Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2010 (maj / czerwiec)

Kościół. 16 maja 2010

Lud, Piotr i ja

W odpowiedzi na rzucone wyzwanie wyjechali nocą, przybyli z daleka. Cały dzień spędzili w podróży dla kilkunastu minut gestu. Wszyscy (dwieście tysięcy osób) pospieszyli pod to okno, by oczekiwać na Regina Coeli z Benedyktem XVI. Oto kronika wydarzeń z Placu przepełnionego cichą wspólnotą oraz kilka opowieści tych, którzy w tym tłumie poczuli się przygarnięci.

Alessandra Stoppa


Pociąg znów zwalnia. Nie zdołał nawet się rozpędzić od ostatniej stacji, a już zatrzymuje się w podskokach pośród pól. Gdzie – nie wiadomo. Wiadomo tylko, że podróż trwa dziesięć godzin i że od jakiegoś czasu powinno się być już w domu. Światło w przedziale się zepsuło. Ten, kto siedzi przy oknie, patrzy na spowitą w ciemnościach wieś. Spostrzega rozgwieżdżone niebo. Mówi o tym innym, którzy na wpół uśpieni i wygłodniali usiłują znaleźć sposób na zabicie czasu. Nagle wszyscy pomyśleli o tym samym: „Przyglądajcie się częściej gwiazdom... Patrzcie na gwiazdy... Wtedy dusza wasza zazna spokoju” [Paweł Florenskij].

Każdy powtarza to zdanie tak, jak potrafi, pamiętając je mniej więcej w połowie. Nietknięta pozostaje jednak cała intensywność tych słów, ta, którą miały w chwili, gdy słyszałeś je rozbrzmiewające na Placu Świętego Piotra kilka godzin wcześniej. W ten sposób w niesprecyzowanym bliżej miejscu między Vogherą a Pavią człowiek spędza czas na rozmowach o Niebie, a do podróży, która była już nie do zniesienia, nagle zaczynasz żywić sympatię, bo przecież pokazała nam gwiazdy.

 

Odwrócona perspektywa. Wracasz z Regina Coeli z Ojcem Świętym. Od miesięcy przypominała się jego zdumiewająca prośba, z którą zwrócił się do nas w pierwszym dniu swojego pontyfikatu: „Módlcie się za mnie, abym nauczył się bardziej miłować Pana. [...] Módlcie się za mnie, abym nie uciekał z obawy przed wilkami”. Wilki. Grzech jego synów i ataki świata. Ostatnio dużo się o nich mówi: wypełniają gazety, rozmowy, myśli. Dlatego katolickie ruchy i świeckie stowarzyszenia postanowiły zgromadzić się konkretnego dnia, 16 maja 2010 roku, aby ta modlitwa Ojca Świętego stała się także ich modlitwą. Zorganizowano pociągi, autokary, umówiono się co do podróży samochodami. Była to również okazja do rodzinnych wycieczek. Odłożono obowiązki i przesunięto uroczystości rodzinne, każdy zadawał sobie pytania: dlaczego? po co? W domu toczyły się dyskusje. Pojawiły się przemyślenia. Dokonywało się wyboru. Wszystko w obliczu słów księdza Juliána Carróna: „Chcemy prosić Boga o to, by zawsze zwyciężała więź z tym historycznym punktem, jakim jest Ojciec Święty, który powstrzymuje nasze zagubienie i popadnięcie w całkowity zamęt. Nie jedziemy do Rzymu po to, by go wspierać, ale ponieważ to my potrzebujemy jego wsparcia”. Mógłby to być jakiś slogan. Albo odwrócona perspektywa, z którą rezerwowałeś dla siebie miejsce w pociągu.

 

Tam i z powrotem w dwadzieścia cztery godziny, w tym osiemnaście w podróży. Przez dziewiętnaście minut z Benedyktem XVI. Pozostali spośród dwustu tysięcy przemierzają tę samą co ty drogę. Każdy w inny sposób i w innym wymiarze czasu. Mogłeś być w Rzymie od dwóch dni. Znaleźć się tam o świcie, przyjeżdżając autokarem z Bazylikaty, z Niemiec, z Trentino, albo przyjechać samemu o 11.30 Frecciarossą [szybkim pociągiem kursującym między Mediolanem a Rzymem]. Wszyscy stoją pod tym oknem. Wszyscy zbiegli się (dosłownie) tutaj. Jest tak, jak to sobie wyobrażałeś: rzesza twarzy oślepionych przez biel kolumnady Berniniego, pomimo tego, że jest pochmurno. Transparenty, baloniki, peleryny zapobiegliwych, optymiści w podkoszulkach. Myślałeś, że jest to wezwanie do broni. Jest to tymczasem wojsko o zmęczonych mięśniach i ścięgnach; żołnierze, którzy nie mówiąc sobie nawet o tym, rozglądają się wokół, by lepiej zobaczyć, czego przyszli tu szukać. I drżą. Szukają się nawzajem – trudno jest dotrzeć do siebie z jednego końca Placu na drugi, forsując zasieki ze ściśle przylegających do siebie plecaków i ludzi. Najbardziej zuchwali podejmują ryzyko, inni decydują się rozmawiać ze sobą przez komórki, stojąc między jednym a drugim słowem wypisanym na transparencie.

 

Wojsko, w którym nie brakuje ani siwowłosych ani tych z butelkami ze smoczkiem. Claudio, przygotowany na każdą ewentualność, przyrządza dla dzieci obiad i biegnie do baru, żeby go podgrzać; jakaś mama karmi dziecko. Trwa oczekiwanie. To spojrzenie na zegarek, to znów na okno. „Święty niepokój Chrystusa... Dla Niego nie jest obojętnym, że tak wiele osób żyje na pustyni. Pustynia posiada wiele form”. Z dziedzińca przed bazyliką zostaje odczytana homilia Benedykta XVI, którą wygłosił 24 kwietnia 2005 roku. W dziwnym świetle tego rzymskiego poranka patrzysz na transparent, który obejmuje Plac, przytwierdzony do kolumnady: „Nie bójcie się, Jezus zwyciężył zło”. Jesteś tam i się nie boisz, ponieważ niemalże obcy ci ludzie zaczynają odmawiać z tobą różaniec o uzdrowienie przyjaciółki, która natychmiast staje się ich przyjaciółką. „Módlmy się nawzajem za siebie” – mówi dalej głos rozlegający się z megafonów: „Aby Pan nas niósł, a my byśmy nauczyli się nieść jedni drugich”.

 

Sophia zaledwie rok temu poznała uczniów, którzy są tutaj z nią. Na tym Placu czuje się nieswojo. Im więcej się nad tym zastanawia, tym bardziej nie rozumie, czy rzeczywiście bierze udział w geście. Potem z tłumu podnosi się śpiew: Non nobis, Domine... [Nie nam, Panie...]. „Ja też zaczęłam śpiewać. I coś się we mnie poruszyło – mówi. – Byłam oszołomiona i szczęśliwa, że w ten sposób przyzywam Ojca Świętego”. Inne śpiewy, czytania, liturgia słowa, kardynał Bagnasco, który czyta pytanie Chrystusa, zadane świętemu Piotrowi: „Czy kochasz mnie?”. Wszyscy oczekują na Ojca Świętego. Pojawia się. Otwiera się okno. To on. Rozlega się grzmot oklasków. I zalega cisza. Wszystko jest zupełnie inne niż przed chwilą. Ten Plac jest innym placem od tego sprzed momentu.

 

„Nie jakaś myśl, jakiś religijny sentyment – pisze ksiądz Giussani. – Wydarzenie, coś, czego wcześniej nie było, i w pewnym momencie jest”. Bardzo mały punkt na watykańskiej fasadzie, który już przemawia, wyjaśniając, czym jest uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego: „Pan kieruje spojrzenie Apostołów – nasze spojrzenie – ku Niebu, by wskazać im, w jaki sposób przemierzać drogę dobra w czasie ziemskiego życia”. Niebo na ziemi. Patrzysz na ten biały punkcik, który otwiera ramiona, i wiesz, że to prawda. Nieoczekiwana oczywistość. To jest to, co nas przykuwa do tych dwustu tysięcy osób i każe nam stać w milczeniu. Metoda Boga. „Czy zdajesz sobie z tego sprawę? Wszystko opiera się na tamtym punkciku, na tym niczym” – przyjaciel pomaga ci przejrzeć. Papież tymczasem wciąż mówi o Niebie: „Kiedy wam będzie ciężko na duszy, spójrzcie na gwiazdy”.

 

Nie wiesz, że to są słowa Pawła Florenskiego. Nie wiesz, że napisał je w liście z gułagu. Wiesz, że mówi ci o tym, byś na siebie nie patrzył. Trzeba podnieść wzrok. Jak robią wszyscy, ogniskując spojrzenie na tym, który umacnia to wojsko, zmęczone swoimi przyzwyczajeniami. A czyni to, ponieważ się wzrusza. Mówi „dziękuję”, raz i drugi: „Dziękuję wam z całego serca. Dziękuję!”. Obejmuje nas, stojąc w oknie; stoi dłużej niż zwykle. „Protokół” już się zakończył. Nie odchodzi jednak.

 

„Życie ulatuje”. Przyjaciółka, która jest daleko, w szpitalu, słucha jego słów na żywo, przez telefon trzymany wysoko ponad głowami: „Próby, do których dopuszcza Pan, popychają nas ku większej radykalności”. I dziękuje, jeszcze raz. Przez parę minut Benedykt przyzywa swój lud. Przypomina o „prawdziwym nieprzyjacielu, którego trzeba się bać i z którym trzeba walczyć” – o grzechu. „Żyjemy w świecie, ale nie jesteśmy ze świata. My, chrześcijanie, nie boimy się świata. Musimy natomiast bać się grzechu, a przez to być silnie zakorzenieni w Bogu”. Prosi każdego: „Podążajmy razem z ufnością”. Pozdrawia obcokrajowców, a potem jeszcze raz ten lud, „z ogromną wdzięcznością i radością”. „Idźmy dalej drogą Pana, wspierani Jego łaską”. I znika z okna. Wszystko już się skończyło.

 

„Życie ulatuje niczym sen i często nie zdołasz zrobić nic, zanim umknie chwila jego pełni”. Ten duchowy testament, który mówi o niebie, Florenskij napisał przebywając w więzieniu na Wyspach Sołowieckich, parę miesięcy przed śmiercią, po to by powiedzieć, co znaczy żyć: „Wypełniać każdą chwilę istotną treścią”. Dziś jak gdyby wciąż trwa pierwszy dzień pontyfikatu Benedykta XVI. Ta sama treść, której czas nie niszczy, ale czyni prawdziwą, wbrew wszelkiej nadziei: „Ten, kto wierzy, nigdy nie jest sam – nie jest sam ani za życia, ani w chwili śmierci. [...] Kościół jest żywy i my to widzimy. [...] Kościół żyje, ponieważ Chrystus żyje, ponieważ On naprawdę zmartwychwstał. [...] istniejemy, aby ukazać Boga ludziom. I tylko tam, gdzie widać Boga, naprawdę zaczyna się życie” – wymawiał dobitnie te słowa pięć lat temu. Dziś wypełnia Plac swoją wdzięcznością, która staje ponad wszystkimi treściami. Jego wzruszenie jest treścią nadrzędną. Jego spojrzenie na tłum.

 

Ucałowany przez łaskę. W cieniu jednej z kolumn stoi Alessandro ze swoim ciałem chorego dziecka. Mama przyprowadziła go aż tutaj, ustawiła wózek inwalidzki w głębi Placu, a chłopca przykryła kocem. Postawiła go tam, wystawiła go na to spojrzenie i znów wraca myślami do chwili, gdy pewnej środy przywiozła go na audiencję: „Odniosłam zwycięstwo – powiedziała. – Udało mi się: ucałował go Ojciec Święty. To wszystko”. Ucałowani przez łaskę Chrystusa, która zdumiała także jego, następcę świętego Piotra, gdy patrzył na nas z góry, tak bardzo małych w perspektywie Placu oraz w wierności Boga, w którego usta Péguy wkłada słowa: „Zdumiewające jest to. / Że te biedne dzieci widzą jak to wszystko się dzieje i że wierzą że jutro lepiej się będzie działo. / Że widzą jak to dzieje się dzisiaj i wierzą że jutro rano będzie lepiej. / To jest zdumiewające i to właśnie największy cud jest naszej łaski. / I sam zdumiony tym jestem. / [...] / Jakże wielka musi być moja łaska i moc mojej łaski żeby ta słaba nadzieja, chwiejąca się w podmuchu grzechu, drżąca na wietrze zalękniona najlżejszym powiewem żeby nadzieja ta była niezmienna, tak wierna, tak prosta, tak czysta; i niezwyciężona i nie dająca się zgasić [...]. / Płomyk drżący [...] / przeniknął gęstość nocy” (Ch. Péguy, Przedsionek tajemnicy drugiej cnoty, tłum. L. Zaręba, Kraków 2007, s. 35–36).

 

Przenika ciemność Historii oraz historii każdego z nas na tym Placu. „Sprawiedliwości stało się zadość” – to słowa Chiary, wypowiedziane w momencie, gdy ściskała mnie na pożegnanie, zanim jeszcze opuściła Plac Świętego Piotra, który pustoszeje niczym po przejściu fali uderzeniowej. Tu i tam ludzie robią sobie jeszcze w ostatniej chwili grupowe zdjęcia. To jest wieczny Plac. Stawia cię w centrum, gdziekolwiek jesteś. Kościół. „Oto miejsce na świecie, gdzie wszystko staje się nowe... To, co wszędzie indziej jest przymusem, tu jest zapałem i oddaniem się... To, co wszędzie indziej jest normą zachowania, tu jest umocnieniem i radością... To, co wszędzie indziej jest nieładem, tu jest dniem dobrej przygody...” [Ch. Péguy, Les cinq prières dans la cathédrale de Chartres – Pięć modlitw w katedrze w Chartres]. Plecaki założone na plecy, rzeka ludu rozprasza się za kolumnadą.

 

Vittorio i Caravaggio. Pociąg zaraz odjeżdża, dlatego warto przysiąść na krawężniku i zjeść kanapkę. Nie ma czasu na zwiedzanie Rzymu albo na wizytę w Bazylice Świętego Piotra. Vittorio wykorzystuje jednak okazję i idzie z przyjacielem do kościoła San Luigi dei Francesi, by znów zobaczyć Powołanie świętego Mateusza Caravaggia. Po raz pierwszy staje się dla niego zrozumiały przeczytany kiedyś komentarz do obrazu: między tym, kto patrzy na dzieło, a Chrystusem, znajduje się święty Piotr. „Święty Piotr, odbicie Chrystusa: rzeczywiście, palcem powtarza on gest samego Jezusa – opowiada Vittorio. – My, by móc w pełni ujrzeć Chrystusa, musimy patrzeć na Niego przez Piotra”. To on stoi na straży naszej wiary. Mówią o tym groby papieży znajdujące się w podziemiach watykańskiej bazyliki. Maria idzie je odwiedzić przed wyjazdem z Rzymu. Jej duszę przepełnia drżenie. Tajemnica Boga dotarła do niej właśnie za pośrednictwem tego łańcucha ludzi i świętych, którzy jeden po drugim prowadzili Kościół. „Ktoś spróbowałby wykluczyć jednego z nich – myśli – a tajemnica nie dotarłaby do mnie”. Tymczasem dociera, dzisiaj na nowo. Dlatego z  tym niezwykle słodkim jarzmem odpowiedzialności, która na nas spadła, „idźmy dalej drogą Pana, wspierani Jego łaską!”. Długi dzień 16 maja zakończył się, ale powrotna podróż ma smak podróży w tamtą stronę. Jak pisze Noemi do swojego przyjaciela: „Przyjechałam do Rzymu i nic się dla mnie nie zakończyło – wszystko się zaczęło”.




Oto fragmenty niektórych świadectw, napisanych po powrocie z Rzymu.

Być tam oznaczało patrzeć – raz i drugi, i kolejny – na każdego z nas; patrzeć także na sens i cel, który jest celem naszych przyjaciół, naszej pracy, wszystkiego... A więc być tam oznaczało dla mnie dostrzec to, że największe rzeczy nie są naszym dziełem. Przytrafiają nam się jako dar. Pojawiają się, wydarzają się. Przyjaźń, szczęście, ale także to, że ciągle trwam. Dlaczego, po tylu latach w Ruchu, byłem w Rzymie? Nie ze względu na moją wytrwałość, ale ponieważ Ktoś, wybaczając mi, ukochał mnie wielką miłością. Dlatego byliśmy radośni, w deszczu i w słońcu, ponieważ znów wydarzało się coś, co nigdy nie sprawia nam zawodu.

Angelo, Pescara

 

Byłam pewna, że Plac Świętego Piotra będzie wypełniony po brzegi, przepełniony dla mnie! Między mną a Papieżem pozostawała pewna niewyjaśniona sprawa. Gdy miałam siedem lat, pojechałam do Rzymu z siostrami zakonnymi. Po przyjeździe powiedziano nam, że Ojciec Święty wyjechał na wakacje. Było mi bardzo smutno. Potem, gdy dorosłam, nie przyszło mi do głowy, żeby pojechać tam jeszcze raz: nie miałam powodu, nikt mnie nie zapraszał. Zaproszenie otrzymałam miesiąc temu. Wyjątkowe zaproszenie. To nie przypadek, że pojechałam do Rzymu 16 maja 2010 roku. Spotkałam Ruch, który mnie poruszył i jest mi bliski także wtedy, gdy staję wobec samej siebie: jestem bardziej świadoma tego, co mi się wydarza i jak bardzo ważny dla mojego życia jest Ojciec Święty. Wszystko było bardzo piękne. Spotkałam nowych przyjaciół. Mamy zamiar spotykać się co sobotę, pomimo tego, że jesteśmy z różnych szkół i zajmujemy się różnymi rzeczami: zjednoczeni po to, by poszukiwać Jego obecności w naszym życiu.

Hassina, Mediolan

 

Jesteśmy wdzięczne za to, że tak wielu ludzi podjęło ten gest, by dać świadectwo wiary, przynależności do Kościoła i synostwa w stosunku do Ojca Świętego. Tak wielu ludzi pozostawiło swoje sprawy po to, by zaświadczyć: „Kościół jest komunią”, pokazując w ten sposób, gdzie znajduje się skarb życia. To, co ujrzeliśmy, wydarzyło się, ponieważ poruszyło się serce wielu ludzi. Ten obraz jedności utwierdził nas w przekonaniu, że wbrew oczekiwaniom świata, Kościół wychodzi z tego bólu jeszcze piękniejszy i bardziej pewny swojej drogi. Bo zło nie może zrobić nic innego, jak tylko bardziej uwidocznić dobro.

Trapistki z klasztoru w Vitorchiano

 

Tamtego dnia mieliśmy obchodzić urodziny mojego taty, miała też odbyć się msza prymicyjna mojego brata. Zadałam sobie pytanie: „Kto sprawia, że kocham mojego tatę? Kto, jeśli nie Chrystus, pociągnął ku sobie życie mojego brata?”. Do Rzymu wyruszałam, mając w sercu słowa, którymi często święta Katarzyna ze Sieny określała papieża: „Słodki Chrystus na ziemi”. Było nas wielu; patrząc na pozdrawiającego nas z telebimów Papieża, słyszeliśmy jego drżący ze wzruszenia głos, widzieliśmy jego wzruszone spojrzenie. Wzruszyliśmy Papieża! To wzruszenie, które opanowuje moje życie, jest skałą oparcia dla mojego serca. Ono pozwala mi odradzać się każdego ranka pełną wdzięczności, ponieważ Chrystus zmartwychwstał i daje mi spełnienie.

Chiara


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją