spełniające swoje funkcje; z drugiej zaś zostaje fałszywie i powierzchownie obwiniane za wszystkie raczej ekscentryczne zachowania, które przywodzą nasze umysły do utraty nadziei na to, że mogą zrozumieć, czego naprawdę pragnie człowiek, czego potrzebuje. Serce jest swojego rodzaju kozłem ofiarnym. Do postrzegania go w ten sposób przyczynia się niezdolność rozumu do pojęcia w pełni samego siebie. Rozum spogląda na rzeczy w sposób deterministyczny, dlatego tak siebie, jak i serce definiuje jako deterministyczne systemy, odrzucając elementy, których nie potrafi wytłumaczyć, i nieco ironicznie wytykając je palcem. Rozum oskarża serce o to, że sprowadza go z właściwej drogi.
Kto dowodzi? Jeśli serce zostaje zredukowane do mechanicznego bytu w działaniu oraz do czegoś, co kuriozalnie obwinia się za wszystkie pragnienia i wymogi, za które rozum nie chce wziąć odpowiedzialności, wówczas oczywiście trzeba je uznać za część ludzkiej istoty, a nie pewną całość, która podejmuje decyzje i je realizuje. Rozum dokonał swojego rodzaju „rewolucji”, w której serce zostaje zachowane w celach funkcjonalnych i symbolicznych, ogołocone jednak z całego autorytetu, jeśli chodzi o podejmowanie decyzji. Idea, że serce może poznać coś, co umyka rozumowi, dziś uchodzi za anachroniczną i niedorzeczną, za spuściznę po ciemnej przeszłości. My ustawicznie „obwiniamy” serce, żartując, ale nie do końca.
Panuje swojego rodzaju zamieszanie, w którym nie jest jasne, „co” albo „kto” dowodzi. Kim jest ten „ktoś”, kto o wszystkim decyduje? Gdzie ma swoją siedzibę wiedza? Czy istnieje jakaś centralna inteligencja? A może jeszcze coś innego? Czy ta centralna inteligencja – zakładając, że takowa istnieje – może być odpowiedzialna zarówno za nasze rozsądne, jak i bezsensowne postępowanie; zarówno za odpowiedzi inteligentne, jak i te głupie; za zachowania rozumne, jak i nierozumne? Innymi słowy: czy to, co niegdyś było „burzą” uczuć, jest tylko sposobem opisania dużo bardziej złożonych przymiotów rozumu, być może niedziałających za dobrze? A kiedy zadajemy sobie to pytanie, co w naszym wnętrzu sprawia, że je sobie zadajemy? Czy rozum jest w stanie zmaterializować serce? Czy rozum jest w stanie zmaterializować sam siebie? W jaki sposób to poznajemy? A jeśli poznajemy jakąś rzecz, za sprawą której „części” nas dokonuje się to poznanie?
Musi być jakiś inny sposób rozważenia tego zagadnienia.
Jeśli coś się nie zgadza. Rzeczywiście, istnieje takowy: chodzi o zaakceptowanie faktu, że nasz rozum nie należy do nas, że serce nie należy do nas, ale że zarówno rozum jak i serce są nam dane; że ani rozum, ani serce nie są projekcjami, które powstają w naszym wnętrzu – nie mogą nimi być, jako że nie można wskazać na ich pochodzenie – ale że wywodzą się skądinąd. Chodzi o to, by zaakceptować fakt, że nasz mechaniczny model rzeczywistości – który pochodzi z pewnej materialistycznej koncepcji rozumności, przynależącej do stworzonego przez człowieka świata – nie ma sensu, jeśli zostaje odniesiony do samego człowieka. Iluzorycznie posiada pewne cząstkowe znaczenie, czyni nas zdolnymi do osiągnięcia pewnej podstawowej wiedzy o nas samych lub też tej, za pośrednictwem której – jeśli zgodzimy się zachowywać jak stworzone przez nas maszyny – będziemy potrafili sformułować pewną możliwą do przyjęcia teorię rzeczywistości oraz naszego w niej istnienia.
W rzeczywistości taki właśnie sposób myślenia usiłował krytykować ksiądz Giussani, kiedy uporczywie i jakby z pewną irytacją mówił nam, że my sami siebie nie czynimy; że żadne z wyjaśnień, do których dotarliśmy, jeśli chodzi o nasze pochodzenie oraz nasze działanie „chwila po chwili”, nie jest w zupełności przekonywujące; że nie sposób wyodrębnić żadnej „centralnej inteligencji”, chyba że jako swojego rodzaju metaforę podobną tej, do której we współczesnej kulturze ludzki rozum zredukował „extra-mechaniczne”, przypisywane sercu funkcje. Ja nie czynię siebie sam; nie ma żadnego „ja”, które mogłoby funkcjonować w ten sposób. Jeśli poszukuję „ja” jako sprawcy mnie samego, to tak jakbym przeszukiwał jakąś paczkę, nie znajdując w niej nic innego jak tylko opakowanie. Oczywiście w środku coś jest, jakieś „ja”, które nie wydaje się tworzyć siebie samo. Tylko wtedy, gdy „ja”, które tętni i myśli, jest pojmowane jako projekcja czegoś innego, wszystko zaczyna nabierać sensu. Jeśli istota ludzka postrzegana jest tylko jako pewien zbiór mechanistycznych i deterministycznych procesów, nad którymi dominuje rozum, potrzebny jest proces cenzurowania, by wykluczyć ideę „fantazmatu” – czyli serca – który musi znaleźć się w centrum maszyny. Tym fantazmatem jest prawdziwe „ja”, ten zasadniczy i pierwotny element ludzkiego serca, którego nie może odnaleźć transplantolog.
To „ja” nie znajduje się tylko tam w środku, ale wydaje się wchodzić w spółkę z czymś innym. W sercu każdego z nas znajduje się coś, czego nie można wytłumaczyć. Więcej: wydaje się istnieć coś, co nie może zostać zredukowane ani pojęte przy pomocy metod, które wydają się mieć zastosowanie w przypadku każdej innej rzeczy, albo przynajmniej większości rzeczy, wobec których stajemy w życiu każdego dnia. Być może moglibyśmy powiedzieć, że serce z definicji jest niezdolne do pojęcia samego siebie.
Początek człowieczeństwa. Tutaj serce objawia się w swojej prawdziwej naturze: jako siedziba tego, czego w człowieku nie może zredukować ludzka żądza wyjaśniania; pragnienie, które wydaje się pojawiać w samym sercu. Być może serce nie ma już posiadanego przez rozum prawa do uważania siebie za centrum ludzkiej istoty. Być może jest ono naprawdę pewną metaforą. Jeśli jednak tak jest, jest to metafora, poza którą wydaje się, że nie ma innych możliwości. W konsekwencji wydaje się, że serce udramatycznia tajemnicę centralnego dylematu człowieka; wydaje się jednak dawać także początek możliwemu do wykorzystania oraz wiarygodnemu rozumowi. Serce jest bytem, w którym wydaje się po raz pierwszy wyłaniać, zaczynać, brać początek moje człowieczeństwo. Jeśli więc chodzi o jakąś metaforę, to za jej pośrednictwem odkrywamy jedyny, wydający się odpowiednim, fundament. Nawet on jednak, jeśli go poddać analizom, nie jest w stanie dać sobie początku, wewnętrznego głosu, wzbudzić bodźca, który sprawia, że tętni.
Dochodzi więc do paradoksu: to „ja”, które znajduje się w centrum każdej ludzkiej istoty, nie jest rodzajem autonomicznego autorytetu, odrębnego i dokładnie zlokalizowanego, ale rodzajem „spółki” zawartej przez to, co jest oczywiste, z tym, co wydaje się nie istnieć. Moim „ja” jestem ja, oczywiście, ale także czymś tajemniczo innym. „Moje” pragnienia nie są całkowicie „moje”, to znaczy nie jestem wynikiem pewnego jasnego równania między moimi oczywistymi wymogami a tym, co odkryłem jako możliwe do uczynienia przeze mnie samego w danej chwili. Wywodzą się one również z tej inności, a to prowadzi do zagubienia, które ludzki rozum nazwał nierozumnością. Serce, źródło pewnego pragnienia, które towarzyszy mi od tego spoza, skąd przybyłem, w każdej chwili mówi mi o tym, czego „ja” naprawdę poszukuje; o tym, czego naprawdę pragnie; o tym, co naprawdę jest.
Punkt wyjścia. Tutaj musimy się zatrzymać, aby uniknąć zwarcia. Idea tego, czego pragnęłoby serce, nie może, i nie musi, brzmieć jak sentymentalny lub moralny nakaz lub też podążać w ustalonym wcześniej kierunku. Chodzi o punkt wyjścia, a nie o jakąś wskazówkę do nawracania się. Jeśli natychmiast przejdziemy do konkluzji, zakończymy dyskusję, wywołamy zwarcie, uśmiercające jak wszystkie deterministyczne redukcje, nad którymi się zastanawialiśmy. Nie. Teraz musimy wziąć głęboki oddech i przygotować się na prawdziwą podróż. Serce pozwoli nam zrozumieć naturę oraz cały wymiar naszego pragnienia. Poszukiwanie musi być gruntowne i całościowe. Zaczyna się ono od prawdziwego pytania, które bije wyraźnie swoim rytmem każdego dnia naszego życia. |