Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2006 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2006 (wrzesień / październik)

Listy

Na Meeting z rodziną

i inne...


Na Meeting z rodziną

Już od kilku lat nie mogłam uczestniczyć w Meetingu. W tym roku pragnęłam tego tak bardzo, że wpadłam na pomysł, abyśmy na dwa dni pojechali do Rimini całą rodziną (mam ośmioro dzieci w wieku od 3 do 16 lat), razem z naszymi drogimi przyjaciółmi. Kiedy już tam przybyliśmy, zostałam wciągnięta przez tłum, w którym trudno było zapanować nad wszystkimi dziećmi i faktycznie dwoje zgubiłam (potem się znalazły). Jedno z nich płakało i ciągle się buntowało, nie wspomnę już o czasie spędzonym w toalecie. Przeżywałam rozmaite emocje: niepokój, złość, apatię, aż po zadanie sobie pytania, czy warto było, biorąc pod uwagę fakt, że początkowe pragnienie rozwiało się ustępując miejsca jednej tylko myśli: wrócić do domu. W drodze powrotnej, kiedy mąż prowadził a dzieci spały, w ciszy przypomniałam sobie fragmenty usłyszanych zdań, do których wcześniej nie przywiązywałam wagi. Wszystko odnosiło się do tytułu Meetingu. Don Giovanni został potępiony właśnie dlatego, że nie pragnął nieskończoności. „Ponieważ sami niczego nie zdziałamy, zawsze istnieje potrzeba relacji”: i rzeczywiście, dobrze było mieć blisko przyjaciół, którzy przetrzymywali moją złość i współdzielili zmęczenie. Albo też stwierdzenie, że słowa przypominają fale, które dobijając do brzegu są już małe, ale niosą ze sobą całą wielkość morza. Kiedy weszłam do tak bardzo upragnionego domu, pomyślałam, że jednak warto było, ponieważ kiedy wierzysz, że sam sobie wystarczasz, albo że wystarczają ci tylko twoje sprawy, odczuwasz melancholię, która odnosi cię do miejsca przypominającego, że tak nie jest, że twoje serce pragnie czegoś większego, pragnie nieskończoności nawet wówczas, kiedy tego nie odczuwasz.

Loredana

 

Miłość do prawdy

Po 27 latach udało mi się pojechać na Meeting! Do Fiery wchodziłam podekscytowana jak dziewczynka, która przez długi czas pragnęła pewnej rzeczy. Zatrzymałam się na chwilę i popatrzyłam wokoło: poczułam się jak w domu. Obiecałam sobie, że nie ulegnę „syndromowi pośpiechu” i starałam się delektować wszystkim. Umówiłam się z synem Andreą na wspólne oglądanie wystawy Giusa, którą bardzo chciałam zobaczyć ze względu na poczucie synostwa i wdzięczność, ale okazało się, że Andrea źle się poczuł, prawie mdlał, więc pojechałam z nim na pogotowie. Miał wysoką gorączkę i wrócił do domu. Oglądając stoiska, spotykałam przyjaciół, których nie widziałam od lat, jak i tych, których widuję każdego dnia, spotkałam wnuki... każde takie spotkanie było jak święto. Oglądałam niektóre wystawy, uczestniczyłam w spotkaniach; czasami przysiadałam, zmęczona trudem powodowanym przez wielkość hal, szum, emocje, ciekawość, radość, zachwyt. Siedząc, patrzyłam na przechodzących ludzi. Czułam się częścią tego ludu. Co jednak powiedzieć o głównych bohaterach Meetingu? Kto nimi jest? Wolontariusze, bez nich nie byłoby Meetingu. Długo ich obserwowałam. W tym roku nie było między nimi mojej córki, ale patrzyłam na nich jak matka. Dzielni! Byliście wspaniali. Uprzejmi, weseli, pracowici, mimo że nie brakowało wam problemów, zadyszki i przeciwności... ale wszystko ma swoje znaczenie. Myślałam także o tych za kulisami. Co do komentarzy jakie napisał w gazetach Socci – po części mogę się z nim zgodzić. Jesteśmy biedakami. Jednak wzbudzanie w ludziach podejrzeń jest grą, która mi nie odpowiada – podejrzeń, że Meeting jest kręgiem interesów, władzy i pieniędzy. Wzbudzanie podejrzeń niszczy więzi, nie buduje, nie koryguje, nie jest miłością do prawdy.

Daniela, Agoro

 

Oczywista nowość

Godzina dwudziesta czwarta. Miramare Rimini. Zaparkowanie okazuje się niemal cudem. Wysiadam z samochodu i chwytam za ręce moje rozespane córki. Dookoła zgiełk świateł, witryn, muzyki, pubów, dyskotek – życie nocne Rimini. Ściskam mocniej ręce moich córek, ponieważ takie życie, nie jest tym, jakiego pragnęłabym dla nich. Wszystko to doskonale rozumiem, nie stosuję żadnej moralistycznej cenzury: noc jest odpowiednia aby się rozerwać, tańczyć, być z przyjaciółmi. Ale czym jest ostatecznie to rozhukane zjawisko, które ukazuje jedynie ludzkie „ja” rozczarowane przez kolejną modę sezonu? Myśląc nad tym zaczynam analizować dopiero co zakończony dzień. Jesteśmy w Rimini ze względu na Meeting. Uczestniczę w nim od 1980 roku, widziałam jak wzrastał, rozkwitał, umacniał się i pogłębiał. Dzisiaj spotkałam przyjaciół, z którymi dwadzieścia lat temu pracowałam nad jego powstaniem i dziś widzę ich dzieci zaangażowane w to samo dzieło. Tu pracuje się za darmo, bierze się urlop, żeby przyjechać do pracy. Spotkałam inżyniera, szefa dużej firmy zajmującej się konstrukcjami, który z wielką dokładnością nalewał piwo w barze, pomagając maturzystce, podczas jej pierwszej pracy na Meetingu. Spotkałam też nauczycielkę literatury, która pracowała jako kasjerka w restauracji argentyńskiej i właśnie biegła, aby nie spóźnić się na swój dyżur. Każda wykonywana praca, jakakolwiek, ma swoją wartość; wartość tak wielką, że gdyby jej zabrakło, albo została źle wykonana, byłoby to natychmiast zauważone. Tego właśnie doświadcza się na Meetingu i zabiera ze sobą do domu. Odnajduje się źródło dla którego jest się stworzonym i można zacząć odpowiadać na cały niepokój pytań, które ma się w sobie. Udział w spotkaniu na temat „pomocniczości”, oglądanie wystawy poświęconej dziełu Hoppera, oglądanie spektaklu teatralnego, czy włóczenie się między stoiskami, prowokuje cię, daje chęć do rozpoczęcia do nowa. Zachęca, aby po powrocie do domu zmierzyć się na nowo ze swoją zwyczajną pracą, stanąć wobec swoich krewnych i przyjaciół, którzy pozostają tacy jak zawsze, ponieważ spotkałeś kogoś, kto na reszcie potraktował cię na serio i możesz rozpocząć na nowo wędrówkę. Po powrocie do hotelu chciałam jeszcze posłuchać ostatnich wiadomości w telewizji. Była w nich  także mowa o Meetingu: rutynowa relacja na temat kolejnego polityka, który dzisiaj był na jakimś spotkaniu, na którego się nawet nie natknęłam i nic więcej. Nowość tak oczywista i tak wyraźna jest jednak zbyt niewygodna, dla kogoś, kto nie chce poddać krytyce samego siebie.

Luisa, Peruggia

 

Spotkane piękno

Drogi księże Julianie, początek nowego roku jest dla nas wszystkich zawsze trudny. Po lecie, intensywny rytm codzienności wydaje się prawie jak niepożądany gość, który punktualnie puka do naszych drzwi. Ale jak możemy rozpocząć dobrze rok, jeśli uważamy szkołę, pracę, krótko mówiąc, całe nasze życie, jedynie za krok konieczny do przejścia przed kolejnymi wakacjami? Jak możemy być szczęśliwi, nawet za biurkiem, w biurze, albo w ławce szkolnej? Takie pytania stawiałam sobie, podczas drogi z Meetingu. Na Meetingu żyłam Pięknem i chciałabym, aby to, co rozpoczęłam trwało zawsze. Tak wróciłam do Salerno z nadzieją, a nawet z pewnością, że Piękno, którym żyłam, może być obecne w rzeczach, często wydających się nam banalnymi. Jestem szczęśliwa, gdy nawet w tym co studiuję, czy w twarzy profesora odkrywam Piękno, którego Chrystus jest świadkiem. Dobre rozpoczęcie roku jest ważne tak samo, jak rozpoczęcie spotkania piosenką. Śpiew jest modlitwą umieszczoną na pięciolinii. Trzeba śpiewać i uczyć się nowych piosenek, żeby nie stracić motywu, dla którego co tydzień się spotykamy. Jeśli się spotykamy to nie dlatego, że nie mamy nic lepszego do roboty, ale ponieważ spotkaliśmy Piękno, tę Obecność, którą jest Chrystus między nami; jesteśmy razem ze względu na to samo pragnienie szczęścia.

Filomena, Salerno

 

 

Pozytywne doświadczenie

Byłem pierwszy raz na Meetingu. Pojechałem razem z żoną, zaproszony i wspierany przez dwóch drogich przyjaciół. Zgodziłem się, ze względu na zaufanie, którym ich darzę, a także, dlatego, że mój 16-letni syn zaplanował, że pojedzie tam z GS. Nie mogłem w dalszym ciągu nie wiedzieć, czym jest Meeting i chciałem skonfrontować wrażenia z synem. To było bardzo pozytywne doświadczenie, zarówno dla mnie jak i mojej żony, a co jeszcze ważniejsze dla syna. Znalazłem swoją definicję Meetingu: miejsce bogate w bodźce i doświadczenia kulturalne i zmysłowe, które reprezentują dobrą, sprawiedliwą i piękną rzeczywistość, we wszystkich pozytywnych i negatywnych aspektach, z człowiekiem w centrum.

Ligi, Chiavari

 

Uciec z Libanu

Pierwszego lipca ubiegłego roku zamieszkaliśmy w Libanie – ja, żeby studiować arabski i prawo islamskie, Romina, by pracować jako urzędniczka. Zamierzaliśmy pozostać tam przez rok.dwa tygodnie później byliśmy już z powrotem w Padwie: uciekając wraz z rodziną, która tak jak my, przebywała tam ze względu na pracę. Przemierzyliśmy Liban (z obawą obserwując niebo, by nie stać się tarczami strzelniczymi), Syrię i Jordanię, żeby w końcu wsiąść w samolot i wrócić do Włoch. Wracaliśmy z przykrością, ponieważ trzeba było zmieniać wszystkie plany. Wracaliśmy z bólem, z powodu widoku ludzi będących w panice i lęku o przyszłość. Pojawiło się trudne pytanie o sens tego czym żyliśmy. Pasja do prawa muzułmańskiego i korzyść płynąca z doświadczenia pracy za granicą dawały możliwość bycia użytecznymi dla Kościoła. Nowe środowisko było równie fascynujące jak i z oczywistych powódów obce. Z jednej strony zobowiązywało ono do głębszego zrozumienia powodu, jaki nas tam przywiódł i do uświadamiania sobie nieustannie naszego celu, zaś z drugiej strony umożliwiało obserwowanie rzeczywistości bardziej pod kątem jej znaczenia niż form, jakie przyjmuje – tak rożne, i pozornie nieprzyjazne. To ciągłe, osobiste stawianie pytania pozwoliło na pewne pozytywne doświadczenia: przyjaźnie, które się zaczynały, otwierające się na oścież drzwi domów, serdeczność – wcale nie tak oczywista – z osobami nigdy wcześniej nie spotkanymi. Zafascynowanie nowym życiem, tak nerwowym, potwierdzało nam, że nasze „ja” wzrasta gdziekolwiek, dopóki nie mamy nic do obrony, za wyjątkiem rozumu, który prowadzi nas do pewnej realnej ciekawości. Jednak prawdziwa niespodzianka wydarzyła się, kiedy nas zmuszono do wyjazdu. Gdy w nocy przygotowywaliśmy się do drogi do Włoch, nasi przyjaciele odmawiali Różaniec, (kto nie znał Zdrowaś Maryjo, telefonował i prosił, aby mu je podyktować); w Libanie osoby, z którym dopiero co się poznaliśmy, czuwały z nami i użyły wszystkich swoich znajomości, żeby ustalić drogi, które powinniśmy wybrać, jakich niebezpieczeństw powinniśmy się wystrzegać, do kogo się zwrócić, na wypadek problemów. Widzieliśmy lud, który pracował dla nas. Pragnęliśmy być użytecznymi, natomiast wszystko to, co się nam wydarzyło było pożyteczne dla nas, dla świadomości naszej przynależności.

Romina i Andrea, Padwa

 

 

Choroba ojca

W maju wydarzyło się coś, czego nigdy bym sobie nawet nie wyobraziła. Mój ojciec, z którym po rozwodzie rodziców przeżywaliśmy wzloty i upadki, odkrył, że jest chory – miał raka mózgu. Przyszły mi na myśl wszystkie nasze nieporozumienia, pomyłki, i moje, nie zawsze uprzejme zachowanie w stosunku do niego. Mój dziadek, lekarz, wyjaśnił mi nawet, że to rak był źródłem agresji jakiej w ostatnim czasie doświadczaliśmy z jego strony. Po otrzymaniu tej wiadomości, nie byłam w stanie z nikim rozmawiać, moje uczucia oscylowały między desperacją a poczuciem winy. Pytałam dlaczego ta rzecz wydarza się mnie, i to dokładnie w momencie, gdy po wielkim trudzie zdołałam „zbudować” sobie normalne życie pogodnej, spokojnej siedemnastolatki. Choroba ojca w bardzo silny sposób wkraczała w moje życie przewracając do góry nogami wszystkie plany. Podczas niekończących się popołudni, w których słyszałam rozmowy wyłącznie na temat operacji i małych nadziei na przeżycie, naprawdę nie wiedziałam co robić. Były to dla mnie bolesne przeżycia, ale właśnie przez nie odkryłam znaczenie GS, przyjaciół z którymi od lat spotykałam się z entuzjazmem, z którymi dzieliłam wielkie doświadczenie. Teraz ich obecność stała się dla mnie czymś oczywistym. Oni byli obecni, razem ze mną przeżywali chorobę taty, operację, byli blisko mnie, najprawdziwiej jak można na świecie. Każdego dnia wystarczały mi małe rzeczy: odwiedziny w domu, żeby napić się ze mną kawy, telefonowanie, szukanie mnie podczas przerw w szkole, żeby dać mi do zrozumienia, że nie jestem sama. Teraz, gdy ojciec przeszedł operację i czuje się lepiej, mam tylko jedno pragnienie: związać się coraz bardziej z tym towarzystwem, które wskazało mi drogę, którą trzeba pójść.

Laura, Fermo

 

Zarezerwuj wieczór na kolację

Przy stole, podczas rozmowy z przyjaciółmi, pojawił się pomysł uczczenia pamięci księdza Giussaniego mszą w Bormio, gdzie niektórzy z nas mieszkają na stałe, a inni przyjeżdżają często, gdyż są nałogowymi turystami. Do doliny przybyło wielu ludzi z Ruchu z Bormio i Valfura, jak również przyjaciele ze wspólnot Sandrio i Lecco. Kościół wypełniły osoby w większości nieznane, ale ze wzruszeniem uczestniczyły w liturgii, pokazując w ten sposób, że cel podjętego gestu jest im bliski. Podobnie było podczas wieczornego spotkania z dziennikarzem Camille Eid, na temat sytuacji w Libanie, które zorganizowali przyjaciele z Biassono, przebywający na wakacjach w Valfura. Zaplanowane początkowo dla małej grupy, ostatecznie stało się propozycją publiczną w Bormio. Pojawiło się ponad sto osób, w tym wielu turystów, ale także mieszkańcy Bormio, zainteresowani tematem i zachęceni propozycją tych, którzy mimo iż przebywali na wakacjach, czuli się uczestnikami wydarzeń angażujących człowieczeństwo. Najbardziej znaczące okazały się jednak pasja i miłość, które każdy z nas wniósł w realizację tego gestu: kto przygotował msze, kto zaplanował i wydrukował ulotki, kto je rozdał, i kto zaprosił Camille...

Renzo, Germana, Georgio i Donatella

 

Dziecko i aniołek

Razem z Lidią i Anną, już od wielu lat, zajmujemy się rodzinami, które przyjeżdżają do Pesaro ze wszystkich stron świata, w związku z koniecznością dokonania przeszczepu szpiku kostnego. Kilka lat temu, w niedzielne popołudnie, w trakcie zabawy dla małych pacjentów przybyła pewna rodzina muzułmańska, pochodząca z Azerbejdżanu. Przyjechali oni z chorym dzieckiem, które otrzymało szpik kostny od matki, ale przeszczep nie przyniósł pozytywnych rezultatów. Rodzice postanowili pozostać w Pesaro, żeby je leczyć i podjąć próbę kolejnego przeszczepu. Podczas choroby otrzymywali paczki z Banku Solidarności, a poza tym na przemian z opieką szpitalną pomagaliśmy im w opiece nad chorym. To towarzyszenie trwało około dwóch lat. Aby pomóc dziecku znosić ból, podarowaliśmy mu aniołka mówiąc, żeby się w niego wpatrywał, ponieważ on mu pomoże. Rodzice nie byli zbytnio zadowoleni z naszej inicjatywy, ale widząc, że dziecko dobrze reagowało, zaakceptowali nasz prezent. Pewnego dnia chłopiec zapytał nas, jak może stać się przyjacielem aniołka, a my, w formie bajki, opowiedzieliśmy mu życie Jezusa. Każdego dnia byliśmy przy nim, starając się zająć go wieloma, różnymi zabawkami, ale on zawsze prosił o bajkę o aniołku i Jezusie. Po przezwyciężeniu choroby chłopiec poprosił nas o umożliwienie mu lepszego poznania Jezusa. Doszło do tego, że rodzice pozwolili, aby ich dzieci zostały ochrzczone, a następnie otrzymały sakramenty Eucharystii i bierzmowania. Powiadamiając nas o swojej decyzji, powiedzieli: „Jeżeli Jezus jest racją tego, co robicie, to wasza wiara jest czymś dobrym, i chcemy tego dla naszych dzieci”.

Flora, Pesaro

 

 

Zaryzykować zmianę opinii

Chcę napisać o trzech przeżyciach z mojego pobytu w Stanach. Pierwszym jest odkrycie, że dzięki otwartości na rzeczywistość można doświadczyć zdecydowanie więcej niż się myśli że można. W lipcu odbyłam 3-tygodniową praktykę w szpitalu Masonic na chirurgii. Nidy nie pociągała mnie ta dziedzina medycyny, ale pomyślałam, że skoro mogę zobaczyć jak wygląda praca ludzi, którzy pomagają chorym przez operacje, to czemu nie. Wyzbywszy się niechęci, przeżyłam jeden z najpiękniejszych okresów w moim życiu, pełen nie tylko operacji, ale również rozmów z pacjentami i lekarzami. Patrząc na chirurgów byłam pełna zdumienia dla ich człowieczeństwa wyrażanego w dawaniu nadziei pacjentom w stanach terminalnych. Nigdy wcześniej z taką radością nie wstawałam o 3 nad ranem, żeby  pójść do szpitala, nigdy wcześniej tak chętnie nie siedziałam w szpitalu 14 godzin, by móc dłużej obserwować i uczyć się. Wszystko to mogło się wydarzyć, gdyż zaryzykowałam, aby zmienić opinię, otworzyłam się na chirurgię i zostałam zaskoczona tym co zobaczyłam. Przyroda w Stanach jest piękna, i nie da się tego opisać. Ale to nie o niej chcę pisać, choć miała związek z pewnym doświadczeniem. Jeden z weekendów spędziłam w Utah, kolejny w Wisconsin. Stany mają niestety to do siebie, że w małych miejscowościach nie zawsze jest kościół katolicki, zatem będąc na takich odludziach, liczyłam się z możliwością nieobecności na mszy św. Ważny okazał się fakt, że nie szukając, w obu przypadkach przejeżdżałam akurat obok kościoła, w którym miało się właśnie odbyć nabożeństwo. Zrządzenie losu, przypadek... nie – wydarzenie, które pomaga dowartościować moment zwiedzania, góry są piękniejsze, bo stworzone i podarowane, jeziora i lasy bardziej interesujące, bo nie istnieją same z siebie. Spotkałam się też z grupą 6 osób z CL z Chicago, nie znałam nikogo, ale mimo to spędziłam jeden z najlepszych wieczorów całego pobytu. Nie chodzi o etykietkę CL, ale o sposób bycia tych osób. Opowiadali o swoich ostatnich doświadczeniach, problemach, jak sobie z nimi radzą albo nie radzą, a we wszystkim o czym opowiadali była radość życia, było życie pełne smaku. Nie streszczę całego spotkania bo trwało ponad 2 godziny ale przytoczę jedno zdanie. Paolo powiedział, że jeśli w życiu robimy wszystko co w naszej mocy, jeśli angażujemy całego siebie w to, co robimy, to w ten sposób Chrystus jest z nami.

Ania z Bytomia


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją