Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2019 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2019 (listopad / grudzień)

Pierwszy Plan. Wyrwani z nicości

Nihilizm z naszego podwórka

Nie jest to teoretyczny ideał, ale wyłaniająca się wszędzie tendencja egzystencjalna. Utrata smaku i sił, „przepaść sensu” dotycząca nas wszystkich, która jednak sprawia, że wyłania się coś nieredukowalnego… Mówi filozof Costantino Esposito.

Davide Perillo


„Jakiś czas temu podczas wykładu rozmawialiśmy o wolnej woli. W pewnym momencie jedna ze studentek nagle wybuchła płaczem. Zapadła cisza. Pytam ją: «Co się stało?». Na co ona: «Panie profesorze, jestem świadoma tego, że mam tę możliwość, że jestem wolna. Ale problem w tym, że nie wiem, co z tym zrobić». Oto w gruncie rzeczy na tym polega współczesny dramat: jesteśmy wolni, ale po co?”. Właśnie w tych łzach zawiera się sens słowa, którego filozofowie tacy jak Costantino Esposito, wykładowca na Uniwersytecie w Bari, używają od zawsze, ale które jak mało które opisuje ból istnienia w naszych czasach, pośród młodych i nie tylko – nihilizm. Wyrafinowanego wroga, trudnego do uchwycenia i rozszyfrowania, ponieważ nie zawsze posiada wyraziste rysy („odurzenie”, gniew w mediach społecznościowych, pewne słowa i piosenki…), lecz o wiele częściej przybiera nieuchwytną formę czegoś uciążliwego, od czego nie da się uwolnić. Nie istnieje nic, co naprawdę by przyciągało, nic, dla czego warto byłoby żyć.

„Młodzież nie czuje się dobrze, ale nie rozumie nawet dlaczego – powiedział jakiś czas temu psychoanalityk Umberto Galimberti w wywiadzie opublikowanym na łamach «Corriere della Sera» (cytuje go Julián Carrón w tekście Dnia Inauguracji Roku, zob. «Ślady» 5/2019 – przyp. red.). – Brakuje jej celu. Dla niej przyszłość z obietnicy stała się zagrożeniem”. Słowa te rozbrzmiewają echem w komentarzu pisarza Antonia Scuratiego, który także na łamach „Corriere della Sera”, kilka dni później, mówił o rozpowszechnionym porządku, w którym nie ma miejsca na wielkie sceny z życia: miłość, sztukę, politykę (tę prawdziwą), rodzenie dzieci, a który pozostawia nas bez horyzontu i bez nadziei. Następnie Susanna Tamaro, Mauro Magatti… Nawet Gigi Buffon w ten sposób opowiedział w jednym z listów o ciemnych momentach swojej kariery: „Jeśli przeżywasz swoje życie w nihilistyczny sposób, twoja dusza zaczyna więdnąć”.

A więc coś bardzo konkretnego, co dotyczy nas wszystkich. „A jednak najtrudniejszym aspektem zagadnienia nihilizmu dzisiaj jest właśnie to, że nie widzi się problemu – zauważa Esposito – Czuć go, dostrzega się wiele jego symptomów. Pojmuje się, że istnieje jako przepaść sensu. Ale nie rozumie się, o co chodzi i jak można stawić mu czoła”.

 

Zacznijmy zatem od tego. O czym mówimy dzisiaj, kiedy mówimy „nihilizm”?

W pierwszej kolejności o problemie egzystencjalnym. Wskazuje coś nierozwiązanego w doświadczeniu każdego z nas. Występuje jako subtelne zagubienie – ktoś nazywa je pustką, ktoś inny bezsensownością – o którym można by powiedzieć tak: nie istnieje nic, co mogłoby nas naprawdę zająć w życiu. Uwaga: nie mówię o sensie teoretycznym. By żyć, tak czy inaczej musisz sobie wymyślić, wyobrazić jakiś cel, choćby nawet nieadekwatny. Problem polega na tym, czy istnieje coś, co pociąga nas naprawdę, co przyciąga nas niczym magnez do końca.

 

Nie ma to nic wspólnego z ideałem głoszonym przez filozofów w stylu Nietzschego albo innych anarchistów ubiegłego wieku…

Nie, w pewnym sensie jest przeciwieństwem. Nietzsche chciał urzeczywistnić „aktywny” nihilizm: coś heroicznego, tytanicznego, co miało na celu obalenie bożków kultury odbieranej jako tłamsząca, począwszy od chrześcijaństwa zredukowanego do doktryn moralnych. Nietzsche mówi: jeśli muszę wybrać między abstrakcyjnym, uniwersalnym, ale odległym ideałem, a życiem – wolę życie.

 

I ta droga została uznana przez wielu za główną drogę prowadzącą do afirmacji „ja”…

Był taki okres, tak zwany post-modernizm, w którym w kulturze europejskiej to stanowisko było postrzegane jako możliwość emancypacji. Wszelkim sposobem starano się uwolnić od sensu, ponieważ stał się więzieniem, i to miało wyzwolić „ja” – stąd rewolucja seksualna, wyzwolenie pożądania… Ale w rzeczywistości to usiłowanie doprowadziło do czegoś wprost przeciwnego – nie doszło do wyzwolenia „ja”, ale do wyzwolenia od „ja”. Bez sensu większego od samego siebie „ja” się rozpadło. A samo jego pragnienie, zamiast wynieść „ja”, spaliło je. Jak na ironię losu, przeważył bierny nihilizm.

 

Czym się on charakteryzuje?

Postępującą słabością, utratą sił i ducha, która, niemal potajemnie, rozpowszechniła się wszędzie, także w środowiskach ideologicznie nienihilistycznych. Weszła do naszych domów, wierzeń religijnych, do idei politycznych. Jest jak pasywne palenie, wiesz o czym mówię? Ty nie palisz papierosa, może nigdy byś tego nie zrobił. Ale ostatecznie oddychasz tym, co znajduje się wokół ciebie, nie zdając sobie z tego sprawy. A ci szkodzi, i to jak!

 

W jaki sposób szkodzi?

W pierwszej kolejności dochodzi do utraty smaku życia. Pojawiła się ona jako nieprzyjaźń między życiem a znaczeniem. A wtedy życie staje się czystym instynktem, czystą afirmacją siebie. Tymczasem ideał, cel, jeśli wszystko jest w porządku, jest „czymś, co musi istnieć”, czymś, co być może musi się urzeczywistnić, ale co nie istnieje już tu i teraz. W konsekwencji, kiedy spoglądamy na świat i na nas samych, widzimy tylko to, czego nie ma, a nie to, co jest.

 

Jakieś przykłady?

Cóż, weźmy seriale telewizyjne. W powszechnym wyobrażeniu zajmują miejsce, które niegdyś zajmowała literatura piękna. Niektóre z tych cieszących się największą oglądalnością opowiadają w najdrobniejszych detalach, niemal z okrucieństwem, o niesłychanej zdolności do przemocy. Myślę o Detektywie, Domu z papieru oraz o wielu innych. Intersujące jest jednak to, że ta przemoc zawsze rodzi się ze skrajnej kruchości bohaterów – kruchości pochodzącej ze zranienia „ja”, z braku relacji, z głębokiego rozczarowania… Jednym słowem: jakby przemoc była ostateczną możliwością ukrycia w sposób cyniczny wyniszczającej potrzeby, skrytej konieczności kochania i bycia kochanymi, która nie znajduje zaspokojenia. „Nigdy nie znajdę kogoś, kto naprawdę będzie mnie chciał”. A więc życie nie jest nic warte.

 

Ale czy to samo stanowisko nie wyłania się także z poważniejszych kwestii? Myślę o debacie na temat eutanazji: tam również, w gruncie rzeczy, decydująca kwestia polega na tym, czy doświadcza się, czy też nie miłości, dla której „warto byłoby” żyć, mimo że cierpienie jest przeogromne…

Trzeba by zrozumieć, co jest tak naprawdę stawką… Oczywiście teoretyzowanie, że życie jest do naszej całkowitej dyspozycji, wydaje mi się nierozumne… Ale nie wystarczy nawet powtarzać po prostu, że jest ono „wartością samą w sobie”. Życie posiada wartość, ponieważ w jego wnętrzu znajduje się coś większego od niego, i jeśli tego nie pojmiemy, ryzykujemy, że ograniczymy je do wartości czysto biologicznej. To jest dzisiaj wyzwanie: byśmy mogli na nowo uświadomić sobie, że jesteśmy stwarzani przez Tajemnicę istnienia w każdej chwili i że ta Tajemnica nie jest tylko siłą natury, ale czymś więcej, jest Ojcem. W gruncie rzeczy na tym właśnie, na płaszczyźnie antropologicznej, polega wielka trudność naszych czasów – spoglądanie w twarz własnej potrzebie jest czymś drażliwym.

 

W jakim sensie „drażliwym”?

Kiedy odkrywamy nie tylko, że posiadamy potrzeby, ale że jesteśmy potrzebą, może się to stać także przekleństwem. Ponieważ odkrywamy, że nie jesteśmy w stanie na nią odpowiedzieć. Nie jesteśmy w stanie dotrzeć do początku zagadki, jaką jesteśmy. Potrzebujemy czegoś innego. Ostatecznie jest tylko jedna możliwość, by moja potrzeba mogła być objęta aż do tego stopnia – chodzi o to, by sens nie był czymś, co my musimy urzeczywistnić, ale spotkaniem. Jeśli sens nie jest ukochany, jest bezlitosny. I jest nie do zniesienia. Być może dlatego tak trudno znaleźć nam właściwy klucz do uchwycenia problemu.

 

Dlaczego?

Długo wierzyliśmy, że aby zaradzić dramatowi „ja”, potrzeba przede wszystkim analizy samego siebie, jakiegoś demontażu i ponownego zmontowania życia zgodnie z naszymi pomysłami. Analiza jest z pewnością bardzo przydatna, jeśli pomaga spojrzeć w twarz czemuś głębokiemu oraz zepchniętemu do naszej podświadomości. I także plany są konieczne. Ale nie wystarczają. Ponieważ aby odzyskać posiadanie samego siebie, potrzebuję, by patrzył na mnie ktoś różny ode mnie, oraz bycia afirmowanym, szanowanym ze względu na to, że istnieję, a nie przede wszystkim ze względu na moc, jaką posiadam. Potrzebuję kogoś, kto by mnie szanował, bym ja sam mógł uszanować siebie. Co zresztą jest najbardziej bolesnym problemem nihilizmu – brak szacunku dla samego siebie. No właśnie. W skrócie można by powiedzieć, że dzisiaj nihilizm nie polega już na utracie wartości i ideałów, ale raczej na wyłonieniu się nieredukowalnej potrzeby. Jest mniej zabezpieczeń ideologicznych – potrzeba ukazuje się jako bardziej naga, a więc o wiele bardziej angażująca. Nie posiada już osłony – dlatego nihilizm może być szansą.

 

Czyli prowadzi do nowych możliwości relacji, czyni bardziej otwartymi…

Powiedziałbym: bardziej podatnymi na zranienia. I ta podatność na zranienia, tak jak każdy prawdziwy ludzki fenomen, jest czymś szczęśliwie dwuznacznym, ponieważ pomiędzy znajduje się wolność. Z jednej strony może prowadzić do postępującej utraty siebie, do rezygnacji. Do myślenia, że jedynym remedium jest „właściwa miara” starożytnych, zarządzanie w pewien sposób naszą skończonością. „By móc żyć, muszę nauczyć się stopniowo umierać” – mówił Seneka. Ale z drugiej strony właśnie wobec tej wrażliwości może zrodzić się – „z głębi przepaści siebie” – powiedziałby św. Augustyn – pytanie. Ponieważ człowiek odkrywa, że „w «ja» znajduje się już ktoś inny”. W przeciwnym razie niemożliwe byłoby nawet odczuwanie pragnienia. Właśnie ta druga postawa może doprowadzić ponownie do spotkania także w sposób nieoczekiwany, ponieważ jednoczy nas wszystkich. Pod warunkiem uniknięcia ostatecznej redukcji.

 

Jakiej?

Pragnienie nie jest jedynie brakiem, pustką czekającą na bycie zapełnioną. To, czego pragniemy, jest czymś, co raz spotkane, nie usuwa pragnienia, ale je intensyfikuje. Jest to pożywienie, o którym mówi Dante, które im bardziej „nasyca”, tym większe rodzi pragnienie. Tego właśnie chce serce: faktu, który im bardziej nas satysfakcjonuje, tym bardziej pobudza nasze zaniepokojenie.

 

Ale jeśli tak jest, jest to pragnienie, które nie jest ogólne ani intelektualne. Już jest ukierunkowane na dokonujące się doświadczenie, domaga się spotkania odpowiedzi, nie tylko wiedzy o tym, że ona istnieje. Houellebecq w przywołanym liście nie mówi tylko: „a przecież jest coś, co się nie zgadza” – nie daje rady uciszyć potrzeby bycia kochanym.

Tak właśnie jest. Nie jest to tylko mechanizm popychający nas do „wyjścia poza”. Jest to coś bardziej precyzyjnego. Istotnie, problem dzisiaj nie polega na teoretycznej afirmacji pragnienia, ale raczej na zrozumieniu, czy obiekt tego nieskończonego pragnienia jest jakąś iluzją, marzeniem sennym czy też realną możliwością. A udzielenie odpowiedzi na to pytanie jest możliwe tylko wtedy, gdy przedmiot, którego pragniemy, poszukuje nas. Jeśli uświadamiamy sobie, że to nie my musimy wyruszyć na poszukiwanie umykającego nam sensu, ale że to raczej sam sens nas poszukuje, preferuje nas.

 

A my sami nie możemy dać sobie sami takiej preferencji – możemy ją tylko uznać, jeśli się wydarza.

Absolutnie tak. Uwaga jednak: to nie jest fatalizm. Nie znaczy to: „Temu, kto ma szczęście, być może, może się to przydarzyć”. Wkładem, jaki chrześcijanie mogą dziś wnieść, jest właśnie powiedzenie światu: „Spójrzcie, że to wydarza się nieustannie. Wydarza się teraz, wszędzie. Problem polega na tym, że tego nie zauważamy”. Jak pisze sam Houellebecq w zakończeniu Serotoniny: „Dzisiaj już rozumiem punkt widzenia Chrystusa, jego nieustanne zniecierpliwienie zatwardziałością naszych serc: otrzymali wszystkie znaki i nie biorą ich pod uwagę” (M. Houellebecq, Serotonina, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2019, s. 334). Nie zauważają ich właśnie. Wyjściem z nihilizmu nie jest moralizm, ale bardzo prosta rzecz – zwracanie uwagi na znaki pochodzące z rzeczywistości. Posługując się chrześcijańską terminologią, powiedzielibyśmy – jest to ubóstwo ducha. Wydaje się niczym, ale jest wszystkim.

 

A zatem co pozwala rozpocząć na nowo? Co wyrywa nas z nicości?

W pierwszej kolejności nieodpuszczanie swojemu pragnieniu. Prawdą jest jednak także to, że własnemu pragnieniu nie odpuszcza się tylko wtedy, gdy odkrywa się, że istnieje coś albo ktoś, kto mu odpowiada. Jeśli znajduje się ktoś, kto powiedziałby: „Spójrz, to, czego pragnie twoje serce, istnieje”. A przede wszystkim kto towarzyszyłby nam, by tego doświadczyć. Podczas Dnia Inauguracji Roku ksiądz Giussani nazwał to autorytetem, nazwał ojcem. Jest to rzeczywista relacja. Nam zostaje postawiony tylko jeden warunek.

 

Jaki?

Być, jeśli mogę tak powiedzieć, cierpliwymi wobec Boga, dać Mu szansę. Musimy pozwolić Mu, by dał nam to do zrozumienia. Dlatego potrzeba być uważnym – pozwalać się zaskakiwać rzeczom. Tutaj widać nadzwyczaj intersujący sens chrześcijańskiej przyjaźni dzisiaj.

 

Co rozumiesz pod pojęciem „chrześcijańskiej przyjaźni”?

Nie jest to jedynie relacja między tym, kto przynależy do wspólnoty wiernych, ale jest to przyjaźń, którą chrześcijanie czują, że mogą zaoferować wszystkim. Myślę o moich studentach, kolegach… O ludziach, którzy wielokrotnie nie stawiają już sobie „problemu chrześcijaństwa”, zakończyli już ten rozdział jakiś czas temu. Ale z którymi, właśnie ze względu na tę głęboką nieredukowalność, mogą zrodzić się niewyobrażalne relacje. Ja odczuwam tę przyjaźń jako niespodziewaną przyjaźń z każdym, kto przeżywa tę kruchość, która jest także moja. Nie dlatego, żebym mógł jej zaradzić, ale ponieważ doświadczenie, które spotkałem, sprawiło, że w moim życiu wydarza się coś, co wyrywa mnie z nicości, preferencja, która wydobywa mnie z nihilizmu. Jest to coś, czego ja nie czynię, ale co mogę współdzielić ze wszystkimi.

 

Jakie oblicze ma dla ciebie ta preferencja? Gdzie się wydarza, skąd przychodzi?

Spójrz, przykładem już jest to twoje pytanie. Ponieważ zmusza mnie do tego, bym nie zasłaniał się pojęciami mniej lub bardziej ścisłymi, ale bym dostrzegł, że tym, co przydatnego możemy powiedzieć o nas i o świecie, jest jedynie to, czego w pewien sposób doświadczyliśmy. A to zawsze posiada ściśle określone oblicze, z imieniem i nazwiskiem, niektórych osób, które stawiają mnie pod ścianą. By dać mi do zrozumienia, że także przydatność mojej pracy nauczyciela, profesora uniwersyteckiego polega na byciu uczciwym wobec tego, co wydarza się w moim doświadczeniu. Ale inną niezwykłą rzeczą są dla mnie czasem moje dzieci.

 

Dlaczego?

Ponieważ wciąż odczuwam w sobie w stosunku do nich silną pokusę, by ukształtować ich życie, nie biorąc pod uwagę ich wolności. Oczekuję od nich pewnych rzeczy, które nie zawsze korespondują z tym, czym są. Co jest bardziej szlachetnego dla rodzica od pragnienia dobra własnych dzieci? Problem w tym, że często „dobrem”, nawet słusznym, jest „to, co ja mam w mojej głowie”. A tymczasem trzeba odkryć coś innego, że ich dobrem są one same.

 

Jest to różnica między jałową relacją, która nie rodzi, a rzeczywistym ojcostwem…

Tak. To samo przydarza mi się ze studentami. Rozpoczynasz nowy rok i zadajesz sobie pytanie: kto wie, czy uda mi się „ich poruszyć”? Ale był taki czas, kiedy „poruszyć ich” oznaczało „przekonać ich”, doprowadzić do tego, by myśleli w pewien sposób. Tymczasem teraz jest to gorąca, wyniszczająca tęsknota za tym, by oni pojęli, że są sobą. Nawet gdy, pojmując to, odrzuciliby mnie.

 

Opowiesz mi o jakimś fakcie, momencie, w którym dzięki temu „autorytetowi” zostałeś „wyrwany z nicości”?

Mąż mojej najdroższej przyjaciółki kilka lat po ślubie odkrył, że jest chory na bardzo poważną postępującą chorobę degeneracyjną. Oto ta osoba właśnie mnie porusza i bardzo mi pomaga. Za sprawą spojrzenia, które na sobie czuje, jest zdolna nie tylko przeżywać miłosną relację ze swoim mężem, najzwyczajniej odsysając kaniulę umieszczoną w tchawicy, ale wcale nie przeżywa miłości „pielęgniarskiej”. Jest to miłość spełniona. Jak powiedziała mi pewnego razu: „Nie zrezygnuję z bycia szczęśliwą. Nie mogę powiedzieć: «Tak się wszystko potoczyło, trudno». Nie, ja pragnę widzieć szczęście teraz”. Właśnie to jest dla mnie autorytet. Ponieważ pokazuje mi, że Bóg jest możliwością także dla mnie.

 

Costantino Esposito (Bari, 1955) jest profesorem zwyczajnym na wydziale historii filozofii na Uniwersytecie im. Aldo Moro w Bari. Jego zainteresowania badawcze skupiają się na twórczości Heideggera, Kanta i Francesco Suáreza. Kieruje (wraz z Pasquale Porro) międzynarodowym czasopismem „Quaestio. Annuario di Storia della Metafisica”. Wśród jego ostatnich prac znajduje się podręcznik do liceum w trzech tomach (napisany wspólnie z P. Porro): I mondi della filosofia (Laterza 2016) oraz Introduzione a Heidegger (Il Mulino 2017).


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją