Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2010 (maj / czerwiec)

Kościół

Radosny przyjaciel i starożytny król

Tylko z tego może powstać lud: nie z teologii albo z filozofii, nie z analiz, ale z tego, co się wydarza, wydarza się teraz.

Luca Doninelli


Za pięć dwunasta grupa osób ustawionych gęsiego prosi o pozwolenie na wejście. Plac Świętego Piotra jest już pełny, nie jest łatwo się przecisnąć. Znam jedną z nich. Wszyscy przyjechali z Sycylii.
– Co słychać?
– Mamy mało czasu.
– Kiedy przyjechaliście?
– W tej chwili.

Tłumaczy mi, że gdy tylko Ojciec Święty udzieli błogosławieństwa, muszą zmykać, bo inaczej ucieknie im pociąg. No ale jeśli już trzeba zostać tak krótko, to wypadałoby chociaż być na Placu Świętego Piotra, a nie stać wzdłuż alei.

Dziesięć godzin drogi, pięć minut spędzonych tutaj, a potem kolejne dziesięć godzin podróży. Życie człowieka to nie żarty – mówi do mnie. Tak właśnie jest. Przypomniał mi się ten starożytny król, który widząc ptaszka przelatującego przez portyk, gdzie jadł on obiad ze swoimi dworzanami, zauważył, że także nasz pobyt na ziemi jest niczym lot ptaka: krótka chwila, jedno uderzenie skrzydeł.

Istnieje jednak różnica między tym starożytnym władcą a moim przyjacielem z Sycylii: król był smutny, tymczasem mój przyjaciel jest radosny. Królowi nie dawała spokoju jego małość; czuł, że życie sobie z niego zakpiło. Tymczasem mój przyjaciel jest zadowolony z tej dwudziestogodzinnej podróży, ponieważ teraz jest tutaj, przez te pięć minut jest tutaj.

Sens naszej wielkiej chrześcijańskiej cywilizacji tkwi właśnie w przejściu od tamtego smutku do tej radości. Dziś chcą zniszczyć ten budynek: kiedyś próbowano to zrobić, rozlewając krew, dziś – rzucając oszczerstwa (nie jest jednak powiedziane, że kiedyś nie dojdzie jeszcze do rozlewu krwi).

Gdy otwiera się papieskie okno, Plac zmienia oblicze. Wcześniej, prawdę mówiąc, na to wszystko, co działo się wokół, spoglądałem dość krytycznie. Każda grupka coś tam sobie śpiewała, wykrzykiwała, obnosiła się ze swoimi gadżetami – balonikami, chorągiewkami, podkoszulkami – i nawet ci, którzy mieli pilnować Placu, nie popisali się za bardzo. Na łamach dzisiejszej prasy wymienia się nazwy stowarzyszeń, ruchów i grup, które przyłączyły się do manifestacji.

Jednak gdy okno otwiera się na oścież i ukazuje się w nim Papież, wszystko się zmienia, cały Plac zwraca się ku niemu, wszyscy stajemy się jednym, jak jeden człowiek.

Regina Coeli, laetare, alleluia:

wesel się, Królowo Nieba, raduj się Ty, któraś w niewyobrażalnym akcie preferencji Wiekuistego trzymała w swoich ramionach dziecię, Króla Wszechświata,

Quem meruisti portare,

a potem pełna bólu przyjęłaś na swoje łono Jego ciało zamordowane przez nasze zło; Ty, która bardziej niż którakolwiek z istot miałaś prawo płakać; Ty, któraś swoim płaczem pocieszyła tak wiele matek płaczących z powodu swoich zmarłych dzieci, poległych na wojnach, utraconych jeszcze przed narodzinami; Ty, która po to, by zanieść światu Tajemnicę, zaakceptowałaś największe cierpienie, jakie mogło zostać dane istnieniu – wesel się. Ja, który jestem ostatnim z ludzkich istnień, ośmielam się uklęknąć przed Tobą, aby oznajmić Ci, że Twój Syn zmartwychwstał, jak zapowiedział,

Resurrexit sicut dixit,

dlatego nie są próżne Jego słowa. My, którzy przeżyliśmy tę straszliwą sobotę, tak straszliwą, bo nawet Jego słowa wydawały się próżne, flatus vocis, tchnienie głosu, i zobaczyliśmy naszą nadzieję w momencie, gdy roztrzaskiwała się na kawałki jak zamek ze szkła, właśnie my możemy Ci powiedzieć, że Twój Syn zwyciężył śmierć. Dlatego módl się za nami,

Ora pro nobis Deum,

bo odtąd nigdy już nie będzie dnia bez tego radosnego orędzia. „Jam zwyciężył śmierć” – rozlegnie się w naszym sercu, naszych rodzinach, pośród naszych przyjaciół, na całym świecie.

Na telebimach oblicze Ojca Świętego wydaje się szczęśliwe i wzruszone. Nie jesteśmy już wieloma grupami, jesteśmy tylko Twoimi dziećmi, jesteśmy Twoim ludem. Tylko z tego może powstać lud: tylko z jedności z Tobą, z jedności z nieprzewidzianym Wydarzeniem, które poprzez łono Kobiety stało się naszym przyjacielem, a dzisiaj przybiera Twoje, tak bardzo umiłowane, oblicze. Nie z teologii albo z filozofii, nie z analiz, ale z tego, co się wydarza, wydarza się teraz.

Przychodzi mi na myśl obraz Caravaggia Maria Magdalena, który podziwiałem akurat poprzedniego dnia w Rzymie, w Galerii Doria Pamphili przy ulicy Corso. Namalowana przez tego 24-letniego geniusza z Bergamo Magdalena przedstawiona została na nim w pozycji siedzącej, koło niej zaś znajduje się odrzucona biżuteria oraz flakonik z olejkiem, którym miała namaścić Panu Jego stopy.

Ten tak prosty gest, bez wyszukanych słów, ten dar z siebie, który porzuca rzeczy należące do przeszłości (nie dlatego, że nie są piękne, ale dlatego, że jest coś niezmiernie piękniejszego, jest samo Piękno), jakże jest prosty! Na cóż naszyjnik z pereł, na cóż kolczyki z kokardką, gdy staje się w obliczu tak wymownej Obecności?

Czy możemy powiedzieć, że Magdalena przylgnęła do chrześcijaństwa? Nie, możemy powiedzieć, że Magdalena pobiegła, by słuchać głosu Tego, który jako pierwszy przylgnął do niej, biednej kobiety; Tego, który naprawdę ją kocha; do głosu, który gdy tylko słyszy się go po raz pierwszy, każe nam powiedzieć: „Oto On!”.

Lud, nasz lud jest tym przylgnięciem. Dlatego nie boimy się zła świata, niepewnej przyszłości. Dla nas teraźniejszość, ta teraźniejszość tutaj, gdzie ma się czelność obrażać Papieża jak „ostatniego z prostaków” (Péguy), jest pełna Chrystusa, który każdego dnia pomaga nam, byśmy nie umarli pod ciężarem zła, które popełniamy.

Gdy tylko kończy się Regina Coeli, Ojciec Święty przemawia do nas wzruszony, pełen wdzięczności. Mówi do nas jak dłużnik, a przecież to my jesteśmy jego dłużnikami.

Grupa z Sycylii już się zbiera, pociąg nie będzie czekał. Mój przyjaciel, przechodząc obok, bierze mnie za rękę i ją ściska. Obracam się, a on mi dziękuje. Nie zdążyłem nawet zapytać: „Za co?”, a on jest już daleko.

Ale w tym również nie ma smutku.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją