Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > lipiec / sierpień

Ślady, numer 4 / 2010 (lipiec / sierpień)

Listy

Śpiewajmy Panu pieśń nową

i inne...


ŚPIEWAJMY PANU PIEŚŃ NOWĄ

Ciągle wydaje nam się, że powinniśmy interpretować to, co nam się wydarza. Naszym zadaniem jest jednak rozpoznawanie, patrzenie na okoliczności i nieodwracanie wzroku od punktu, w którym Go zobaczyliśmy – tak Cecco wytłumaczył mi, czym jest osąd.
W pierwszych dniach tegorocznych wakacji Ruchu w Szczyrku, pomimo starań, aby patrzeć na to, co mi się wydarza, odczuwałam ogromny zamęt w sercu. Powierzono mi odpowiedzialność za śpiew liturgiczny. Pewien plan do zrealizowania, zgłaszane potrzeby, preferencje – z jednej strony porządkowały mój sposób postępowania, z drugiej natomiast potęgowały zamieszanie. Po trzech dniach pracy na „wysokich obrotach” palące stało się pytanie: po co ja to robię? Mogłabym przecież więcej czasu spędzać z moją rodziną, najbliższymi przyjaciółmi, tak żeby móc odpocząć od codziennych obowiązków (jestem organistką w swojej parafii). Zamiast tego miałam „urwanie głowy”: bieganie po korytarzach w poszukiwaniu wolnej sali, kluczy, dodrukowywanie nut, których ciągle było za mało, próby śpiewu, ustalanie repertuaru i stale zmieniająca się liczba chórzystów, dwie schole i tłumiony lęk w obliczu niemożności sprostania temu wszystkiemu... Obok tego były jednak także konfrontacje z przyjaciółmi, przywołujące do racji, dla której zdecydowałam się zaangażować. Bieg wydarzeń pokazał, że ta „praca” przynosi efekty. Uświadomiłam sobie, że trzeba bardziej zaufać – nie sobie jednak i swoim umiejętnościom, lecz Temu, który wszystko trzyma w swoich rękach i jest w stanie pomóc mi narodzić się na nowo. Z człowieka „starego”, zmęczonego, z własnym projektem na życie, przemienić się w człowieka „nowego”, pełnego nadziei i otwartego na pozytywność rzeczywistości. Podczas wakacji śpiewaliśmy ceniony przez księdza Giussaniego hymn gregoriański: Jesu dulcis memoria: „Słodyczą, Jezu, Tyś bez miary / dla serca, które Cię pamięta, / lecz nad miód i nad inne dary / słodsza obecność Twoja święta...”. Wysłuchaliśmy także kazania o Maryi, która „pozwoliła sercu w trudzie cierpliwego rozumienia i wyrozumiałości docierać do prawdziwych powodów niezrozumiałego dla Niej na początku postępowania Jej Syna i odnajdywać w tym wszystkim swoje miejsce; w trudzie wiary wychowywać serce do wielkoduszności, do większej hojności”. O wszystkim decydowała miłość Maryi do Chrystusa. To Jego Obecność napełniała Ją największym szczęściem i radością.

Święty Augustyn pisał: „Nowy człowiek zna nowe pieśni. Śpiew jest objawem wesołości. Jeśli wnikliwiej to rozpatrzymy, stwierdzimy, że to sprawa miłości”. Efekt pracy związanej z przygotowaniem śpiewu liturgicznego okazał się cudem przyjaźni. Codziennie (od pierwszego dnia wakacji, kiedy jeszcze niewiele rozumiałam z tego, co się dzieje) podczas komunii św. dziękowałam Panu za przyjaźń, za objawiającą się na różne sposoby życzliwość osób, z którymi współpracowałam. I w ten sposób zdumiewałam się coraz częściej, rozpoznając, że pośród nas działa Ktoś większy od nas; Ktoś, kto pomimo nieudolności moich działań, pozwala mi doświadczyć piękna – piękna Jego Obecności. Wtedy przestałam się martwić o to, czy coś się uda, czy nie... Zaczęłam się częściej uśmiechać, pomimo zmęczenia fizycznego. On działał, a moje „ja” wzrastało. Łatwiej też było ofiarować swoje zaangażowanie (zdolności, które od Niego otrzymałam) innym, aby i oni mogli tego piękna doświadczać. Do mojego serca (nie tylko do rozumu) dotarło także przesłanie, prośba o miłość: to, że „pozytywność jednoznacznie miłosnego nastawienia decyduje o wszystkim”; że to „jest ta uprzedzająca decyzja wolności, która rozstrzyga o wszystkim”; że „miłość bierze za dobrą monetę również to, czego jeszcze nie rozumie w miłości”.

Życzmy sobie, abyśmy przez cały rok śpiewali wciąż nowe pieśni, angażując w to rozum i serce... Pieśni pełne miłości, radości z Jego Obecności, której nigdy nam nie zabraknie... Nućmy pieśń życia, ponieważ nasze serca są zdolne do tego, aby wciąż na nowo rozpoznawać Jego Obecność.

Gabriela, Opole



JESTEM SZCZĘŚLIWA, BO MOGĘ UCZYĆ

Oto moja odpowiedź na list pewnej nauczycielki, który ukazał się w jednej z codziennych gazet. Napisała ona, że w dzisiejszych czasach nauczyciel staje za katedrą i na widok zniechęconych, nie wykazujących żadnego zainteresowania czymkolwiek uczniów oraz na myśl o broniących ich zawsze rodzicach, o marnych płacach itd., traci chęć do robienia czegokolwiek. List był podpisany: „Rozczarowana nauczycielka liceum”.

Mogę Was zapewnić, że zajęcie dzisiaj miejsca za katedrą jest fascynujące i zmusza nauczyciela do tego, by nie okopywał się w szańcach starych metod nauczania oraz tradycyjnej dydaktyki, która dzisiaj już się nie sprawdza. To prawda, że problemów jest mnóstwo – począwszy od wynagrodzenia po dyscyplinę – ale prawdą jest także to, że uczniowie, których spotykam w klasie każdego ranka, nie są potworami, które z nich robimy po to, by mieć alibi dla naszych porażek. Środków finansowych jest mało, rodzina nie daje już sobie rady z wychowaniem, co znajduje odzwierciedlenie w zachowaniu młodzieży. Modele, które młodzi ludzie obserwują przez cały dzień, bynajmniej nie są wychowawcze...

A więc? Podczas tych lekcyjnych godzin jesteśmy my, nie wzory proponowane w telewizji, nie rodzice, którzy wszystko usprawiedliwiają, uniemożliwiając w ten sposób swoim dzieciom prawdziwy wzrost (a zresztą, przestańmy czepiać się rodziców, bo nie wszyscy są tacy). Podczas tych lekcyjnych godzin naszym obowiązkiem jest pokazanie dzieciakom, co fascynuje nas w przedmiocie, którego uczymy, oraz w życiu, które przeżywamy! To prawda, że czasem uczniowie są zniechęceni i nie przejawiają żadnego zainteresowania, ale nie są głupi i doskonale się orientują, kto naprawdę chce ich dobra, kto traktuje ich na serio nie tylko ze względu na oceny, które dostają, albo na błędy, które popełniają. Zresztą, kto powiedział, że nasze wychowawcze dzieło musi się kończyć wraz z dźwiękiem dzwonka? My, nauczyciele, musimy pamiętać, że uczniowie to nie naczynia, które trzeba wypełnić wiadomościami, ale że to są ludzie, którzy proszą o to, by traktować ich z szacunkiem i towarzyszyć im w ich wędrówce. W takiej relacji nic nie może stać się alibi – ani dla nas, ani dla nich... Wtedy niespodziewanie ktoś zabiera się na serio do nauki, zaczyna zadawać sobie pytanie, co ma wspólnego to wszystko, co jest mu proponowane, z tym, czego on pragnie...

W ten sposób życie się odradza... nawet pośród szkolnych ławek!

Giuditta, Lecco
Zadowolona nauczycielka technikum



„CZEGO PRAGNIESZ TERAZ W TWOIM ŻYCIU?”

Drogi księże Carrónie, pewnego ranka kilka miesięcy temu, gdy po skończeniu całonocnego dyżuru na oddziale położniczym zbierałem się do domu, nie marząc o niczym innym jak tylko o tym, by jak najszybciej się w nim znaleźć, w pewnym momencie przyszła do mnie pielęgniarka i powiedziała, że jedna z oczekujących na aborcję pacjentek jest bardzo zdenerwowana i niespokojna, uznała więc, że byłoby dobrze gdybym z nią porozmawiał. Wbrew woli przerwałem pakowanie rzeczy. Chodziło o młodą dziewczynę, która sprawiała wrażenie niezwykle przestraszonej. Bała się bardzo, nawet znieczulenia. Zadawała mnóstwo pytań. Po udzieleniu wszystkich „technicznych” wyjaśnień, uciąłem krótko i powiedziałem: „Widzisz, prawdopodobnie znalezienie się na sali operacyjnej tutaj jest mniej niebezpieczne niż przejście przez ulicę. Według mnie jednak, nie w tym tkwi problem... Czego pragniesz w twoim życiu? Jakie nadzieje wiążesz z tym, że tutaj jesteś? Zrozum mnie dobrze: nie mówię teraz o twoim dziecku, ale o tobie”. Od tego momentu rozmowa wyglądała zupełnie inaczej. Dziewczyna opowiedziała mi o sobie i o tym, czego oczekuje od życia, od swojej rodziny i swojego narzeczonego. W końcu poprosiła mnie, żebym zrobił USG i pokazał jej dziecko. Ostatecznie donosiła ciążę i urodziła dziewczynkę. Zdumiałem się, kiedy kilka miesięcy później powiedziała mi: „Nikt wcześniej nie zapytał mnie, czego naprawdę chcę. Zresztą, nawet gdyby mnie o to zapytano, odpowiedziałabym, że chcę usunąć ciążę. Pytanie to nie dotyczyłoby bowiem mnie ani tego, czego pragnę w życiu. Pan natomiast, doktorze, miał odwagę mnie o to zapytać”. Nie chodzi tu o jakąś moją bohaterską postawę, w ogóle nie miałem bowiem wtedy ochoty na rozmowę; co więcej, to, co powiedziałem, wydawało mi się czymś oczywistym. Nie było jednak! Odkryłem wtedy, jak ważne jest wzajemne przywoływanie się do dokonywania osądu, nieustanne wychowywanie się do tego, by nasze „ja” pozostawało czujne. Jeśli we wszystkim tym, czym żyjemy, nie ma naszego „ja”, wszystko pozostaje tylko piękną, bezużyteczną emocją.

Andrea, Mediolan



PÓJŚĆ DO JEJ DOMU Z TYM WSZYSTKIM, CZYM JESTEŚ

Najdroższy księże Juliánie, mając 50 lat, po raz pierwszy wybrałem się na pielgrzymkę z Maceraty do sanktuarium Matki Bożej w Loreto. Niosłem ze sobą stos intencji ważnych czy to dla mnie, czy to dla mojej żony, czy też dla dzieci – potrzeby, które zawsze były, ale dopiero ostatnio uświadomiłem sobie, że sam nie jestem w stanie zaspokoić ich do końca. Miałem już wszystko przygotowane na sobotę, okazało się jednak, że Pan naprawdę jest nieprzewidywalny. Od samego rana w domu pojawiło się mnóstwo poważnych problemów, które przewróciły wszystko do góry nogami. Ostatecznie wyszedłem z domu bardzo zły. Nie mogąc już liczyć na wcześniej umówiony transport na miejsce spotkania, wsiadłem do metra. W Pagano dosiadły się dwie siostry ze zgromadzenia Misjonarek Miłości Matki Teresy z Kalkuty, którym opowiedziałem o pielgrzymce. Od tego momentu zacząłem się zdumiewać i rozpoznawać, że moje „ja” było zaangażowane. Całe szczęście, że jedna z nich zapytała: „Skąd wyruszacie? – Z kościoła Narodzin Najświętszej Maryi Panny. – Ale to nie w tym kierunku”. Byłem tak zdenerwowany, że pomyliłem linię, On jednak znów czuwał, dlatego nie mogłem powiedzieć„nie”. Zadzwoniłem więc do przyjaciół, błagając, by na mnie poczekali. I poczekali. Nie wstydzę się przyznać, że szedłem do Loreto, nie wiedząc nawet, co to jest Święty Dom Loretański. Wszystkiego dowiedziałem się w drodze, od przyjaciela. W tygodniu, kiedy pracuję, pieszo pokonuję tylko dwa dystanse: z windy do garażu i z garażu do biura – w sumie mniej niż 200 metrów, a więc jak widać mój pociąg do przechadzek jest niemal zerowy i dla żadnej kobiety – nawet dla mojej żony, którą bardzo kocham – nigdy nie pokonałem tak długiej drogi. Jednak już w momencie wymarszu ze stadionu w Maceracie zrozumiałem, że nic ani nikt nie może mnie zatrzymać, właśnie dlatego, że bohaterem tego, co się wydarza, jestem ja; właśnie dlatego, że to ja niosłem duże problemy, które nie miały rozwiązania, oraz wiele niezaspokojonych pragnień. W ten sposób dokonał się cud. Wraz z moimi przyjaciółmi pokonałem całą drogę, robiąc tylko jedną minutową przerwę. Za każdym razem, gdy oglądałem się za siebie, by zobaczyć za swoimi plecami nie mającą końca kolumnę ludzi, która ciągnęła się wzdłuż drogi, myślałem: „Wszyscy ci ludzie to na pewno Jego widzialna i tajemnicza obecność, tu i teraz, bo przecież to chyba nie wariaci...”. Intencje, których nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się zapisać, złożyłem na popielnicy, potem wreszcie dotarłem do Świętego Domu, gdzie mogłem przystanąć tylko na pięć sekund. To jednak wystarczyło, ponieważ tak naprawdę wszystko już oddałem i wszystko otrzymałem. Po powrocie do domu czekały na mnie pozostawione problemy. Opowiedziałem o pielgrzymce, moja żona zrelacjonowała mi ostatnie wydarzenia. Wreszcie zapytała: „Jak to możliwe, że jesteś taki spokojny?”. Nie odpowiedziałem, będąc pewnym, że On zrobi swoje, może nawet za moim pośrednictwem. Dzisiaj jest poniedziałek, nie poszedłem jednak do pracy, bo wszystko mnie boli. Ale czy to ważne? Jestem szczęśliwy, a jutro nawet moje kuśtykanie pomoże mi opowiedzieć wszystkim o tym, czego doświadczam.

Luca, Mediolan



Z raju świata przyrody do Raju, który jest „tu i teraz”

Najdroższy księże Juliánie, wraz z moim mężem i najmłodszym synem spędziliśmy tydzień na Ibizie. Siedem dni całkowitego relaksu w raju rozrywek, w przygodnym towarzystwie osób, z którymi łączy nas tylko wspólny dostawca systemów grzewczych. Zaraz po opuszczeniu samolotu uświadomiliśmy sobie, że można patrzeć na wszystko w prawdziwszy sposób: niesamowite morze, przyroda, miejsca tak piękne, że nie pozostaje nic innego, jak tylko dziękować za nie Temu, który uczynił je „dla nas”. A potem następujące jedno po drugim spotkanie – przy stole, na plaży – i uświadomienie sobie, że wystarczy zaryzykować, a zaraz wyłania się cała ludzka potrzeba. Pewna młoda kobieta, niedawno operowana, opowiedziała nam o swoim dramacie, który zmusił ją do tego, by zaczęła zwracać uwagę na to, co naprawdę liczy się w życiu. W odpowiedzi na jej zwierzenia opowiedzieliśmy o księdzu Giussanim i o świętym Ryszardzie, a potem podarowaliśmy obrazki z ich wizerunkami, za które nam podziękowała. Inni, sprowokowani faktem, że mamy pięcioro dzieci, oraz wszystkimi wiążącymi się z tym trudnościami, którym trzeba jakoś zaradzić, patrzyli na nas zdumieni, ponieważ zapewnialiśmy, że jest to możliwe, że Chrystus kieruje naszym życiem i że mamy towarzystwo przyjaciół, w którym znajdujemy oparcie. Potem jeszcze cała przygoda z poszukiwaniem kościoła po to, by móc uczestniczyć we Mszy św.: my we trójkę w jakimś odległym, położonym wśród wzniesień miasteczku wraz z dwójką młodych ludzi z wioski turystycznej, naszymi towarzyszami „z łapanki”. Kiedy opowiedzieliśmy im o sobie, oni zaczęli nam mówić o swoich nadziejach, pragnieniach, o tym, w jaki sposób można zapełnić pustkę w życiu, w którym brakuje jakichkolwiek więzi. W odpowiedzi na to oświadczyliśmy, że nie potrafimy odpuścić sobie tej wspinaczki, chcemy bowiem spotkać Tego, który zradza i podtrzymuje nasze życie. Gdy o tym mówiliśmy, w ich pełnych zaciekawienia oczach, którymi patrzyli na nas z niezwykłą uwagą, dostrzegliśmy pytanie o to, czy można żyć w inny sposób, w inny sposób poszukiwać szczęścia. Okazuje się więc, że nie wystarczy mieszkać w przepięknym miejscu, by czuć się spełnionym. Po powrocie do domu znów zobaczyliśmy nasze dzieci, które rozpiera energia, słuchaliśmy ich rozmów, patrzyliśmy na każde z nich i byliśmy pewni, że wróciliśmy z raju – tak samo jak tego, że Raj jest już „tu i teraz”, jeśli tylko mówisz „tak” Chrystusowi.

Monica



Dzieci z Polskiego Domu Dziecka na Litwie
Dając, otrzymujemy

Cztery lata temu podczas niedzielnej Mszy św. usłyszeliśmy ogłoszenie Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom „Droga” o możliwości przyjęcia na okres świąt Bożego Narodzenia dzieci z Polskiego Domu Dziecka w Podbrodziu na Litwie. Otworzyliśmy się na nowe doświadczenie, które okazało się niełatwe: najpierw gościliśmy dziecko, które nie potrafiło podporządkować się żadnym zasadom. Postanowiliśmy jednak dać sobie drugą szansę, dzięki temu od trzech lat przyjeżdża do nas trzynastoletnia dziś Regina. Razem z nią spędzamy święta Bożego Narodzenia, Wielkanoc i miesiąc wakacji. Jest to czas obfitujący w przeróżne doświadczenia, poczynając od radzenia sobie z zazdrością naszych dzieci, a kończąc na trudnej dla nas lekcji okazywania uczuć obcej nam osobie. Fakt przyjmowania gościa z domu dziecka okazał się też dobrodziejstwem dla naszych dzieci, które uczą się dzielić(także rodzicami). Dzisiaj nie wyobrażamy sobie, że moglibyśmy przestać zapraszać Reginę, myślimy o niej jak o naszym czwartym dziecku. Wyobrażamy sobie, jak to będzie, gdy nasze dzieci pójdą na studia i będą przyjeżdżały do nas tylko trzy razy w roku...

Przełomowym momentem okazały się dla nas odwiedziny w domu dziecka na Litwie. Warunki, w jakich mieszkają dzieci, zaskoczyły nas i przeraziły. Zdanie, które często powtarzała przewodnicząca stowarzyszenia, pani Irena Stankiewicz: „Te dzieci żyją od jednego przyjazdu do Polski do kolejnego”, nabrało innego znaczenia.

Ciągle jest wiele dzieci, które chciałyby spędzać święta w polskich domach, ale brakuje rodzin, które by je przyjęły. Informację o możliwości ugoszczenia dzieci w czasie świąt Wielkanocy przekazaliśmy na Szkole Wspólnoty. Nie od razu jednak spotkała się ona z odzewem, co nas trochę zabolało, gdyż uważaliśmy, że od wspólnoty można wymagać czegoś więcej... Duże zrozumienie okazał nasz odpowiedzialny, ksiądz Adam Skreczko, który bardzo wspomógł nasz apel i wielokrotnie zachęcał do podjęcia wyzwania, podkreślając, iż robimy to w imię miłości do drugiej osoby. Ważna była także wypowiedź naszego kolegi ze wspólnoty, Czesława, który przy okazji dzielenia się swoim doświadczeniem(w nawiązaniu do fragmentu książki księdza Giussaniego Czy można tak żyć?, w którym była mowa o ubóstwie) przytoczył wielokrotnie powtarzane zdanie swojej mamy: „Mamy ładny dom, ale kogo w nim ugościliśmy? Mamy ładny samochód, ale kogo w nim przewieźliśmy?”. Świadectwo to pomogło sześciu innym rodzinom z naszej wspólnoty otworzyć się na nowe doświadczenie i przyjąć na święta kolejne dzieci. Mamy świadomość, że tak naprawdę dając, otrzymujemy znacznie więcej...

Bardzo jesteśmy wdzięczni rodzinom z naszej wspólnoty za podjęte wyzwanie, zdając sobie sprawę, że nowe doświadczenie nie zawsze było miłe i proste. Jedno jest jednak pewne: bardzo nas ono wszystkich wzbogaciło, pozwoliło inaczej spojrzeć na własne dzieci, męża czy żonę.

Ewa i Krzysztof, Białystok



Dzieci z Polskiego Domu Dziecka na Litwie
Pomimo słabości

Wielokrotnie  słyszałam  o  inicjatywie  goszczenia  w  polskich rodzinach podczas świąt dzieci z domu dziecka z okolic Wilna. Sondowałam, czy ten pomysł przyjąłby  się  także  w  mojej  rodzinie. Nie widziałam jednak entuzjazmu. Dopiero  na  Szkole  Wspólnoty, kiedy  stanęłam  wobec  konkretnej propozycji  przyjaciół,  nie  miałam wątpliwości, że  powinnam  powiedzieć „tak”. Dopiero podjęcie gestu we wspólnocie (gotowość przyjęcia  dzieci  wyraziło  w  sumie siedem  rodzin)  pomogło mi się zdecydować. Właśnie w Ruchu nauczyłam się z otwartością, bez uprzedzeń i własnych niepotrzebnych wyobrażeń, podejmować proponowane dzieło. W takiej właśnie postawie zaczęłam przed kilkoma laty wraz z przyjaciółmi z Ruchu raz w miesiącu odwiedzać więźniarki (robię to zresztą do dziś). Tak wtedy, jak i w przypadku goszczenia dziewczynki z Litwy, nie zawiodłam się. Odkąd przyjeżdża do nas Alonka, ja i mój mąż zwracamy większą uwagę na to, w jaki sposób spędzamy czas z naszymi dziećmi. Staraliśmy się w prosty i naturalny sposób pokazać jej normalne relacje w kochającej się rodzinie.  Bez  sztuczności  przygarnęliśmy  ją  jak  własne  dziecko. Nie ukrywam, że pojawiały się obawy, czy z powodu braku doświadczenia nie zranimy Alonki i czy po tym, jak zostanie otoczona tak wielką czułością i uwagą, nie przeżyje kolejnego rozczarowania i nie okupi  tego  dodatkowym  cierpieniem. Czuję, że w  tej  kwestii  spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność, ale wiem też, że warto ryzykować. Nie  można  zrozumieć sensu  gestu charytatywnego,  jeżeli  się  go  nie podejmuje. Musi zostać zweryfikowany w działaniu. Jestem matką trójki dzieci i wiem z doświadczenia, że macierzyństwo jest przyjmowaniem dziecka bez kalkulacji, bez myślenia o sobie,  jest  skierowaniem  się  na  dobro  dziecka, z którego zachowania nie zawsze jestem zadowolona i dumna. Jest po prostu nauką bezinteresownej miłości. Nie wiem, jak rozwinie się moja relacja z Alonką – wszystko w rękach Boga. Wiem tylko jedno: Bóg wzywa mnie do czynienia dobra pomimo moich słabości i na przekór mojemu lenistwu. Pozostaje mi tylko być Mu posłuszną i uważną na Jego znaki.

Jola, Białystok


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją