Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2021 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2021 (styczeń / luty)

Ścieżki. Erik Varden

Krzyk naszych czasĂłw

W cierpiącym świecie, uciekającym od dogmatów, by mieć nadzieję, trzeba „zwracać uwagę” na drogi, które Bóg wybiera, by wyjść nam na spotkanie. Mówi Erik Varden, cysters, biskup w ultrazsekularyzowanej Norwegii.

Alessandra Stoppa


„Nasz czas jest nieufny wobec słów”. Podążając za tą szczerą i zdecydowaną wypowiedzią Erika Vardena, cytowaną w książce Blask oczu Juliána Carróna, wchodzimy w głęboką skargę, być może niewyrażoną, naszego utrudzonego świata – potrzebę ucieleśnionej nadziei, „wiarygodności”. Erik Varden jest Norwegiem, ma 46 lat, jest opatem cystersów, a od października biskupem Trondheim. Jego święcenia biskupie w tym mieście są zaledwie czwartymi święceniami w ciągu pięciu wieków, od reformacji protestanckiej do dnia dzisiejszego. Tutaj bardziej niż gdziekolwiek indziej, na ultrazsekularyzowanej ziemi, chrześcijańska nadzieja nie ma alternatywy: albo jest „rusztowaniem zbudowanym wokół egzystencjalnego pragnienia człowieka”, albo też „faktycznie odpowiada na jego pragnienie”.

Wiara wkroczyła w życie Erika Vardena właśnie w ten sposób, jako „odpowiedź na moje pytania, nie jako seria właściwych pytań do zadania”. Od pierwszego, nieprzewidywalnego, faktu. Miał szesnaście lat i bardzo kochał muzykę. Interesował się Gustavem Mahlerem i kupił nagranie Bernsteina: drugą symfonię, Zmartwychwstanie. Wobec chrześcijaństwa pozostawał zupełnie obojętny. Chociaż został ochrzczony w kościele luterańskim, nigdy nie przylgnął do wiary, co więcej, „raczej byłem jej wrogi”. Ale tamtego wieczoru, gdy był w domu sam, posłuchał Mahlera i coś się wydarzyło. Poruszenie, którego „nigdy bym się nie spodziewał”, wobec tekstu części piątej: „Miej wiarę, moje serce, nie urodziłeś się na próżno. Nie żyłeś ani nie cierpiałeś na próżno”. „Ten nacisk – nie na próżno – był nie do odparcia – mówi. – Wiedziałem, że była to prawda. W tym momencie moja świadomość się zmieniła. Dzięki pewności, która nie zrodziła się z przesadnej emocji ani z jakiejś zimnej analizy, byłem świadomy, że nie jestem sam. Nie mogłem już dalej wątpić w prawdziwość tego, co znalazłem, nie bardziej niż mogłem wątpić w moje istnienie”. Było także pewne, że cały znój świata był „objęty nieskończoną życzliwością, która zagarnia go w pewnym celu”. Tamtego wieczoru „spotkałem tę życzliwość, rozpoznałem ją jako osobową obecność. Chciałem jej poszukiwać, poznać jej imię, rozeznać jej wymiar”.

To niespodziewane doświadczenie było początkiem jego poszukiwania, aż po spotkanie z Kościołem katolickim.

                                                                                                                                                              

Zacznijmy od cytatu z książki Blask oczu, zaczerpniętego z książki Ojca The Shattering of Loneliness: On Christian Remembrance („Rozbicie samotności. O pamięci chrześcijańskiej”): „Nasz czas jest nieufny wobec słów, ucieka od dogmatów. A jednak zna znaczenie pragnienia. Pragnie chaotycznie, nie wiedząc czego, zna tylko uczucie pustki w sobie, która domaga się bycia zapełnioną”. Dlaczego odczytuje Ojciec nasze czasy, wychodząc od pragnienia?

Kiedy mówię o pragnieniu, odnoszę się przede wszystkim do bardzo prostego odczucia, które wszyscy znamy, kiedy zdarza się nam w życiu, gdy zastanawiamy się nad nim, albo za sprawą zaskakującej intuicji: „To nie wystarcza! Chcę więcej!”. Jest to obiecujące doświadczenie, jest to możliwość zwrócenia oczu ku nieskończonemu stawaniu się, możliwość rozpoznawania w tym cri de coeur, w tym krzyku serca, wezwania Kogoś Innego skierowanego do mnie. Aż po zadanie pytania temu Komuś Innemu: kim jesteś? Ale dla wielu transcendencja wydaje się fantasmagoryczna. Wyśniona. A bycie istotami skończonymi, przymusowo ograniczonymi okolicznościami oraz wypełnionymi nieskończonym pragnieniem, może wywoływać przeogromną frustrację. Tragiczną. Dlatego uważam, że imperatywem chrześcijanina jest po prostu dawanie świadectwa, że nasze głębokie pragnienie ma sens.

 

Czy może Ojciec wyjaśnić to lepiej?

Nasze pragnienie wskazuje cel, którego możemy doświadczyć, najlepiej odpowiadający intymnemu pragnieniu serca i będący w stanie je zaspokoić. W swojej regule święty Benedykt ma jedno kryterium dla tego, kto rozeznaje powołanie: „Któż jest człowiekiem, co miłuje życie i pragnie widzieć dni szczęśliwe?”. Innymi słowy: „Czy jesteś człowiekiem pragnienia? Jeśli tak, proponuję ci drogę, byś nią podążał”. Oczywiście pragnienie nie wystarcza, ale jest niezbędnym fundamentem. Dlatego musimy wsłuchiwać się w nasze głębokie pragnienie bardzo uważnie. Z szacunkiem.

 

W dniu swojego ingresu w Trondheim często mówił Ojciec o uważności i słuchaniu. Powiedział Ojciec, że „Bóg objawia się w dużej mierze w ciszy”. Co miał Ojciec na myśli?

Boże objawienie jest delikatnym powiewem. A to, co jest dla nas ważne teraz, chrześcijańskie wyzwanie –nieustanne chrześcijańskie wyzwanie – jest potraktowaniem tego delikatnego powiewu poważnie. Musimy uważać, ponieważ prawda zawsze jest większa od naszych koncepcji. W Ewangelii ludzie odrzucają Chrystusa właśnie dlatego, że nie akceptują metody, jaką posługuje się Bóg, by się objawić. To jest nasza pokusa: posiadam tak klarowne idee co do tego, co Bóg „powinien” zrobić, zgodnie z moim zamysłem, że pozostaję zamknięty na Jego obecność przynoszącą życie. Dzisiaj słuchanie delikatnego powiewu stało się trudne, ponieważ dociera do nas wiele wrażeń, narzucających się niemal przemocą. Dlatego trzeba odpowiednio wyostrzyć zmysły… Potrzeba otwartości: przestrzeni głębokiego słuchania, czekania.

 

Dziś, także ze strachu i złości, z powodu uciążliwej sytuacji, w której się znajdujemy, można zauważyć duże zamknięcie.

Czas nigdy nie jest pozbawiony nadziei. To jest perspektywa, w którą musimy uczyć się wchodzić, perspektywa Boga, który „tak umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał”. Zaskoczył mnie niedawno mały zbieg okoliczności: tego samego ranka w różnych gazetach przeczytałem wywiady z dwoma lekarzami, z Francji i ze Stanów Zjednoczonych, którzy mówili to samo: „Przeżywamy apokaliptyczną sytuację”. Odnosili się oczywiście do sanitarnego stanu wyjątkowego o niewyobrażalnych proporcjach. Ale pomyślałem o tym przymiotniku: apokaliptyczny, który oznacza „odkrywanie”. Kiedy rzeczywistość wykracza poza nasze kategorie, horyzont musi się poszerzyć, ponieważ nie mieści się już w zwykłych granicach. Chwile „ponad miarę” są potencjalnie momentami przebudzenia, bo nowość przynosi pytanie: co to znaczy? I to pytanie mówi o ostatecznym znaczeniu wszystkiego. Mówi o Logosie, który stał się ciałem w historii i który w Kościele kontynuuje swoją tajemnicę wcielenia.

 

Co Ojciec dostrzega w dzisiejszej sytuacji?

Jest to czas wielkiego cierpienia. Zaskakujący jest brak pewności co do jutra. Szczególnie porusza mnie to, co przeżywają młodzi ludzie, 16–18-letni, którzy utknęli: pragną budować i czują się sfrustrowani. Ale to, co przeżywamy, przynosi także nowe nasiono: uznanie – w hiperindywidualistycznym świecie – że jesteśmy zależni od siebie nawzajem. Jest pragnienie relacji, spotkania, które – mam nadzieję – naznaczy budowanie świata. Uważam, że to przebudzenie jest bardzo znaczące i konieczne. I ma w sobie mocne powołanie kościelne: podczas gdy elementy świeckiego i laickiego społeczeństwa skłaniają się do tego, by eksplodować, Kościół – ze względu na swoje nadprzyrodzone powołanie oraz na swoją siłę komunii – skłania się ku spotykaniu. Zawiera się w tym znaczące i poważne zadanie powierzone chrześcijanom w tym momencie, zadanie życia komunią. Jak mówi Gaudium et spes: „Kościół jest wezwany do uobecniania i konkretyzacji nasienia nowego człowieczeństwa”. A to wyzwanie jest przeogromne, wymagające. I radosne.

 

Dlaczego radosne?

Prawdziwe spotkanie przynosi radość. Nie mówię o radości w znaczeniu sentymentalnym, ale o radości ontologicznej: o tym uczuciu bycia rozumianym, kochanym, chcianym. Myślę, że pragnienie, które wybucha, pragnienie spotkania, przyjaźni, jest, mimo że pozostaje domniemane, duchowym pragnieniem. A jeśli naszym życiem zanosimy Ducha na spotkanie ze światem, który na Niego czeka, radość będzie nieunikniona. Również w cierpieniu. Wobec cierpienia potrzebny jest wielki szacunek. Cześć. Nam, chrześcijanom, łatwo przychodzi przedstawiać pewnego rodzaju retorykę pocieszenia, tymczasem potrzeba wrażliwego, otwartego serca, by przyjąć cierpienie drugiego. Jeśli to współdzielenie jest prawdziwe, jeśli zostaje przyjęte przez tego, kto cierpi, i dochodzi do tego spotkania, nawet cierpienie staje się świetlistym miejscem. Radość nie jest tylko bardzo przekonującym dowodem działania łaski, jest także weryfikacją chrześcijańskiego doświadczenia. Ponieważ nie możemy się oszukiwać, że jesteśmy radośni, jeśli tacy nie jesteśmy, nie możemy się łudzić, że trwamy w pokoju, jeśli tak nie jest. To nie są uczucia. To jest głęboki oddech bytu.

 

Tak jak słuchanie Mahlera było dla Ojca „spotkaniem”.

To moje wewnętrzne przebudzenie pozostaje tajemnicą. Ale z biegiem czasu – minęło 30 lat – weryfikuję doświadczenie, które mogło wydawać się ulotne, tymczasem jest czymś zasadniczym. I to jest interesujące: nie tylko, by zrozumieć moją historię, ale także by komunikować tajemnicę Boga innym.

 

Dlaczego?

Ponieważ Bóg, w którego wierzymy, jest Bogiem, który się komunikuje. Słowo stało się ciałem. A stało się ciałem, by współdzielić. Zawsze znajduje nowe drogi i poszukuje konkretnych dróg, tych, które nie są we mnie zablokowane. Sądzę, że w wysiłkach ewangelizacyjnych Kościoła zależymy bardzo od tradycyjnych dróg, na których teraz po prostu panuje zbyt duży „ruch”. Podczas gdy Bóg, On, pyta przede wszystkim, jakie są możliwości otwierania, które drogi są wolne, a potem staje się pojmowalny w odpowiedni sposób, osobisty. Coś takiego przydarzyło się właśnie mnie. Dlatego mam wielki szacunek dla działania Ducha w życiu innych. Pan przygotowuje nowe drogi. A naszym zadaniem jest współpraca z Nim.

 

Czy chodzi o współpracę z tymi „delikatnymi powiewami”?

Tak. Myślę o doświadczeniu, jakie miałem we Francji latem tego roku. Podczas podróży do Normandii zatrzymałem się w opactwie Fontgombault i pewnego dnia towarzyszyłem opatowi w pogrzebie w wiosce Le Blanc. Był to pogrzeb zakonnicy ze zgromadzenia Małych Sióstr Uczennic Baranka – wspólnoty założonej niedawno, w 1985 roku, w celu umożliwienia życia monastycznego kobietom z zespołem Downa. Zmarła jedna z pierwszych, Marie Ange, która spędziła prawie 30 lat w tej społeczności. W oczach świata jej ukryte życie nie miało żadnego znaczenia. Żadnej użyteczności. Żadnej wartości. Ale tego dnia na tym pogrzebie byłem uprzywilejowanym świadkiem istotnej biografii.

 

Istotnej?

W tym sensie, że jej życie ucieleśniało słowo Boże istotne dla naszego świata. Słowo czułości, cierpliwości, ale także wielkiego autorytetu. Historia tej zakonnicy odpowiada delikatnemu powiewowi, owszem, ale kto miał łaskę poczuć ten słodki powiew na twarzy, wie, że jest on przemieniający. Nie poznałem jej, ale w tym zgromadzeniu pełnym ludzi, którzy ją głęboko kochali, rozpoznawałem płodność i szlachetność jej życia. Daru jej życia. Daru złożonego w bardzo, bardzo klarowny sposób. I świetlisty.

 

Co takiego przydarzyło się Ojcu po tym pierwszym „spotkaniu” z Mahlerem?

Kiedy zacząłem studiować historię chrześcijaństwa, uderzyła mnie ciągłość obecna w katolicyzmie. I kiedy wyjechałem z Norwegii, aby uczęszczać do międzynarodowego liceum w Walii, miałem tam przyjacielskie spotkania. Ale mogę powiedzieć, że przylgnąłem do Kościoła w spotkaniu z życiem monastycznym – dla mnie te dwa odkrycia są nierozłączne. Gdy miałem 17 lat, spędziłem tydzień w klasztorze i widziałem ludzi, których życie wywarło na mnie wrażenie, przyciągnęło mnie – wcielenie pewnego ideału. Dwa lata później zostałem dopuszczony do pełnej komunii. Nie chodziło jednak o zmianę wyznania. Nie zapuściłem korzeni w Kościele luterańskim, nie przynależałem.

 

To było nawrócenie.

To był powrót do domu. Gdzie wiele rzeczy było mi bliskich, znanych, drogich.

 

To jest tajemnicze.

Tak, ale jest to również logiczne. Fakt bycia stworzonymi na podobieństwo Boga nie jest jakąś abstrakcją – jest to rzeczywistość bardzo wcielona, do której odkrycia jesteśmy wezwani, by każdy zrobił to za siebie. Im bardziej odkrywamy osobistą rzeczywistość tego bycia zakorzenionymi w obrazie Boga, tym bardziej czujemy się w domu.

 

Czy to osobiste odkrycie jest źródłem wiarygodności wiary?

Łatwo ryzykujemy, że zrobimy z Boga bożka, że doprowadzimy do tego, że źródło całego życia skamienieje i stanie się czymś pozbawionym życia, czymś skurczonym. W pierwszej kolejności uważamy za pewnik to, że Bóg jest rzeczywisty. Jest obecny. I mówi do nas. Teraz! To jest pewność: że w moim konkretnym życiu wykorzystuje On to, co mi się przydarza, jako narzędzie mojego nawrócenia. A także dla mojego uświęcenia. Ważne jest to, aby otworzyć oczy, aby zobaczyć ogrom i piękno tej niesłychanej możliwości: przebudzenia się, wzniesienia się na poziom ambicji, jaką Bóg żywi wobec nas, wobec Pani, wobec mnie. Dyskurs chrześcijański musi się konkretyzować: Słowo stało się ciałem. To jest sedno tajemnicy wiary: tajemnicy, która się urzeczywistnia, jeśli tego chcemy, także w nas dzisiaj. Jest to możliwe, ponieważ łaska Boża jest w stanie znaleźć mnie tam, gdzie się znajduję. Zbawienie zwraca się do moich aporii, słabości i nadziei. Pan zbawia mnie, naprawdę jest Bogiem z nami, nie jest ukryty w tajemniczym i niejasnym „gdzieś indziej”. Ewangelia nie proponuje alternatywnego życia. Ale przemienia życie, które jest nasze, teraz.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją