Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2010 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2010 (maj / czerwiec)

Listy

On wszystko zmienia

i inne...


ON WSZYSTKO ZMIENIA

Drogi księże Juliánie, chcę Ci bardzo podziękować za ostatnie rekolekcje Bractwa CL. Były to moje pierwsze rekolekcje od czasu, kiedy wstąpiłam do Bractwa. Na początku wydawało mi się, że wszystko, co mówisz, już słyszałam, już czytałam, że niczego nowego się nie dowiem. Właśnie: wiedza – po raz kolejny doświadczam rozłamu między wiedzą a wiarą, ale nie o tym chcę Ci opowiedzieć. Z tych trzech intensywnie przeżytych dni najbardziej uderzyło mnie jedno zdanie, wypowiedziane przez Ciebie w sobotni poranek: „Nigdy nie myśleliście, nie patrzyliście na Chrystusa tak jak Jan i Andrzej”. Nie postawiłeś znaku zapytania, to było stwierdzenie, tak bardzo rezonujące w moim sercu. Nigdy nie patrzyłam na Chrystusa tak jak Apostołowie. Z tym rozbrzmiewającym w sercu zdaniem wróciłam do codziennych obowiązków. Na oddziale w szpitalu, gdzie pracuję, wśród personelu wywiązała się rozmowa na temat ułomności księży, antykoncepcji i wartości w ogóle. Pomimo tego, iż dopiero zaczynam pracę i na oddziale szpitalnym jeszcze nic mi nie wolno (właśnie skończyłam studia), wiedziałam, że wobec takich oszczerstw i kłamstw nie mogę przejść obojętnie. Powiedziałam mojemu przełożonemu (notabene jest on człowiekiem ochrzczonym i uczęszcza na Mszę św.), który zachwycał się zasadami panującymi w buddyzmie, że chyba nie wie, czym jest chrześcijaństwo, że nie jest to religia ani zasad, ani wartości, że są one jakby dodatkiem, że chrześcijaństwo to Coś więcej. Na tym zakończyła się rozmowa. Następnego dnia kończyłam akurat staż na tym oddziale. Ordynator, żegnając się ze mną, powiedział mi, że wierzy w to, że Bóg mnie prowadzi (i mówił to szczerze).

To był dla mnie najpiękniejszy dzień na ortopedii. Odkryłam bowiem, że tylko Chrystus jest w stanie zmieniać międzyludzkie relacje. Tylko On, Jego obecność, gdy nie jest negowana, zmienia wszystko, sprawia, że w deszczowy dzień świeci słońce.

Anna, Kraków




CHOROBA GIANNIEGO:
DROGA DO PRAWDY O SOBIE

Publikujemy list, który jeden z uczniów napisał do swojego przyjaciela z Kazachstanu.

Drogi Fulvio, niespodziewany tętniak mózgu, wykryty u Gianniego, mojego najlepszego towarzysza drogi, był najpotężniejszym trzęsieniem ziemi, jakie mnie dotknęło. Były to tygodnie pełne nieustannego zdumienia. Pierwszym zaskoczeniem było zasłabnięcie Gianniego. W trzech lub czterech podtrzymywaliśmy mu głowę, żeby się nie udusił; staraliśmy się jakoś ułożyć jego ciało. Pośród tego niesamowitego zamieszania, jakie panowało w tamtej chwili, pośród przerażenia oraz niedowierzania, w ciele drżało coś innego. Nie mogliśmy odłączyć osoby Gianniego od Jezusa, od tej Obecności, której ofiarował swoje życie do ostatniej chwili. Następnego dnia wszyscy wrócili do szkoły. I tu znowu zaskoczenie. Zawsze narzekaliśmy, że piękne wieczory, spotkania z wielkimi świadkami często nie wytrzymywały zderzenia z codziennością, przede wszystkim tą szkolną. Tym razem natomiast wróciliśmy do szkoły, na swoje miejsca, i nigdy nie byliśmy tak uważni, zafascynowani, czujni, ożywieni. Niczego nie chcieliśmy stracić, ponieważ – jak uczył nas Gianni – kiedy człowiek chce odpowiedzi, pomocy, towarzystwa, największym przyjacielem, najwierniejszym, jest rzeczywistość. Potem było spotkanie z księdzem Carrónem, który powiedział: „Cóż to za tajemnica! Musicie być uważni, musicie patrzeć na wszystkie czynniki, nie zaprzepaśćcie tej wielkiej okazji. Poprzez chorobę Gianniego, Tajemnica prowadzi was do prawdy”. Tutaj nastąpił zwrot, nowa radykalność, wewnątrz rzeczywistości, w której znajdowaliśmy się my wszyscy; nie chcieliśmy „zrozumieć”, ale pragnęliśmy „prawdy”, pragnęliśmy Jego! Patrzyliśmy sobie w twarz, a czynnikiem dominującym w przeżywanym doświadczeniu był ból, zabrakło nam ojca. Dlatego też zwróciliśmy się do siebie nawzajem z prośbą, by nie cenzurować trudu, łez, złości, powierzchowności, smutku, niczego. Ta nowość zrodziła między nami nowe spojrzenie, wzruszyło mnie miłosierdzie, z jakim zaczęliśmy na siebie patrzeć. Stąd powstał pomysł, byśmy razem się uczyli, z pragnienia, by robić dobrze to, do czego zostaliśmy powołani, z pragnienia odpowiadania na rzeczywistość szkoły, która była naszym powołaniem. Nauka do 18.30, potem różaniec za Gianniego, a potem każdy wracał do swojego domu. Jednym słowem coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy: uczyliśmy się, przepełnieni mnóstwem pytań: „Jaka okazja została mi dzisiaj dana? Przyjdź, zaskocz mnie! Potrzebuję Cię jak nigdy przedtem”. Prośba ta zaczęła zagarniać coraz większą przestrzeń. Pewnego ranka byłem spóźniony, jak strzała pędziłem samochodem, by dotrzeć na czas. Do szkoły mogę jechać dwiema drogami. Na jednej są światła, które prawie zawsze są zielone, na drugim skrzyżowaniu natomiast prawie zawsze trzeba czekać. Przez pomyłkę pojechałem drugą drogą; dojeżdżam do świateł i zapala się czerwone. Powiedziałem sobie: „A niech to, jadę do szkoły, żeby robić to, co należy do moich obowiązków, dlaczego pozwalasz, by zapaliło się czerwone światło i każesz mi zwolnić? Już jestem spóźniony!” i nagle pomyślałem o Giannim. Odmówiłem Anioł Pański i wszystko stało się jasne. Jakby ktoś powiedział: „Zatrzymaj się, gdzie pędzisz? Jeszcze sobie o Mnie nie przypomniałeś!”. Od tamtego ranka zawsze jeżdżę tą drogą, światła zawsze są czerwone, każdego dnia powtarza się to samo. Pewnego wieczoru jechałem natomiast samochodem z Gio. Mam stare, zdezelowane auto, wycieraczka działa tylko od strony kierowcy. Lało, był duży ruch. W pewnym momencie powiedziałem do Giovanniego: „Popatrz, moja wycieraczka działa, a twoja nie. Jaka jest różnica? Ja widzę wyraźniej te same rzeczy, które widzisz ty, a więc niebezpieczeństwa, dziury, zakręty – one wciąż są, nikt ich nie usunął...”. Z Giannim było tak samo, to trzęsienie ziemi, które pojawiło się w moim życiu, wyraźniej zarysowywało rzeczy ze względu na ich wartość. Byliśmy na trzydniowym wyjeździe połączonym z nauką i tam wydarzyła się największa niespodzianka. Uczyłem się elektrotechniki, przedmiotu, którego nie znoszę; ofiarowałem tę naukę: „Panie, ofiaruję Ci trud tych dni za Gianniego, którego czeka rehabilitacja”. Rozwiązywanie zadań tekstowych z matematyki, równań – to tak jakby mu towarzyszyć w tym zaczynaniu na nowo, prowadząc go pod rękę po schodach, po których musi wchodzić każdego ranka. Kilka tygodni temu zadzwonił do mnie, po miesiącu przerwy. Jakież wzruszenie! Paradoksalnie, w tamtej chwili zrozumiałem tekst z ulotki ruchowej w związku z trzęsieniem ziemi na Haiti: „Nasze życie należy do Kogoś Innego”. Pośród tych, którzy zweryfikowali wezwanie rzucone nam przez księdza Carróna, by nie zaprzepaścić tej okazji, pojawiła się umiejętność przebaczania, przygarnięcia, czułości – braterstwo. Prawdą jest, że choroba Gianniego uczyniła wszystko prawdziwszym. Gdy Gianni miał się już lepiej, poszliśmy do księdza Carróna; powiedział nam wtedy: „Moi drodzy, wydarzyło się! Wydarzyło się!”. Teraz trzeba się rozliczyć z faktem, który się wydarzył! Od tamtej pory zawsze mam w głowie pytanie, które Jezus zadał uczniom: „Czy i wy chcecie odejść?”.

Jaio, Abbiategrasso (Mediolan)

 


POCAŁUNEK W METRZE

Drogi księże Carrónie, kiedy chodziłam do szkoły średniej, wystawialiśmy wraz z przyjaciółmi w oratorium Zwiastowanie Paula Claudela; ujęło mnie wówczas zdanie: „Jaką wartość ma życie, jeśli nie jest ofiarowywane?”, i wtedy właśnie postanowiłam, że moje życie zawsze będzie darem, ponieważ tylko w ten sposób będę szczęśliwa. Muszę powiedzieć, że w następnych latach nie oszczędzałam się, gdziekolwiek byłam: w rodzinie, pracy, działając społecznie. Starałam się dawać siebie, nie postrzegać swojego życia jako daru, którego trzeba zazdrośnie strzec, ale który trzeba dawać innym. Ostatecznie jednak zauważyłam, że ta ofiara nie wystarcza, bym była szczęśliwa. Szczególnie rodzina wymaga ode mnie bardzo dużo, co wywołuje we mnie pewien bunt. Dzisiaj rano poszłam z adoptowaną córką, która spodziewa się dziecka, na USG. Gdy razem patrzyłyśmy na monitor, zdałam sobie sprawę, że obydwie byłyśmy wzruszone z powodu tego małego stworzenia, które widziałyśmy. Zadałam sobie pytanie: „Czy ja kiedykolwiek patrzyłam na moją córkę z takim samym wzruszeniem? Fakt, że dla niej wyrzekłam się wielu rzeczy, że doprowadzała mnie do rozpaczy, a ja nigdy się nie wycofałam... Czy jednak kiedykolwiek wzruszyłam się tym, że jest? Ponieważ tak a nie inaczej trzymała swoje dłonie; ze względu na jej oczy, bijące serce? Moja mama patrzyła na mnie w ten sposób, a ja?”. Nie wystarcza „dar z siebie, kropka”. Wszystko zawiera się w przymiotniku „wzruszony” - pełne wzruszenia dawanie siebie. I tak oto, gdy wracałyśmy metrem do domu i patrzyłam na nią wdzięczna za jej obecność, pełna podziwu dla jej piękna (jest przepiękna), wzruszona z powodu wszystkich trudów, które ją czekają, pocałowałam ją, tak po prostu (nie robiłam tego już dawno). Nie wiem, jak ona, ale ja znów zaczęłam oddychać.

Autorka znana redakcji




OD INSTRUKCJI OBSŁUGI DO SPOJRZENIA PEŁNEGO MIŁOŚCI
Drogi księże Carrónie, jestem przedszkolanką, pedagogiem i mamą trójki dzieci. Z racji swojej pracy każdego roku spotykam wielu nauczycieli oraz rodziców. Jakiś czas temu poprosiłam o rozmowę pewną mamę, której córka sprawiała nieco kłopotów w czasie popołudniowej drzemki i już od samego rana była dziwnie zgaszona. W czasie naszej rozmowy zauważyłam, że mama ta, mimo że nie wyrażała tego wprost, ma ogromne poczucie winy, zapytałam ją więc, jak się czuje. Zaczęła powoli się otwierać i opowiadać o swoich problemach w domu, o codziennych kłopotach z kapryszącą córką, o odpowiedzialności, jaka na niej spoczywa z racji tego, że mąż wyjechał z powodu pracy, o pragnieniu, by córce niczego nie brakowało, a zarazem decyzji o tym, by nie trzymać jej pod kloszem. Była smutna i zagubiona. W pewnym momencie przerwałam jej i powiedziałam: „Jakkolwiek by nie było, jesteś najlepszą mamą na świecie”. Spojrzała na mnie i zamilkła na jakiś czas, po czym wzruszona podziękowała mi. Zapytałam ją jeszcze o kilka spraw związanych z wychowaniem córki i próbowałam wytłumaczyć, jak radzę sobie ze swoimi dziećmi, starając się przy tym ogarnąć i zrozumieć jej trudną sytuację. Wypowiedziane przeze mnie zdanie zmieniło wszystko: jej relację ze mną, ale chyba także z córką, która już następnego dnia wydawała się bardziej pogodna. Jeszcze jakiś czas temu, jak przystało na prawdziwą nauczycielkę, dałabym jej w takiej sytuacji „instrukcję obsługi”, ale tamtego dnia popatrzyłam na tę mamę tak, jak patrzy na mnie Jezus poprzez moich przyjaciół. Wcale nie zamierzałam jej powiedzieć tego, co powiedziałam, a jednak w tamtej chwili pomyślałam o własnym ograniczeniu, swoich trudnościach, o swoim, ale także o jej pragnieniu, by być szczęśliwą, i natychmiast oczywistym stał się dla mnie fakt, że jest coś, co nas różni: pewność co do miłosiernego spojrzenia, którym darzy mnie Jezus. Kiedy to sobie uświadomiłam, zapragnęłam, by i ona mogła poczuć na sobie to spojrzenie.

Claudia




DAR GABRIELE: CZUŁOŚĆ CHRYSTUSA
Wczoraj rano przychodzę do pracy, a koleżanki, które były na nocnej zmianie, mówią mi, że niedługo przyjedzie kobieta w zaawansowanej ciąży, której dziecko jest martwe. Trzeba wywołać skurcze, a potem asystować przy porodzie. Starsza koleżanka powiedziała do mnie: „Poczekaj na nią!”. Kobieta przyjechała. Spędziłyśmy razem dwanaście godzin. Na początku bardzo trudno było mi wejść w relację z tym małżeństwem; mąż odnosił się do mnie i do swojej żony bardzo ozięble; kobieta była sama. Zaczęłam się modlić: chciałam dobrze zrozumieć, co znaczy wzruszyć się, i prosiłam, by Pan zechciał objawić się im i mnie wewnątrz tego tak bardzo dramatycznego wydarzenia. Powoli mąż się przełamywał i zaczęli się do mnie przybliżać. Z każdą godziną coraz bardziej uświadamiałam sobie, że jestem narzędziem w rękach Pana. Gdy trwały skurcze, miałam sposobność do długiej rozmowy z nimi. Powiedziałam tym rodzicom, co podtrzymuje moje życie. W ciągu tego bardzo trudnego dla mnie roku zdałam sobie sprawę, że dojrzała we mnie pewność, że znajduję się w dobrych rękach. Wewnątrz trudu i cierpienia, poprzez wielką ranę, Pan pozwolił mi rozkwitnąć, aż do świadomego wyznania: „Jeśli jesteś tak wielki, że pozwalasz mi wzrastać właśnie wewnątrz tego trudu, który jest niczym cud przed moimi oczami, ja chcę nauczyć się oddawać Ci całe moje życie!”. O 17.30 urodził się Gabriele. Na początku rodzice nie chcieli go widzieć. Pozwoliłam, by upłynęło kilka minut, a tymczasem osuszyłam go i owinęłam w ciepły koc. Dyskretnie podeszłam do nich. Dla mnie właśnie ten moment był najbardziej bolesny, ponieważ jako położna, jestem przyzwyczajona do noszenia dzieci pełnych życia. Po kilku minutach mama wyciągnęła ramiona i wzięła ode mnie dziecko, mówiąc: „Zostań przy mnie, tutaj blisko”. Przez dwie godziny zostaliśmy przy dziecku. W pewnym momencie powiedziałam: „Jeśli chcecie, odmówmy razem jakąś modlitwę”, i zaczęłam od Chwała Ojcu. Gdy tylko skończyliśmy, ojciec natychmiast dołączył z Ojcze nasz, zatrzymując się przy słowach: „Bądź wola Twoja”. Po skończeniu Zdrowaś Maryjo, matka patrzyła na mnie i powiedziała: „Ma na imię Gabriele jak anioł, który przyszedł do Maryi...”. „Pan mój i Bóg mój!” – wydobyło się z głębi mojego serca. Zaskoczyło mnie zupełnie nawrócenie tej dwójki rodziców, łaska czasu, którą Pan im dał, by w taki sposób spotkali się ze swoim dzieckiem. Przede wszystkim jednak zdumiewa mnie czułość, z jaką Pan troszczy się o moje życie.

Valentina, Lecco



ZNAK NADZIEI
W sobotę 10 kwietnia, kiedy wychodziłam z domu, aby udać się na uroczystości pogrzebowe świętej pamięci Rocha, ojca księdza Jurka, otrzymałam sms-a od przyjaciółki z wiadomością, że samolot prezydencki ma kłopoty z lądowaniem. Tuż przed wejściem na cmentarz usłyszałam mimowolnie fragment rozmowy: „Boże, to teraz pozostaje nam się już tylko modlić za nich wszystkich...” W kaplicy cmentarnej odmawiano modlitwę różańcową za zmarłego, a potem rozpoczęły się obrzędy pogrzebowe i Msza św. pod przewodnictwem biskupa gliwickiego Jana Wieczorka, który w słowie wstępnym polecił naszej modlitwie również tragicznie zmarłych, niemal przed chwilą, Prezydenta RP i osoby mu towarzyszące. W ten sposób w jedności Kościoła, w tej widzialnej wspólnocie wiernych, wśród wielu obecnych księży, a także przyjaciół z Ruchu, którzy zjechali się na tę uroczystość z różnych stron kraju, objęliśmy naszą modlitwą wszystkich tych, którzy zginęli w katastrofie. Na zakończenie Eucharystii ksiądz Joachim wyraził współczucie księdzu Jurkowi i jego najbliższym w imieniu wspólnoty seminaryjnej oraz wspólnoty ruchu Komunia i Wyzwolenie. Zaznaczył że „obecność osób z Ruchu na pogrzebie jest znakiem tej nadziei, o której niestrudzenie i wiernie świadczy ksiądz Jurek jako odpowiedzialny za Ruch w Polsce – świadczy o tym, co wcześniej sam otrzymał”.

Nasza obecność świadczy o Kimś Innym, jak napisał Charles Péguy w Przedsionku tajemnicy drugiej cnoty:
W każdym narodzeniu i w każdym życiu.
I w każdej śmierci.
I w życiu wiekuistym, które się nie skończy.
I zwycięży wszelką śmierć. Objawiam się z potęgą w całym mym stworzeniu.
Ci biedni ludzie doprawdy ślepcami by być musieli żeby mnie nie dostrzec.


W czasie kiedy ksiądz Jurek składał wyrazy wdzięczności i opowiadał z wielkim wzruszeniem o świadectwie chrześcijańskiego życia swojego taty, wspominając konkretne okoliczności, w których to świadectwo było bardzo czytelne, zauważyłam, że do kościoła przez małe okienka nawy głównej wpadają promienie słońca. Przedtem niebo było zachmurzone, co wzmagało nastrój smutku. Kiedy wychodziliśmy w kondukcie pogrzebowym z kościoła, słońce ukazało się w pełnym blasku, choć na horyzoncie widoczne były nadciągające ciemne chmury, z których potem polały się strugi obfitego deszczu. Ta opowieść o słońcu na pogrzebie, nie jest próbą upoetycznienia tego wydarzenia, ale ma pomóc w uświadomieniu sobie, że nadzieja jest słońcem duszy... Oświeca nam drogę, często pogrążoną w mroku, i sprawia, że znowu chce się błagać o to, aby rosła miłość do Chrystusa, aby w ten sposób podążać ku pełni życia, które choć zmienia się co do formy – tak jak życie zmarłego Rocha, tak jak życie tych ludzi, którzy zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem – nie kończy się jednak. Wierzymy, że oni żyją, bo Chrystus pokonał śmierć, w której, tak jak i w życiu, należymy do Niego.

Nadzieja jest jak słońce, którego promienie dodają mi otuchy, „popychają, szturchają” moją wiarę, aby życiu nie zabrakło smaku i fascynacji Obecnością, tym, dla czego jestem stworzona. Ksiądz Giussani napisał, że wiara czyni mnie pewnym Przeznaczenia, pozwala mi je poznać, rozpoczyna to poznawanie, ale wiara może być też męcząca, dlatego nadzieja czyni ją mniej trudną. Słońce na pogrzebie, słońce nad Smoleńskiem... Słońce Nadziei...

Gabrysia, Opole


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją