Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2021 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2021 (styczeń / luty)

Listy

Życie bez filtrów i inne...


Spotkałam CL, kiedy należałam do innego stowarzyszenia. Z powodu problemu z kolanami nie mogłam jednak dalej chodzić na spotkania. Wtedy zadzwoniła do mnie przyjaciółka i poradziła mi między innymi, bym przeczytała jedną z książek księdza Giussaniego. Szukając tej książki, nawiązałam kontakt z osobą z Ruchu, Alexem, który zaprosił mnie na assembleę. Z czasem zaczęłam przychodzić na inne spotkania. Na początku nic nie rozumiałam i zastanawiałam się: kiedy będą rozmawiać o grzechach głównych, społecznej doktrynie Kościoła itd.? CL mnie nie przekonywało, ale uważałam za coraz bardziej interesujące to wszystko, o czym rozmawiali, jak się zachowywali oraz cotygodniowe lektury. Uderzało mnie to, że moje odpowiedzi na pytania, które się wyłaniały, nie były wystarczające, mimo że przeszłam długą formację. Trudno było połączyć całą teorię, której się nauczyłam, ze swoim życiem. W każdym razie pozostawałam „zamknięta” na propozycję, a w międzyczasie uczestniczyłam w przedsięwzięciach obydwu grup, bo w obydwu czegoś się uczyłam. Dopóki terminy nie zaczęły się na siebie nakładać – rzeczywistość stawiała mnie przed decyzją, którą musiałam podjąć, ale nie byłam jeszcze gotowa. Musiałam odbyć dwie podróże za granicę. Kiedy wróciłam, zaczynała się pandemia – wtedy po raz pierwszy postanowiłam poważnie potraktować propozycję CL. Czytałam na poważnie teksty i dołączałam do spotkań tak często, jak tylko mogłam. W moim sercu dojrzała pewność: twarze i doświadczenia moich przyjaciół z CL były prawdziwe, także ze względu na to, że nie ukrywali oni swoich słabości, swojego człowieczeństwa. Ci przyjaciele pokazywali mi, jak przeżywać rzeczywistość, jak być prawdziwą wobec samej siebie i innych. Życie bez filtrów. Teraz, gdy na Szkole Wspólnoty mówimy o charyzmacie, jestem zaskoczona wyborem, którego dokonałam nieoczekiwanie, bez żadnych nacisków. Żyłam w lęku, by wszystkich nawrócić, ponieważ odpowiadaliśmy przed Bogiem za każdego człowieka, którego stawiał nam na drodze. W CL nikt mnie nie prześladuje ani nie pyta, dlaczego nie czytam lub nie biorę udziału we wszystkich propozycjach. Dlaczego zatem pozostaję w Ruchu, gdzie pozornie nikt nie wykazuje zainteresowania, bym w nim pozostała? Być może to ja sama z siebie chcę zostać. Jest tak jak z niewidomym od urodzenia: „Wcześniej nie widziałem, a teraz widzę”. Mogę powiedzieć: „Wcześniej nie byłam wolna, a teraz jestem wolna”. To właśnie dlatego Chrystus wydarza się tutaj dla mnie. Wcześniej nie byłam sobie wierna, ale temu, co kazano mi robić. Było to życie, w którym spełniałam wszystkie wymagania, aby być uczennicą, ale nie miałam pojęcia, co znaczy być córką. Wcześniej nie byłam wierna faktom, byłam wierna doktrynie. Wcześniej szukałam dusz, by je ocalić, teraz szukam przyjaciół. I zrozumiałam, że dobry przyjaciel to ten, który ocala, ale wcześniej jest przyjacielem.

Anita, Quito (Ekwador)

 

Kawa w barze

Chociaż biblioteki są zamknięte i ulica Zamboni w Bolonii jest praktycznie opustoszała, niektóre aule do nauki nadal są otwarte, a my z CLU tak długo, jak jest to możliwe, chodzimy na uniwersytet. Codzienny rozkład dnia jest następujący: Jutrznia, zajęcie miejsca przy stołach do nauki i kawa u Floriano, w pobliskim barze. Kilka dni temu opuściłem Jutrznię i przyszedłem, kiedy inni pili już kawę na zewnątrz, zachowując odpowiedni dystans. W związku z tym wszedłem do baru i uciąłem sobie pogawędkę z barmanem, z którym właściwie już się zaprzyjaźniliśmy. „Jak leci? – pytam. – No cóż, szczęście, że chociaż wy wciąż jesteście na uczelni. – Dopóki jest otwarte, nie odpuszczamy” – mówię w odpowiedzi. Na co on: „Wy z waszego stowarzyszenia – ponieważ wiem, że jesteście z CL – jesteście jedynymi, którzy wnosicie życie do kampusu. Jesteście tacy samy jak ci 30 lat temu, którym serwowałem kawę w tym barze”. Często głowię się, jak dzielić się tym, co spotkałem, tymczasem wystarczy być sobą, nawet pijąc kawę, a spotkanie, które stało się moim udziałem, staje się oczywiste w oczach wszystkich.

Tommaso, Bolonia (Włochy)

 

Nic nie jest już takie samo

„Kolejny dzień jak każdy inny” – w ten sposób pewnego ranka przywitała nas jedna z naszych córek tuż po przebudzeniu. Kto wie, co miała na myśli: może kolejny dzień spędzony przed komputerem przy lekcjach; może to, że nie może spotkać się z przyjaciółmi ani wyjść z domu. Nie wiem dokładnie. Chciałem coś dla niej zrobić, aby ten dzień nie był taki jak inne: przygotować wyjątkową kolację, odmienny wieczór, kupić panzerotti (smażone w tłuszczu nadziewane mozzarellą i sosem pomidorowym drożdżowe pierogi – przyp. red.), które lubi… W pewnym momencie zadałem sobie pytanie: a dzięki czemu ja pozbierałem się w ostatnich dniach? Dlaczego – nie warto temu zaprzeczać – ja też przy wielu okazjach mógłbym stwierdzić to samo, co moja córka: „Kolejny dzień jak każdy inny”? Wtedy przypomniałem sobie epizod z moim starszym synem. W latach licealnych dał nam powody do zmartwień i wielokrotnie z żoną mówiliśmy sobie: „Musimy coś zrobić, musimy zmienić mu szkołę, musimy mu wytłumaczyć, że musi zmienić swoje zachowanie…”. Nie żeby było to coś złego albo czymś niewłaściwym było to, co myśleliśmy i mówiliśmy, ale nic nie sięgało do źródła – tak naprawdę myślałem, że to ja jestem w stanie znaleźć rozwiązanie. Kilka dni temu w samochodzie ten właśnie syn zaczyna opowiadać mi o tym, co się z nim dzieje. Obecnie studiuje i mówił o nowych relacjach, które stawały się wciąż coraz bardziej świadome i ważne, o doświadczeniu i zdumieniu bycia kochanym. A potem mówi mi: „Wiesz, tato, w życiu zawsze starałem się przyjmować wszystko, nawet to, co mnie nie uszczęśliwiało. I tak szedłem naprzód. Moi przyjaciele mówią mi, że się zmieniam. Ja nie zdaję sobie z tego sprawy. Nie wszystko jest dla mnie jasne i pewnych rzeczy nie rozumiem. Ale teraz jest inaczej, przeżywam coś, czego nie potrafię ci wyjaśnić”. Opowiadał o zdumieniu wobec czegoś, co się wydarzało. Niepojętego do końca, ale czemu nawet on nie mógł stawić oporu. Dokładnie to, co pozwalało mi wypowiadać „tak” wobec mojego życia, dokładnie to, co pozwala mi się pozbierać. Potrzebuję faktów, które by mnie zadziwiły, żeby zdecydować się powiedzieć „tak”. Moja decyzja nie narodziła się wiele lat temu, tak jak nie rodzi się dzisiaj, z mojej siły woli. Moja decyzja rodziła się, i rodzi się dzisiaj, ze zdumienia wobec niektórych osób, za których sprawą powiedziałem: „Kurczę, ja też chcę stawać wobec rzeczywistości w taki sposób”. Jedynie za sprawą tego zdumienia mogę mieć nadzieję, że moje dni nie będą „podobne do innych”. To nie wyklucza oczywiście działania, co więcej, możesz przygotować też „wyjątkową kolację”. Ale to jest źródło mojego podejścia do zmiany, źródło mojego stawania wobec rzeczywistości zmienia się i w ten sposób wszystko staje się bardziej interesujące. Nic już nie jest takie samo.

Rosario, Mediolan (Włochy)


Praca w domu opieki

Jestem osobą bardzo dokładną i skłonną do kontrolowania wszystkiego, czuję się zagubiona i przestraszona, kiedy coś wymyka mi się spod kontroli, ale w takich przypadkach zazwyczaj coraz wyraźniej widzę, że istnieją tylko dwa sposoby przeżywania każdej sytuacji – piękny lub tragiczny, w pojedynkę lub z Bogiem. W ubiegłym roku przez osiem miesięcy byłam pracownikiem medycznym w domu opieki. Jestem lekarzem i nigdy wcześniej nie robiłam czegoś takiego. Wszyscy pacjenci cierpieli na ciężką demencję i większość z nich biła mnie lub gryzła z upodobaniem, kiedy próbowałam ich umyć… Niezłe wyzwanie! Pobudka o godzinie 5:30 rano i dwunastogodzinne dyżury początkowo mnie wykańczały do tego stopnia, że ​​zaczęłam odmawiać Jutrznię w autobusie, prosząc Pana, bym mogła zrozumieć najgłębszy sens tego wszystkiego, a przede wszystkim Jego wolę. Za każdym razem, gdy wołałam do Boga, aby pokazał mi inną wersję rzeczywistości, zaczynałam widzieć wersję bardziej kolorową i smakowitszą, w której nie znajduję się już w centrum, z moim męczennictwem, z moimi ograniczeniami i z moją potrzebą sprawiedliwości, ale gdzie centrum stanowi drugi człowiek, z jego potrzebami i prośbami. W ten sposób zaczęłam budzić się z tym pytaniem, już nie: „Dlaczego?”, ale: „Dla kogo?” powinnam stawić czoła temu dniowi. Zrozumiałam, że jestem narzędziem w rękach Pana i że On chciał posłużyć się moimi rękami, moimi słowami, moim uśmiechem i moim czasem, by dotrzeć do tych osób, a za pośrednictwem tego posłuszeństwa, tej pokory i tej służby chciał mnie zbawić. Polubiłam moją pracę i moich pacjentów, spędzając więcej czasu na rozmowach z nimi, nawet jeśli większość z nich była w stanie tylko wymamrotać niezwiązane z sobą zdania; bawiąc się z nimi podczas przerw, nie wpatrując się już w zegar w oczekiwaniu na godzinę powrotu do domu. Czułam się prawdziwa, szczęśliwa i spełniona. Poszukiwałam sprawiedliwości Boga, która opiera się wyłącznie na mojej synowskiej relacji i nie ma nic wspólnego z ludzką rekompensatą. Czułam się nawet mniej zmęczona i znalazłam więcej siły, by uczyć się do egzaminu z języka angielskiego, który ostatecznie zdałam, by móc zostać lekarzem w państwowej służbie zdrowia… Dzisiaj nowa praca, nowi pacjenci, nowe wyzwania, ale to samo pytanie rano, ta sama ciekawość, a zatem ten sam smak.

Stella, Edynburg (Wielka Brytania)

 

„Czy jestem pewien tak jak moja córka?”

W drugiej połowie 2020 roku życie mojej rodziny zakłócił Covid. Za wyjątkiem mnie i mojego starszego syna wszyscy zarazili się wirusem. W dniu, kiedy moi rodzice zostali zabrani do szpitala – widziałem tylko z daleka, jak odchodzą, nie mogąc ich objąć – oraz z żoną przebywającą w izolacji, zostałem tylko z Martą, moją małą córeczką. Jej całkowita ufność pokładana we mnie skłoniła mnie do zastanowienia, jak bardzo istotne byłoby zadanie sobie pytania: „Czy jestem równie pewien Boga co do mnie teraz? Czy jestem pewien, że to, co się dzieje, jest tym, czego naprawdę potrzebuję?”. Powtarzałem też sobie i mojemu starszemu synowi – który przebywał w Mediolanie w związku ze studiami, unieruchomiony w domu, z wątpliwością, czy on też nie zaraził się wirusem – że Bóg nigdy nas nie opuścił i że nie zrobi tego teraz. Powtarzałem to sobie jako środek uśmierzający, aby egzorcyzmować sytuację, ale nic się nie zmieniało… Wtedy zacząłem po prostu robić to, co było do zrobienia: przygotowywać obiad i kolację, sprzątać dom, robić pranie, prasować i w ten sposób zacząłem rzeczywiście doświadczać „stokroć więcej tutaj, na ziemi”. Po tym, jak słyszałem o tym tysiące razy i nigdy nie udało mi się tego doświadczyć, ponieważ wypełniało mnie moje wyobrażenie o samym sobie: że musiałem być taki a taki, że musiałem mieć konkretny rodzaj pracy, musiałem, musiałem… Kiedy wypisano moją mamę ze szpitala z wciąż pozytywnym wynikiem, ja, jako jedyny niezarażony, nie mogłem zbliżyć się do niej, nie mogłem się z nią przywitać, nie mogłem się nią zaopiekować. Byłem odizolowany, nie mogąc nic zrobić, a wówczas moja żona, z bezwarunkową darmowością, zajęła się nią pod każdym względem. Potem przyszła wiadomość o śmierci mojego ojca, którego już ​​więcej nie zobaczyłem. Opowiadałem przyjacielowi, że uderzył mnie jeden fakt: tak jak dziecko rodzi się nagie i mama bierze je w ramiona, tak samo on umarł nagi, w objęciach swojego prawdziwego Ojca. To doświadczenie zmieniło we mnie, w nas, wszystko. Nasz sposób bycia rodziną, sposób, w jaki chodzimy do pracy, w jaki patrzymy na przyjaciół, nasz sposób patrzenia na rzeczywistość. Nie jest to akt heroizmu, jakiś wysiłek (ostatecznie), ale „tak” dla Niego, Takiego, jakim niespodziewanie postanawia do ciebie przyjść. I właśnie stając wobec rzeczywistości, takiej, jaka przychodzi, odkrywamy, kim jesteśmy i do Kogo należymy.

Giordano, Perugia (Włochy)

 

Zaproszenie na spotkanie

W 2013 roku zostałam nauczycielką pielęgniarstwa i zawsze starałam się przekazywać moim uczniom miłość do opieki nad innymi. W 2018 roku zrobiłam doktorat i postanowiłam rzucić wszystko i przenieść się do Rio de Janeiro. Nie znałam tam nikogo, ale coś w moim sercu mówiło mi, że nie powinnam się poddawać. Nic nie było łatwe. Na początku całej drogi straciłam ojca, potem ból z powodu opuszczenia moich dzieci i mojej matki pozbawił mnie sił i zmusił do zakwestionowania powodu i celowości tego, co robiłam. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej spotkałam nauczycielkę o miłym i przyjaznym spojrzeniu, które dodało mi odwagi. Jakiś czas potem zaprosiła mnie ona na spotkanie, którym była Szkoła Wspólnoty. Próbowałam się zorganizować, żeby na nie pójść, ale ostatecznie nigdy mi się to nie udało. Dopóki nie nadeszła pandemia. Tamta nauczycielka zaprosiła mnie ponownie i tym razem spotkanie odbyło się online. Dałam radę. Mimo że odległy był mi ten sposób mówienia, czułam się całkowicie usatysfakcjonowana, moje zastrzeżenia do wiary, powodowane zmęczeniem i doświadczeniem pandemii, rozpadły się w pył. Po tym pierwszym spotkaniu zaczęłam zastanawiać się nad tym, co ci ludzie powiedzieli, wychodząc od książki Blask oczu. Ludzie tacy jak ja, którzy rozmawiali jednak o zmaganiach codziennego życia, o współdzieleniu życia w społeczeństwie oraz o tym, jak utrzymać żywą relację z Bogiem. W następnym tygodniu z niepokojem wyczekiwałam udziału w spotkaniu. Mimo całej wiedzy zdobytej podczas studiów, nic nie odpowiadało mi bardziej od tamtych słów. Od tamtej pory nie przegapiłam żadnego spotkania. Delikatny, hojny i uprzejmy sposób, w jaki zostałam przyjęta w grupie, oraz przejrzystość i uczciwość ludzi w ich człowieczeństwie, ich pragnienie, by przeżywać swoje życie z Bogiem, zaraziły mnie. Ufam, że jest to miejsce, w którym mogę zakotwiczyć życie moje i mojej rodziny. Nawiasem mówiąc, moje dzieci i moja mama przyjechały do mnie, by ze mną zamieszkać…

Ângela Maria, Rio de Janeiro (Brazylia)

 

Zdalne nauczanie i Azurmendi

Jestem nauczycielką w liceum i podobnie jak wiele innych osób bardzo cierpiałam z powodu decyzji rządu o wznowieniu zdalnego nauczania. Nie robiłam nic, tylko narzekałam z powodu niemożności zmiany sytuacji i nie mogłam się doczekać, żeby oderwać się od kamery wideo, plątaniny skopiowanych tekstów moich uczniów oraz presji ze strony rodziców… Nie dawałam już rady. Potem dostałam maila od jednego z moich uczniów, który między innymi napisał mi: „Był to bardzo trudny czas dla wielu ludzi, tymczasem pani pokazała, że jest w stanie być blisko nas, nawet na odległość, i za to pani dziękuję”. Te słowa otworzyły mi serce. Zaczęłam czytać książkę Mikela Azurmendiego El abrazo („Objęcie”) i wychodzić z ociężałości ostatniego okresu. Jakimż zaskoczeniem była lektura rozdziału o wychowaniu, gdzie znalazłam słowa, które mówiły o mnie: „Chciałem być nauczycielem, aby moje życie służyło innym. Ze zdziwieniem mogłem zobaczyć to, co Chrystus jest w stanie zrobić z biednym człowiekiem takim jak ja. Nauczyłem się patrzeć na uczniów jako na dar, jak na pewną dodatkową możliwość, by kochać, by dawać siebie. Wiara pozwala nam żyć z nadzieją, z pewnością, że każda sytuacja jest możliwością wydarzania się dobra”. Wróciłam do szkoły naładowana, pełna wdzięczności, z mocnym pragnieniem dobra dla moich uczniów oraz aby w pełni przeżywać szkołę taką, jaką narzuca rzeczywistość, a nie taką, jaką ja bym chciała. I młodzież to zauważyła. Po assemblei w klasie, którą uczniowie zwykle wykorzystują, by zbierać wszelkiego rodzaju skargi dotyczące różnych przedmiotów, reprezentanci uczniów powiedzieli mi: „Jeśli chodzi o pani przedmiot, chcielibyśmy pani powiedzieć, że zdaliśmy sobie sprawę, że jest pani wobec nas zawsze dyspozycyjna, stara się wyjść nam naprzeciw i nam pomóc”. Jedna z mam, której syn ma problemy z nauką, napisała do mnie: „Wczoraj mówił tylko o pani ciepłym powitaniu, gdy znów się zobaczyliście”. Azurmendi ma rację, kiedy przypomina nam, że życie jest po to, by je dawać, ponieważ nie możesz go «magazynować». I dodam, że jeśli zdecydujesz się je dawać, otrzymasz stokroć więcej tutaj, na ziemi.

Anna, Werona (Włochy)

 

Hinduska przyjaciółka

Dwa miesiące temu przeprowadziłam się do Luksemburga z powodu pracy. Po raz pierwszy zostawiam na tak długo rodzinę, przyjaciół, mojego chłopaka, uniwersytet, by zamieszkać w nieznanym miejscu, na dodatek pośród bardzo niepewnej sytuacji ze względu na pandemię. Zaraz po przyjeździe każda chwila była prowokacją: poszukiwanie mieszkania, poznanie współlokatorek, integracja z kolegami podczas pracy zdalnej, przyzwyczajenie się do klimatu, jedzenia, języka. Ale w obliczu każdej trudności, jaką napotykałam, moja historia i sposób wychowania prowadziły mnie do pozytywnego i pełnego zainteresowania nastawienia: wyzwania to nie okazja do narzekania, ale szansa, by jeszcze bardziej wejść w rzeczywistość, by zrozumieć, co jest dla mnie dobre. Gdy minął początkowy okres, zaczął wkradać się strach przed rutyną: jak uda mi się pozostać taką „wygłodniałą” także w codzienności, kiedy nie będzie już tych „niezwykłych” wydarzeń? Paradoksalnie brakowało mi trudnych chwil, które sprawiały, że byłam niespokojna, ale przepełniona pragnieniem. Zastanawiając się jednak nad tym, co najbardziej przebudziło moje człowieczeństwo w ostatnich miesiącach, pomyślałam o mojej hinduskiej współlokatorce. Pewnego dnia wpadła do mojego pokoju, prosząc, żebym pomogła jej w pewnej trudności, a tydzień później zapytała, czy może pójść ze mną na mszę św. Kilka dni temu natomiast poprosiła mnie, byśmy poszły na spacer, ponieważ „potrzebowała mojego sposobu patrzenia na rzeczy”. Nie miał miejsca żaden szczególnie znaczący fakt czy rozmowa, ale kiedy spotykałyśmy się z pozostałymi współlokatorami, przy obiedzie lub w przerwie na kawę, jako jedyna miałam inną perspektywę. Wszystkie przeprowadziłyśmy się tutaj w tym samym czasie, zaczęłyśmy pracować w tej samej firmie tego samego dnia. Ale tam, gdzie one widziały powód do załamania, ja dostrzegałam okazję do rozwoju. Wiedziałam, że czeka mnie coś dobrego. Oto właśnie same okoliczności wystarczają, by mnie przebudzić, by sprawić, żebym znów była „wygłodniała”. Nadzwyczajność, której szukałam, już tu jest – w rzeczywistości jest już wszystko.

Marta, Luksemburg

 

Serenada pod oknem

Pewnego wieczoru zobaczyłam nagranie przedstawiające starszego pana, który, aby dotrzymać towarzystwa żonie, od miesiąca przebywającej w szpitalu, wziął krzesełko, usiadł pod oknem szpitala z akordeonem i zagrał dla niej serenadę. Byłam pod wielkim wrażeniem tego, co zrobił, i chciałam zrozumieć, co je wywołało: ten zapalony muzykant pokazał sposób na bycie wolnym pośród najsurowszych ograniczeń (nie złamał żadnej z zasad nałożonych w czasie stanu wyjątkowego), a ponadto okazywał wzruszającą dobroć i miłość, które uczyniły go kreatywnym. Następnego dnia postanowiłam pokazać nagranie moim uczniom, ponieważ wydaje mi się, że pytanie o to, jak być wolnym w czterech ścianach, jest jednym z najbardziej palących, z jakimi młodzież żyje w tym okresie. Uczennica, która w minionych tygodniach nigdy nie wykonywała ze spokojem moich poleceń, gdy oglądnęła to nagranie, wykrzyknęła: „Ja też tak chcę!”. Na co ja odpowiedziałam: „Zgadza się, ja także, taka miłość i wolność są upragnione”. Zdałam sobie sprawę, że ona, tak jak ja, bardzo szybko posłużyła się swoim sercem i uświadomiła sobie odpowiedniość tego, co widziała. Podczas tej lekcji i w następnych tygodniach zabrała się do pracy z nową gotowością. Od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie to pytanie: „Co jest źródłem życia w nas? Co jest źródłem życia w naszym tworzeniu kultury? Co zmienia nas i ich?” i wydaje mi się, że za pośrednictwem tego prostego faktu pojęłam, że źródłem życia w nas i w młodych jest dotarcie do „punktu zapalnego”, czyli do stwierdzenia, co właściwie posiada wartość i co nam odpowiada z tego, co nam się wydarza.

Francesca, Mediolan (Włochy)

 

„Nic nie jest w stanie zachwiać nadziei”

Mam 66 lat i Ruch spotkałam w liceum. Było to dla mnie spotkanie „miłości i nienawiści”, zostałam bowiem porażona obecnością Chrystusa. Miałam za sobą doświadczenie bycia częścią jednej z podstawowych wspólnot chrześcijańskich, która po latach została wchłonięta przez socjalizm chrześcijański. Spotkanie z Ruchem towarzyszyło mi jednak w życiu i dzień po dniu kształtowało je. Musiałam osiągnąć mój obecny wiek, by zrozumieć, że całe dobro, nadzieja, osąd o rzeczywistości, sposób przeżywania mojej wiary, wszystko pochodzi z tego charyzmatu, z którego czerpałam, którym się żywiłam, ale nie chciałam dać całej siebie poprzez akt zapisania się do Bractwa, który uważałam za zbyt formalny. Tymczasem w ostatecznym rozrachunku był to mój sposób na potwierdzenie swojej autonomii wobec Chrystusa. Dzień Inauguracji Roku był jak policzek. Ja także, podobnie jak Mikel Azurmendi, patrzyłam, ale tak naprawdę nie widziałam. Postrzegałam piękno jako ogień, który mnie ogrzewał, ale przed którym próbowałam uciec. Widziałam, jak Chrystus działał w przyjaciołach, którzy – podobnie jak Enrico Guffanti, który odszedł od nas kilka miesięcy temu – zmienili mój sposób patrzenia na życie, widziałam i współdzieliłam pasję wychowawczą, która karmi się i konkretyzuje w wierze. Ale przede wszystkim spotkałam przyjaciół, którzy dali mi świadectwo, że nic innego – ani ból, ani choroba, ani nawet śmierć – nie jest w stanie zachwiać nadziei. Widziałam, jak żyje się z prawdziwym smakiem życia. A zatem ze wzruszeniem i z ogromną wdzięcznością proszę o możliwość zapisania się do Bractwa.

Paola, Albizzate – Varese (Włochy)

 

W obliczu strachu

W ubiegłym miesiącu moja rodzina przebywała na kwarantannie, ponieważ moje dzieci uzyskały pozytywny wynik testu. Pewnego wieczoru przyszła chwila desperacji, a także strachu po tym, jak w telewizyjnych wiadomościach zobaczyłam przerażające relacje. Bałam się, gdyż pomyślałam o sobie i o moim mężu, wystawionych na niebezpieczeństwo zarażenia się, gdyż czuliśmy się trochę dziwnie. Potem pewnego ranka mąż budzi się i opowiada mi, że w nocy miał nieprzyjemne dreszcze i wszystko go bolało, wtedy pomyślałam: „No właśnie, on też zaraził się wirusem!”. W ten sposób znowu ogarnął mnie strach. Wówczas zobaczyłem październikowe „Tracce” (włoskie „Ślady” – przyp. red.), które leżały na komodzie w moim pokoju od wielu dni, kiedy to nie raczyłam ich nawet przeglądnąć. A zatem sięgnęłam po nie i zaczęłam czytać. Wiele rzeczy wywarło na mnie wrażenie, a zwłaszcza artykuł zatytułowany „Cosa ci sta succedendo” („Co się nam przydarza”): przeczytałam o synu dającym świadectwo o pogodnej postawie matki w obliczu choroby ojca oraz o tym, że czuje się wdzięczna za to wszystko, co Pan jej dawał. Jedno zdanie utkwiło mi w głowie: „Rzeczywistość zawsze jest zamieszkuje Tajemnica”. Wtedy pozbierałam się, umyłam, ubrałam i przypomniałam sobie o wszystkich przejawach miłości, których doświadczyłam, będących niewątpliwie znakiem Jego obecności. Myślę też, że jeśli sięgnięcie po „Tracce” „ustawia” mój dzień, dzieje się tak z pewnością dlatego, że stoi za tym Ten, który jako jedyny może mnie ruszyć z miejsca. Pokonaliśmy Covid, a ja w tak trudnym okresie mogłam dotknąć obecności Pana i to sprawiło, że jestem bardzo szczęśliwa i wdzięczna.

Maria Luisa, Rzym (Włochy)

 

Drodzy przyjaciele,

od stycznia „Tracce” mają nowego redaktora naczelnego. Jest to znajome pióro, które znacie i cenicie od dawna: Alessandra Stoppa. Miałem szczęście wprowadzić ją w naszą pracę wiele lat temu i zobaczyć, jak z czasem rozkwitają jej wielkie przymioty, zarówno zawodowe, jak i ludzkie. Teraz jestem wdzięczny za gotowe i pełne „tak”, z jakim przyjęła powierzoną jej przez księdza Carróna odpowiedzialność. Jestem też pewny, że czasopismo oraz inne narzędzia komunikacji Ruchu (od strony clonline.org po profile społecznościowe) razem z nią będą dalej wzrastały, odpowiadając jeszcze lepiej ich celom wychowawczym i misyjnym. Ze swojej strony nadal będę współpracował, uczestnicząc w inny sposób w tej przygodzie. Kiedy trafiłem tu w 2007 roku, opuszczając „Corriere della Sera”, miałem wielkie oczekiwania. Oprócz smaku nowego wyzwania (oraz strachu), pomyślałem: „Jeśli pełnia życia, którą odkryłem, spotykając księdza Giussaniego, staje się także «surowcem» pracy, mogę tylko zyskać”. A zatem: to, co otrzymałem – i co nadal otrzymuję, dzień po dniu – jest nieskończenie czymś więcej. Za to nigdy nie będę wystarczająco wdzięczny księdzu Juliánowi Carrónowi oraz drodze, którą każe nam podążać. Tak samo jak nigdy nie będę w stanie wystarczająco podziękować redakcji, współpracownikom, przyjaciołom, wam – czytelnikom, wszystkim tym, którzy na tysiąc sposobów wnieśli wkład w życie tej gazety. Oraz w moje. Dobrej drogi!

Davide Perillo

 

Drogi Davide,

to my dziękujemy ci za te lata. Tym, co ty otrzymałeś, wszyscy się cieszyliśmy. Poprzez twoją pracę, twoje głębokie oddanie – przez to, jak pozwalałeś rodzić się twarzom, imionom i faktom tej historii Łaski, która nigdy nie przestaje nas zagarniać. Na spotkaniu w 1992 roku ksiądz Giussani, mówiąc o „Tracce”, powiedział: „Żyjemy dzięki temu, co widzimy”. To są życzenia, które składam naszemu życiu oraz życiu tego czasopisma, każdemu, kto z nim współpracuje i kto je czyta.

Dziękuję! (as)

 

LISTY

Konkretna forma powołania

W styczniu na Szkole Wspólnoty czytaliśmy o konkretnej formie powołania, którego dokonuje Jezus. Rodzina, monaster… Wydawało się, że to bliskie naszemu codziennemu życiu, jednak niewiele osób dzieliło się swoim doświadczeniem. Nie było też pytań. Uderzony tym, postawiłem wszystkim pytanie: dlaczego nic nie mówimy, nie dzielimy się doświadczeniem na Szkole Wspólnoty? Odpowiedzi były wielkim otwarciem się na to, co się wydarza, oraz znakiem zaufania do miejsca, które Chrystus nam podarował. Podam tylko przykłady , które mną wstrząsnęły.

Krysia mówiła, że w dzieciństwie w rodzinie doświadczała wiele trudu i niepewności. W jej domu był alkohol i przemoc, a ona mogła tylko milczeć. Dopiero wspólnota kościelna stała się domem, czyli miejscem, gdzie doświadczyła towarzystwa, które wspiera w drodze ku Przeznaczeniu. Po tygodniu dodała jeszcze, że gdyby nie spotkanie z Ruchem, jej małżeństwo by się rozpadło. Słysząc to, poczułem, że Chrystus jest rzeczywiście obecny i działa dzisiaj. Daje dom tym, którzy go nie mieli, i podarowuje nowe spojrzenie na męża, żonę, dzieci i przyjaciół. Co więcej, pozwala mi w tym uczestniczyć, żebym sam zobaczył cud Jego obecności.

Chcę przytoczyć też kilka słów, które Gosia napisała po ostatniej Szkole Wspólnoty: „Cześć Piotr! Wczoraj próbowałam się połączyć ze Szkołą CL, ale nie udało się. Mówi się: trudno. Pomimo tego cieszę się, że zmobilizowałeś mnie do przeczytania Szkoły Wspólnoty z księdzem Carrónem. Doświadczenie innych ludzi dało mi siłę do dalszego działania. Po trosze czuję się tak, jakbym była na «farmie», zamknięta w domu przez nadmiar obowiązków i odcięta od świata przez zaspy śnieżne. Czytając ten tekst, «zaczerpnęłam świeżego powierza», którego mi bardzo brakuje. Dzięki Tobie poczułam się tak, jak Ilenia, o której Carrón tak powiedział: «A zatem odczuła ona potrzebę, żeby ktoś podał jej dłoń. Czego potrzebujemy? Potrzebujemy pewnego miejsca, takiego jak to, gdzie możemy wrócić, nie gorsząc się niczym, miejsca niepozwalającego się sprowadzić do naszych redukcji, do naszych interpretacji». Rzeczywiście, mimo zamknięcia i ograniczeń z powodu epidemii, wciąż dostaję pomocną dłoń w postaci konkretnej wspólnoty Kościoła”.

Piotr, Białystok

 

Co daje mi Szkoła Wspólnoty online?

Bardzo się ucieszyłam, kiedy w zeszłym roku na początku lockdownu dowiedziałam się o możliwości zdalnego udziału w opolskiej Szkole Wspólnoty CL. Ubogaciło to nie tylko mój plan zajęć, który i tak już był urozmaicony konferencjami, ale przede wszystkim był to dla mnie powrót do źródła. Bo chociaż tutaj, w Niemczech, jestem obecna w naszym Ruchu, mamy regularne spotkania Bractwa i bardziej lub mniej uczestniczyłam przed „koroną” w Szkole Wspólnoty w Bruchsal (około 50 km od Speyer), to możliwość udziału w polskiej grupie niespodziewanie dodała mi nieopisanej radości i otuchy, poczułam się mocniej otoczona ramieniem przyjaźni. Czas pandemii  bardziej mi uświadomił, jakim bogactwem jest to towarzystwo charyzmatu księdza Giussaniego w moim życiu. I właśnie w opolskiej Szkole Wspólnoty online biorą udział osoby, które znam od początku powstania ruchu CL w Polsce: ksiądz Joachim, Aurelia, Marysia, Basia, potem niedługo zaraz Nela, Irena, Teresa...

W moim przypadku przygoda z Ruchem zaczęła się na serio od księdza Joachima, który zaproszony na międzynarodowe wakacje CL przez naszą włoską przyjaciółkę z KUL-u – Annę Lię, wrócił zachwycony charyzmatem księdza Giussaniego. Ksiądz Joachim był moim autorytetem, więc automatycznie poszłam jego śladami. I teraz, powracając do źródła, jeszcze raz się przebudziłam, powróciłam do większej rzetelności i weryfikacji moich decyzji i trybu życia. I nawet jeśli wciąż nadchodzi niespodziewanie trudny czas, pełen zmartwień i troski, to patrząc co tydzień na te „stare” i „nowe” twarze, odczuwam i pocieszenie, i przywołanie zarazem do większego zaufania Bogu. Moje korzenie są odżywiane (nawożone), by trwać i nie zmarnować ani podarowanej mi wolności, ani miłosierdzia Bożego. Jestem bardzo wdzięczna za ten wielki dar przyjaźni, który pomaga przetrwać burze i cieszyć się odnowionym smakiem życia.

Iwona, Spayer (Niemcy)

 

„Daje do myślenia…”

W noc Bożego Narodzenia, tuż po północy, odeszła do Pana Jasia – nasza przyjaciółka ze wspólnoty opolskiej. Zmarła po długich zmaganiach z chorobą, w których jej towarzyszyliśmy, zwłaszcza modlitewnie. Byłam świadkiem heroizmu, z jakim Jasia przeżywała ostatnie miesiące swojego życia. Pomimo tego, że z powodu pandemii nasz kontakt osobisty był bardzo ograniczony, na początku października napisałam do przyjaciół z grupy Bractwa wiadomość przez WhatsAppa: „Chciałam podzielić się z Wami pewną refleksją: zadzwoniła do mnie Janina, prosiła mnie o drobną przysługę – o kupienie jej mąki określonego rodzaju, o której kiedyś rozmawiałyśmy. Prośbę jej spełniłam. Dzwoniła, żeby mi podziękować za tę uprzejmość, ale jej wdzięczność była niewspółmierna do mojego wkładu. Rozmowa z nią wprawiła mnie w zdumienie. Jasia była bardzo radosna. Powiedziała mi, że gdyby mogła się ubrać i wyjść na spacer z psem, to byłaby najszczęśliwszym człowiekiem… I wtedy przemknęło mi przez myśl, że ja przecież sama się ubieram i po prostu wychodzę (nie z psem co prawda, ale to nie ma znaczenia), a na dodatek mogę pójść codziennie na mszę św...  Radość Jasi, która z niej promieniuje, naprawdę daje do myślenia”.

Ludzie zgromadzeni na pogrzebie przy bardzo niesprzyjającej pogodzie, obecność kilku księży i dostojna liturgia – to również dawało do myślenia. Uwidoczniło się bowiem piękno wiary i przyjaźni w wierze. Jasia była osobą bardzo życzliwą i uczynną. Pracowała kiedyś w refektarzu Wyższego Seminarium Duchownego w Opolu, otaczając jego domowników modlitwą i życzliwością oraz świadcząc drobne usługi krawieckie. Gdy przeszła już na emeryturę, klerycy nadal korzystali z jej dobroci, przynosząc guzik do przyszycia, rozdarte spodnie do załatania albo koszulę czy sutannę do zacerowania. Swojej wspólnocie parafialnej podarowała pokaźną liczbą komż, obrusów i stuł. Potrafiła pięknie szyć i haftować. W mojej parafii po dziś dzień używany jest obrus wyhaftowany przez Jasię kilkanaście lat temu na prośbę rodziców dzieci pierwszokomunijnych, którzy w dowód wdzięczności za przyjęcie przez ich dzieci Pana Jezusa do serca chcieli złożyć jakiś dar dla kościoła. Jasia chętnie podjęła się wtedy tego dzieła. Ilekroć patrzę na ten obrus rozłożony na ołtarzu, podziwiam jej poświęcenie (bo już wtedy miała kłopoty ze wzrokiem) oraz dbałość o wysoką jakość swoich małych arcydzieł. Obrus nadal lśni bielą, a zatem musiał zostać wykonany z porządnej tkaniny…

Wspominając życie Jasi, utkane „z różnych wątków”, z różnych okoliczności, w których dojrzewała, aż po szczególnie trudne chwile wielkiego cierpienia, i jej postawę, jej wielką wdzięczność za całe wyświadczone jej dobro, widzę przepiękny „obrus” życia, naprawdę dobrej jakości. Niech Pan Bóg, w którego wierzyła i którego tak kochała, obdarzy ją nieskończonym szczęściem, otoczy jej syna Andrzeja swoją opieką, a nam nie pozwoli zapomnieć o tym, co „dawało nam do myślenia”, kiedy patrzyliśmy na ziemskie życie Jasi.

Gabriela, Opole

 

Spotkanie z ruchem po 30 latach

Czym jest dla mnie ponowne spotkanie z Ruchem? Moje ponowne spotkanie z Ruchem stało się możliwe dzięki Covid-19 i naszemu wspólnemu doświadczeniu zamknięcia w domach. Gdy zostałam zaproszona do opolskiej grupy na spotkania online, przyjęłam zaproszenie z radością. Dlaczego akurat grupa opolska? Dlaczego teraz i na Skype? Dlaczego miałam przerwę? Co mi dają te spotkania?

Kiedy w marcu dołączyłam poprzez Internet do grupy uczestniczącej w dniu skupienia, uświadomiłam sobie, że znów mogę przynależeć do czegoś, co było kiedyś moim udziałem. Zaczęłam rozpoznawać imiona konkretnych ludzi, z którymi ponad 30 lat temu kroczyłam tą samą drogą, podobny sposób myślenia wynikający z nauczania księdza Giussaniego. To był głos, który stał się zaproszeniem do uczestniczenia ponownie w Ruchu, bycia częścią towarzystwa. Uświadomiłam sobie, że przynależność do tej grupy jest moim wybawieniem z tej otchłani niezrozumiałego obecnie świata. Uważam, że to, co nas otacza, jest już naszą rzeczywistością. Nie wrócimy do czasu przeszłego i mamy teraz okazję, dzięki uczestniczeniu w Ruchu, by z otwartością uczyć się, jak żyć w otaczającym nas świecie.

Moja historia życia w Ruchu sięga czasów studenckich. Spotkałam ludzi z Ruchu w Lublinie w latach 80. XX w. i tam nawiązałam przyjaźnie, które przetrwały przez lata. „Chrystus bierze człowieka w posiadanie w sakramencie chrztu – mówi tekst Szkoły Wspólnoty – pozwala mu wzrastać, dorosnąć, a w spotkaniu pozwala mu doświadczyć bliskości odmiennej ludzkiej rzeczywistości, odpowiadającej mu, przekonującej, wychowującej, twórczej, która w jakiś sposób go olśniewa”. Ruch mnie wychowywał, stawiał wyzwania, dawał poczucie uczestniczenia w drodze rozwoju wiary. Poruszał mnie, uczył innej wrażliwości, mogłam przynależeć do towarzystwa, które prowokowało mnie, by skonfrontować swoją wiarę z własnym życiem, z tym, co przeżywałam osobiście. Czy dałam radę? Różnie układało się moje życie i musiałam dokonać wyboru.

Pan Bóg miał wobec mnie plany i zamieszkałam z moim mężem na jego wyspie, w Irlandii, na początku lat 90. Zawsze jednak towarzyszyła mi wielka tęsknota i co roku w wakacje rodzinnie wracaliśmy do kraju. Dziękuję Wam, z którymi mogłam nadal spotykać się w kraju, za wspólne ogniska i wycieczki, za odwiedziny w naszym domu. Byliśmy całą rodziną zaproszeni na wakacje Ruchu w Zakopanem. We mnie stale była obecna tęsknota za tym towarzystwem, do którego można by przynależeć. Moje próby przyłączenia się do Ruchu tu, na miejscu, w Irlandii, nie powiodły się, zabrakło nam tego porozumienia, które wynika ze wspólnej historii. Odległość mojego miejsca zamieszkania również stała na przeszkodzie temu, by dojeżdżać do Dublina na wieczorne spotkania Szkoły Wspólnoty. 

Podarunkiem dla mnie było rozpoczęcie Szkoły Wspólnoty na Skype. Przyjęłam ten dar, a ponieważ część przyjaciół z lat studenckich związana jest z Opolem, dlatego przylgnęłam do grupy opolskiej.

W każdą środę jest mi podarowany czas, aby zobaczyć twarze coraz mi bliższe, zaprzyjaźnić się na nowo i ponownie być prowokowaną na drodze do zbawienia. Oczywiście brakuje mi bezpośredniego kontaktu, choć jakąś namiastką jest wymiana spojrzeń poprzez ekran laptopa. Aktualnie ma miejsce pokorne wsłuchiwanie się w głosy i przeżycia innych. Czuję jednak bliskość z tymi osobami, odnajduję podobny sposób modlenia się, myślenia, odczuwania i rozumienia słów zawartych w cotygodniowej lekturze.

W rozmowie z moim mężem, córką, synem (wszyscy przebywamy w domu i pracujemy, a młodzi studiują online ze względu na lockdown) uświadomiłam sobie, że każdy z nas szuka drogi pogłębienia swojej wiary, każdy indywidualnie, na swój sposób. Ale jest też miejsce, by podejmować trudne rozmowy, dyskutować na tematy związane z zamkniętymi kościołami, niemożliwością uczestniczenia we mszy św. i wszelkimi przeszkodami, by korzystać z sakramentów. „Ktoś inny pozwolił nam spotkać to, co jest decydujące, abyśmy zostali wprowadzeni w pewną i ostateczną relację z naszym Przeznaczeniem. A spotkanie to jest konkretnym towarzystwem, które zaczęło istnieć i rozwijało się w określonym czasie . (...) To ustanowione dla nas przez Ducha Świętego towarzystwo posiada strukturę, konstrukcję nośną, określony parametr konstytutywny”. Każdy wnosi coś swojego, ale przede wszystkim jesteśmy razem w obecnym doświadczeniu. In comunione.

Aurelia, Irlandia

 

Boże Narodzenie każdego dnia

Minęło lato, jesień zrobiła miejsce zimie, a my dalej trwamy w pandemicznej rzeczywistości. Prawie rok temu, kiedy był pierwszy lockdown, napisałam do „Śladów”. Mimo tego wszystkiego, co nas wtedy otaczało, tej wielkiej niepewności i niewiadomej przyszłości, tej przyszłości, która w żaden sposób nie pasowała do naszej miary, do naszych planów, do naszych ambicji, ten tekst był przepełniony nadzieją i ufnością. Ile z tego pozostało? Było różnie. Patrząc obiektywnie na miniony czas, więcej w nim optymizmu, ufności i zawierzenia niż apatii i zagubienia.

Dzień za dniem czas niezmiennie płynie w nurcie naszego życia. Nadeszło Triduum Paschalne i Wielkanoc. Zamknięte kościoły, Pan Jezus zamknięty w tabernakulum i ja łaknąca Jego obecności w Komunii. Pamiętam tę pustkę, którą starałam się wypełniać modlitwą, mszą online, lecz tego pragnienia, tej tęsknoty za Jezusem w tym małym, białym kawałku chleba niczym nie mogłam zapełnić. Ten czas i ta tęsknota pomogły mi w uświadomieniu sobie, jaką łaską byłam do tej pory obdarowywana, a to, co wydawało się czymś stałym, w zasięgu mojej ręki, w zasięgu mojego postanowienia – pójście na mszę, przyjęcie Komunii – to wszystko stało się niemożliwym i nie było uzależnione ode mnie, od mojej woli czy chęci. Zostało tylko nieprzebrane pragnienie i tęsknota serca za tym, co stało się nieosiągalne. Nieustające pytanie, jak to możliwe, że w jednym momencie musiałam przewartościować to, co miałam, to, co mam, i to, co chciałabym mieć. Wyznaczyć na nowo priorytety, a przede wszystkim w tej ogólnej „stracie” dopiero dostrzec to, co było najważniejsze. Uświadomić sobie swoją kruchość i zależność od bliskich, przyjaciół, innych ludzi, ale przede wszystkim odkryć swoją zależność od Boga. Odkryć na nowo, bardziej wyraźnie i namacalnie, że „jestem Jego umiłowanym dzieckiem”.

Miniony okres, bardziej niż kiedykolwiek uzmysłowił mi, że wszystko bez wyjątku jest darem. Choć z mojej małej, po ludzku ograniczonej perspektywy czasami nie zauważam tego, co jest na horyzoncie, a droga prowadząca hen, ku niemu jest zamglona, niewyraźna, usłana lękami o jutro, rozdrobniona drobiazgami.

W tych momentach, w których moja świadomość skupiona jest na owej cząstkowości, zaciera się to, co istotne, nie widzę owej perspektywy, a brak zawierzenia powoduje obawy. Wtedy On łapie mnie za ręką jak Piotra, abym nie tonęła w drobiazgach, w moich projektach i oczekiwaniach. Stawia przede mną konkretnego człowieka – mojego męża, dzieci, przyjaciół ze Szkoły Wspólnoty –  i mówi: „Nie lękaj się, pójdź za Mną, gdyż ukochałem cię odwieczną miłością”.

I pojawia się znowu nadzieja i dziękczynienie, które powinno być wplecione w naszą codzienność, w te wszystkie drobiazgi, z których utkane jest życie. Smutek i radość, lęk i pewność, wiara i zwątpienie, piedestał i upadek, wszystko to, czym jest ludzkie życie, jest darem.

Nadeszło lato i zaczęliśmy się oswajać z ograniczeniami lub, co gorsza, wręcz lekceważyć zagrożenie czyhające na nas w czymś tak małym, tak mikroskopijnym, a jednak tak realnym. Pojawiły się różne teorie spiskowe, jakby śmierć tych wszystkich ludzi była niczym kadry z filmu. Ale ta śmierć była i jest prawdziwa. Ta choroba była, jest i będzie prawdziwa. Z latem przyszła nadzieja, że może to już koniec, że może wróci normalność. Tylko co według nas jest normalnością? Chciałoby się zamknąć to wszystko, całą dziwną pandemiczną rzeczywistość, jak nieciekawą książkę i odstawić ją na półkę – niech osiada na niej kurz zapomnienia. Nie wracać już do niej, wziąć w swoje ręce coś ciekawszego, coś na naszą ludzką miarę, na naszą miarę szczęśliwości.

Niestety życie pisze dalsze rozdziały. Nadeszła jesień – długa, szara i deszczowa. Z zakamarków wyjrzał mrok, przyprószony depresyjnie, a różnego rodzaju nadużycia podsycały wszechobecny nihilizm. Mieszkam naprzeciwko szkoły, która w tym roku jest niczym widmo, któremu wyrwano duszę – bez życia, bez cienia dziecięcej radości; stoi w martwym milczeniu, czekając na lepsze czasy. Znowu cisną się na usta słowa, że czeka na normalność, tak jak my.

Nie wiadomo kiedy, minęła jesień i nastały długie zimowe wieczory, a wraz z nimi adwentowe oczekiwanie na Boże Narodzenie. Pytanie: w ilu ludzkich sercach narodził się Bóg? Czy narodził się w moim sercu i sercach moich bliskich? Budząc się, proszę o to Boże Narodzenie każdego dnia.

Ania, Pyskowice


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją