Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2019 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2019 (listopad / grudzień)

Listy

Caroline i Zmysł religijny


Od około ośmiu miesięcy mieszkam w Arizonie. Jeszcze kilka miesięcy temu w Tucson mieszkała włoska rodzina z Ruchu. Rodzina ta ma czworo małych dzieci, dlatego też zatrudniła do pomocy amerykańską baby sitter. Dziewczyna, Caroline, z czasem nawiązała przyjacielską, pełną poważania relację z rodzicami tych dzieci, do tego stopnia, że za ich sugestią tego lata wzięła udział w wakacjach studentów z CL w Ameryce. Caroline pojechała, nie znając nikogo, ale pełna pragnienia i pytania, by zrozumieć, do czego przynależą rodzice, którzy tak ją poruszali. Ta dziewczyna dosłownie spotkała Ruch i po powrocie do Tucson poprosiła o możliwość robienia Szkoły Wspólnoty, mimo że w międzyczasie włoska rodzina musiała przeprowadzić się do Teksasu. W ten sposób co tydzień spotykaliśmy się ja, ona i trójka innych przyjaciół z Tucson. Ze spotkania na spotkanie zaskakiwało mnie to, w jaki sposób ta dziewczyna zmieniała swój sposób podejścia do rzeczywistości oraz do okoliczności. Jakiś czas temu pojechaliśmy do Phoenix, by wziąć udział w Dniu Inauguracji Roku. Powiedziała mi, że od września tworzy grupkę z kilkoma swoimi przyjaciółmi, którzy tak jak ona pracują na uniwersytecie, czytając z nimi dziesiąty rozdział Zmysłu religijnego. Zamurowało mnie, a potem zapytałem ją, dlaczego zainicjowała coś takiego. Odpowiedziała mi: „Zrozumiałam, że potrzebuję przyjaciół w miejscu, w którym jestem; nie przyjaciół, którzy wypełniliby mi czas, ale osób, które pomogłyby mi zgłębić to, co służy mojemu życiu. I w tym momencie chcę zgłębić to, co zobaczyłam w Ruchu. W ten sposób postanowiłam rozpocząć od dziesiątego rozdziału, proponując go także ludziom będącym razem ze mną na uniwersytecie”. Zamilkłem. Za tą dziewczyną nie stoi żadna struktura, nie ma żadnej cl-owskiej przeszłości, nigdy nie widziała żadnej wspólnoty. Nic. A jednak w jej sercu wybuchła ta potrzeba współdzielenia i lepszego zrozumienia tego, co jej się przydarzyło. Caroline dla mnie, w tym momencie, stała się autorytetem, ponieważ jak mówił ksiądz Giussani podczas ostatniego Dnia Inauguracji Roku, „autorytet jest osobą, na którą gdy się patrzy, widzi się, że to, co mówi Chrystus, odpowiada sercu”.

Federico, Tucson (USA)

 

Chciałem tam iść ze względu na siebie

Kilka tygodni temu zmarł mój 17-letni przyjaciel. W obliczu tego rodzaju wydarzeń zawsze ogarnia mnie wielki strach. Oprócz tego, że zmarł on nagle, rzecz w tym, że wszystko naprawdę się kończy. Przy takich okazjach zawsze staram się unikać Różańca odmawianego za zmarłych, mówiąc sobie: „Co ja tam mogę zrobić?”. Tamtej soboty odbywał się mecz Roma-Milan, w tym samym czasie miał być Różaniec. Nie mogłem się zdecydować, czy pójść na mecz, czy nie. Rozprawiałem o tym z samym sobą, mówiąc sobie: „On byłby szczęśliwy, gdybym poszedł na stadion”, i takie tam. Rozpoznawałem jednak, że te myśli ostatecznie nie odpowiadały temu, co miałem w sercu, całemu cierpieniu, którego doznawałem. Lecz rozmawiając z moimi przyjaciółmi i moją dziewczyną, zrozumiałem, że chciałem pójść na Różaniec, ale chciałem tam pójść dla samego siebie. Mój przyjaciel miał brata bliźniaka, którego bardzo dobrze znam – tamtego dnia w jego spojrzeniu było coś niewiarygodnego. Podszedłem przywitać się z nim, na co on, obejmując mnie, powiedział: „Nie opuszczaj nas. Jestem pewny, że mój brat jest teraz w Raju, ponieważ w dniu, w którym zmarł, Ewangelia mówiła o tym, że kobiety szły do grobu, a grób był pusty, i zadawały sobie pytanie, co się stało”. Różaniec odmawiano potem jeszcze w innych miejscach, a ja nie stawiałem już sobie problemu, czy tam iść czy też nie, gdyż stało się to dla mnie czymś decydującym, ponieważ zobaczyłem coś, co przezwyciężało mój strach, przezwyciężało strach przed śmiercią, przed tym, że wszystko się kończy. To, niezmiennie z pomocą moich przyjaciół, rozlewa się na wszystko, ponieważ jest wiele rzeczy, na które patrzę z lękiem, a zatem zauważam, że czasem uciekam, umykam, posługując się nawet Bogiem jako wymówką. W tamtych dniach nauczyłem się, że chcę patrzeć na moje lęki. To miejsce, wyraźnie przeciwne temu, czego chciałem, okazało się zwycięstwem nad strachem.

Alessandro, Rzym

 

„Mamo, jesteś trochę dziwna…”

Moja 13-letnia córka zapowiedziała nam już, że po przyjęciu sakramentu bierzmowania w przyszłym roku nie będzie już więcej chodziła na niedzielną Mszę św. Przyjęłam to i pozostawiłam sprawę w zawieszeniu, modląc się szczególnie do Ducha Świętego. Kilka dni temu, podczas dość ożywionej dyskusji – szczerze mówiąc, ona była zdesperowana, ja zachowywałam się jak histeryczka – która rozpoczęła się od zakazu ufarbowania włosów na czarno, a potem przeszła na bardziej poważne tematy jak szkoła-przyjaciele-życie, w pewnym momencie mówi mi: „Mamo, to oczywiste, że jesteś trochę dziwna. Daj spokój, wszyscy to wiedzą, nawet moi przyjaciele!”. Ja nieco zaniepokojona: „Przepraszam, w jakim sensie?”. Na co ona: „Ty do nikogo nie czujesz nienawiści”. Zdumiona, biorę oddech i naciskam: „A według ciebie, jak to jest możliwe, że tak się dzieje?”. I myślę sobie: może powie, że taki mam charakter… Tymczasem rozkłada mnie na łopatki. „Mamo, wiem, że jesteś taka, ponieważ spotkałaś Jezusa”. Te dzieci, które (prawie) nigdy nie są takie, jakbyś chciał, widzą istotę i dostrzegają Piękno pomimo ubóstwa i ograniczeń swoich rodziców. Jakże wyzwalające jest dostrzeżenie na nowo, przepełnieni wdzięcznością i zdumieniem, że dzieci należą do Kogoś Innego, kto chciał ich właśnie tu i takimi, jakie są, wolnymi, by się zdumiewać Tym, który przyciąga jak magnez ich rodziców, ale wolnych także w tym, by do tego nie przylgnąć. Wyjście od tej „danej” w relacji z nimi to zupełnie inna historia!

Autorka znana Redakcji

 

Dlaczego tu jesteś?

1 listopada postanowiłam pójść na Mszę św. odprawianą na Cmentarzu Monumentalnym w Mediolanie oraz odwiedzić grób księdza Giussaniego. Miałam wiele spraw do zawierzenia mu. Po zakończonej Mszy św. idę na grób. I oto pierwsza niespodzianka: moja koleżanka z pracy, mimo że mnie nie widzi, idzie w moją stronę. Z wielu powodów jest jedną z mniej bliskich mi osób. Wołam ją i także ona spogląda na mnie oszołomiona tym, że mnie spotyka. Pytam ją, co tu robi, a ona opowiada mi, że wiele lat temu zmarła jej córeczka, tuż po narodzinach. Przyszła na cmentarz ją odwiedzić, tak jak robi to co roku. Mówi mi: „Jeśli człowiek potrafi znaleźć przyczynę jakiejś rzeczy, potrafi umieścić ją w jakichś ramach i jest w porządku. Ale w tym przypadku tak nie jest”. Całkowicie ją rozumiałam. Byłam tam także po to, by powierzyć w ręce Giussaniego trudną sprawę, której nie rozumiałam. W tym momencie spojrzałam na nią, mówiąc jej: „Masz rację. Także Papież mówi, że przyczyn pewnych rzeczy nigdy nie poznamy na tej ziemi. I rozumiem, także ze względu na to, co ja sama przeżywam, że będziemy mogli żyć z tym zranieniem przez całe życie. Ale wszystko zostanie nam objawione tam w górze i odnajdziemy to Dobro, którego nigdy nie utraciliśmy”. Ona patrzy na mnie, zadając mi pytanie: „Czy możemy znów się objąć?”. Na co ja odpowiadam: „Jasne”. Ona znów patrzy na mnie, a potem mnie obejmuje. Przed pożegnaniem pyta mnie: „A ty dlaczego tu jesteś?”. Powiedziałam jej, że przyszłam odwiedzić księdza Giussaniego. Na co ona: „Idąc do mojej córki, przechodzę koło jego grobu. Następnym razem ja też zatrzymam się u niego”. To spotkanie będzie drogą, by inaczej spojrzeć na nią jutro w pracy.

Nicoletta

 

Ten biedak na modlitwie w kościele

Kilka niedziel temu weszłam do kościoła pół godziny przed rozpoczęciem Mszy św., przyprowadzając moje dwie córki, które musiały wcześniej się przebrać, by służyć do Mszy św. Będąc pochłonięta myślami, zauważam kolorowego mężczyznę – który w każdą niedzielę prosi o jałmużnę przed kościołem – wchodzącego i udającego się przed figurę świętego, gdzie wrzucił monetę, by zapalić świecę. Byliśmy tylko ja i on. Mężczyzna ten pozostał na modlitwie niezauważony przez nikogo, a potem wyszedł, by jak zawsze żebrać. Wyobrażam sobie, jaką wartość mogła mieć dla niego ta moneta podarowana w kościele – on, żebrak, ofiarujący wszystko, co ma, w relacji synostwa takiej jak relacja dziecka proszącego swojego ojca albo matkę o to, czego najbardziej pragnie. Razem z doznanym wstydem z powodu mojej małości, z powodu roztargnienia podczas niedzielnej Mszy św.oraz pośród zapomnienia moich dni zapragnęłam prostoty tego człowieka i dzisiaj wciąż pragnę jej każdego dnia dla siebie. Nigdy więcej nie spotkałam już tego mężczyzny, ale jego obraz, klęczącego w skupieniu przed tą figurą, wciąż jeszcze sprawia, że proszę, bym mogła dostrzec nowość, którą Chrystus wprowadza w moje życie z takim samym impetem, jaki ja odnalazłam w nim tego dnia. Z innym nastawieniem szłam następnego dnia do pracy, ponieważ wobec osób, które zazwyczaj spotykam, albo w stosunku do mojego męża czy córek, pragnęłam dostrzec tę samą nowość, która wypełniła mi oczy w kościele.

Daniela, Caravaggio (Bergamo)

 

Zaproszenie na obiad

Najdroższy Juliánie, pod koniec lekcji z antropologii religii jeden z moich uczniów zapytał mnie, czy jestem pewny zmartwychwstania Jezusa, i poprosił o spotkanie, by o tym porozmawiać. Spotkaliśmy się na obiedzie razem z jego kolegą, którego zaprosił. Opowiedział mi, że znajduje się w okresie, w którym pochłania go wiele pytań dotyczących życia. A zważywszy, że dorośli mówią mu, że nie ma na nie odpowiedzi, poszukuje w Internecie, by coś znaleźć. Był zaskoczony, stwierdziwszy, że ja także mam te same pytania, oraz moją sugestią, by spróbować sprawić, by pytania wchodziły w interakcję z okolicznościami, by znaleźć odpowiedź. Rozmawialiśmy też o zmartwychwstaniu Jezusa, ale sądzę, że najbardziej pomogło mu to, że znalazł kogoś, kto szanuje pytania i używa ich, by żyć, poszukując odpowiedzi w życiu. Głos zabrał także jego przyjaciel, mówiąc, że obserwując mnie podczas lekcji w ciągu tych dwóch lat, zrozumiał, czym jest szczęście. To wyznanie, tak jak to o poszukiwaniu w Internecie, pozwoliło mi zrozumieć, że wszyscy poszukują autorytetu, by żyć. Wszyscy szukają kogoś, by za nim podążać. Pod koniec obiadu wyznali mi, że nigdy z nikim (nawet między sobą) nie współdzielili tego, o czym mi opowiedzieli. Wreszcie mama tego ucznia napisała do mnie, dziękując mi, ponieważ widziała, jak szczęśliwy jej syn wrócił do domu, co nie zdarzało się od dłuższego czasu. Jestem ciekawy, jak wszystko się potoczy, i proszę Boga o uważność, by pojąć wskazania, które nadejdą, oraz na to, czego chce mnie nauczyć.

Matteo

 

„Jestem pewna, że sobie poradzisz”

Drogi Juliánie, od września pomagam w nauce chłopcu z problemami. Okazuje się, że problemów jest o wiele więcej, niż myślałam. Ten chłopiec ma między innymi trudności z czytaniem. Na początku, kiedy musieliśmy czytać, rozgrywał się prawdziwy dramat: płakał, tupał nogami, przestraszony tym, czemu nie czuł się w stanie sprostać, w czym nie czuł się wystarczająco dobry. Jedyną rzeczą, jaką przychodziło mi zrobić spontanicznie wtedy, było dowartościowanie choćby tylko tych niewielu rzeczy, które robił dobrze. Z czasem zauważyłam zmianę. Na zadanie często musi czytać trzy razy ten sam fragment, jednak jeszcze niedawno nigdy nie dawał rady sam, a więc zazwyczaj pierwszy raz czytał on, drugi raz ja, a trzeci czytaliśmy razem. Powoli zaczął sam, polepszając intonację zdań i zwracając uwagę na interpunkcję. Był jednak epizod, który zaskoczył mnie szczególnie. Czyta po raz pierwszy, wszystko poprawnie, odwraca się w moim kierunku i mówi: „Czy dobrze przeczytałem?”. Na co ja: „Tak, bardzo dobrze, jestem jednak pewna, że możesz o wiele lepiej”. Na co on: „To była tylko rozgrzewka”. Po raz drugi przeczytał poprawnie, myląc się tylko przy jednej podwójnej literze, po czym spojrzał na mnie szczęśliwy, przybił piątkę i dodał: „Chcę przeczytać sam także trzeci raz”. Nigdy dotąd nie zdarzyło się coś takiego. Rozpoczyna zdanie, ale zatrzymuje się w połowie przestraszony: „Nie, nie, ty przeczytaj”. Spojrzałam na niego: „To ten sam fragment, który przeczytałeś przed chwilą. Jestem pewna, że sobie poradzisz”. Wtedy dał się przekonać i przeczytał. Wzruszył mnie ten gest zaufania. W moim życiu dzieje się dokładnie to samo: w obliczu moich lęków i nieudolności jedyną rzeczą, która jest w stanie wysadzić z zawiasów moją miarę, jest ten gest zaufania, to znaczy ktoś naprzeciw mnie, kto mówi mi: „Jestem z tobą! Jestem pewny, że jesteś w stanie wszystko zrobić!”. Ale tym, co zdumiało mnie jeszcze bardziej, była jego mama. Pewnego dnia zatrzymała mnie i powiedziała: „Chciałam ci podziękować, ponieważ od kiedy zaczął się z tobą spotykać, stał się innym dzieckiem. Wraca do domu i ma większą ochotę, by ze mną być, prosi mnie, by zrobić razem jakieś zadanie, podczas gdy wcześniej musiałam go do tego przymuszać”. Znam siebie, wiem dobrze, że tym, co sprowokowało tę zmianę, nie byłam jedynie ja. Tym, co uczyniło to najbardziej oczywistym, jest to, że w tym, co mama mówiła o tym dziecku, rozpoznałam działającego Chrystusa: „Wraca do domu i ma większą ochotę, by odrabiać lekcje”. To mówi o kimś, kto zaczyna szanować siebie, traktować siebie poważnie, wierzyć, że jest coś wart! Ale ja nigdy nie powiedziałam mu, by miał większą ochotę przebywać ze swoją mamą albo żeby zaczął szanować siebie, pomogłam mu tylko odrabiać lekcje.

Gioia, Bolonia (Włochy)

 

Afryka w domu

Miesiąc misyjny, który Papież ogłosił na październik, zaskoczył mnie. Misje od dziecka zawsze wydawały mi się czymś przepięknym, ale zasadniczo mi dalekim. W gruncie rzeczy nieosiągalnym. Potem żyjąc w Ruchu, stopniowo, człowiek zauważa, że wewnątrz Kościoła, w Ruchu, misyjność jest codziennym faktem. Dwa lata temu, dzięki wystawie o dzieciach migrantów prezentowanej podczas Meetingu, zawarłem znajomość z nowymi muzułmańskimi przyjaciółmi. Zawiązała się przyjaźń, a wraz z nią nowa zdolność przyjmowania osób. Przyjmowania także ich wiary, czemu towarzyszy pewne ugruntowanie mojej. Następnie pewnego dnia zaproponowano mi przyjęcie do domu afrykańskiego imigranta z Mali, Harouny, muzułmanina. Nie było łatwo powiedzieć „tak”. Harouna mieszka w moim domu od 15 miesięcy. Chłopak ten jest głęboko wierzącym muzułmaninem i posiada przepiękny zmysł religijny. Można z nim rozmawiać o kwestiach mówiących o Bogu oraz o Bożych sprawach. Mieszkając razem, mogliśmy zrozumieć, czym jest ramadan i czym jest dla mnie Wielki Post; kazał sobie wytłumaczyć „szaleństwo” zmartwychwstania. Natychmiast wyszło na jaw, że intensywność, z jaką on żyje islamem, nie prosiła mnie o to, bym go nawrócił, ale o pogłębienie racji, dla których podążam za Jezusem. Jeśli racje te są żywe, on może widzieć je w działaniu we mnie. I być może jeszcze bardziej zaciekawić się Jezusem. Misja nie odbywa się tam daleko w Afryce. Jezus przyprowadził mi ją do domu. Ale najbardziej niewiarygodny owoc tej „domowej” misji był następujący: Harouna ma mamę, która mieszka w znajdującej się na końcu świata wiosce, i są w stanie rozmawiać ze sobą przez telefon jedynie co trzy–cztery miesiące. Kiedy opowiedział jej, że mieszka z chrześcijańską rodziną, nie była w stanie uwierzyć; nie sądziła, że Europejczycy mogli przyjąć jej syna. Ale w miarę upływu czasu oraz na podstawie jego opowiadań, także jego mama uległa wobec tej nowej rzeczywistości. Podczas ostatniej rozmowy telefonicznej nie zapytała nawet swojego syna, jak się czuje, ale powiedziała mu: „Błogosław rodzinę, u której mieszkasz!”. Oto niewiarygodne jest to, że zawsze myślałem, iż misje w Afryce nie są dla mnie, a jednak Jezus sprawił, że Afryka przyszła do mnie. W ten sposób Jezus przyszedł do tej kobiety na Mali.

Ignazio, Rimini (Włochy)

 

Kurs dla opiekunek

Tutaj w Wenezueli znam wiele osób, które przeżywają trudności, zachowując ludzką godność, która jest mocniejsza od kryzysu. Jest pewien chłopak, który ukończył kurs mechanika samochodowego. Zorganizowaliśmy go razem ze Stowarzyszeniem „Trabajo y Persona” we współpracy z Fordem Moto, który przyjmuje na staż pojętną uczącą się młodzież. Jest pewna kobieta, która jest przedsiębiorcą w sektorze wyrobów czekoladowych i jej produkty są sprzedawane w różnych rejonach kraju – przemierza go ona wszerz i wzdłuż w poszukiwaniu kakao. Są fryzjerki, które pracują na własną rękę i z tego się utrzymują. To samo dzieje się w innych branżach. Ukończyliśmy pierwszy oficjalny kurs dla opiekunek. Kurs nazywa się „Cuidadores 360”, ponieważ jest to integralna koncepcja opieki nad osobami starszymi, a ten, kto go ukończył, oferuje już swoje usługi. Między jedną a drugą przerwą w dostawach prądu, pewnego dnia, kiedy był prąd, udało nam się przeprowadzić szkolenie dla tych osób, które oddają się ludziom tak bezbronnym jak osoby starsze. Otóż w Ameryce Łacińskiej Wenezuela jest krajem z największym odsetkiem osób starszych. Zważywszy na to, że wielu, często całe rodziny, wyjeżdża, jest bardzo dużo samotnych osób starszych, które potrzebują opieki. Historie są poruszające. Pewna dziewczyna, która mieszka w małym miasteczku położonym daleko od Caracas i wychodziła z domu o 4:30 rano, by dotrzeć do sali wykładowej na godzinę 9:00, opuściła tylko jeden dzień lekcji, i jedynie dlatego, że burza zablokowała drogi. Dzisiaj już pracuje w miejscu położonym bliżej jej miejsca zamieszkania. Inna, która sprzedawała kawę na przystankach autobusowych, by mieć na bilet tam i z powrotem, odbywała trzygodzinną podróż środkami komunikacji publicznej, by dotrzeć na lekcję. W ten sposób jest mnóstwo historii osób, których życie zmieniło się dzięki temu, że otwarła się przed nimi możliwość.

Alejandro, Caracas (Wenezuela)

 

Listy z Kuby

Przyjaciele! Misje to budzenie religijności, która była tu przede mną. Religijności serca, potrzeby Boga i nieskończoności. Obserwując wiarę ludzi z ulicy (którzy nie mają nic wspólnego z Kościołem instytucjonalnym, ale czy to oznacza, że nie mają wiary ewangelicznej?), zadziwiam się i nie raz zawstydzam, że jeszcze do całkowitego przylgnięcia do Boga jest mi tak daleko.

Misje to zapatrzenie w oczy drugiego człowieka i wsłuchanie się w jego świętą historię – ileż w tym wiary i obecności Boga! Takie zatrzymanie się przy człowieku bez uprzedzeń, oceniania, a nawet (!) bez natychmiastowej pokusy nawracania go, bo tak naprawdę, nie wiem, kto kogo nawraca. W ubiegłym tygodniu posiedziałem chwilę z moim chrześniakiem (a mam ich już 47!). Leo ma zespół Downa, teraz przygotowuje się ze mną do Pierwszej Komunii Świętej. Rozmawiamy o Bogu, rodzinie, miłości i w końcu prowokacyjnie (hm, taki już jestem) pytam go: „Leo, czy myślisz, że Bóg cię kocha?”. Leo zamyślił się, wstał z ławki i patrząc mi w oczy, powiedział: „Gdyby mnie nie kochał – to byłbym już tam, gdzie mój tata!” (jego ojciec zginął w wypadku sześć miesięcy wcześniej, jadąc na motorze z Leo). I dodał: „Pan Bóg mnie ocalił, abym był silny i kochał mamę!”. Ośmielam się zapytać mojego dziewięcioletniego rozmówcę: „A nie masz Bogu za złe, że twój tata nie żyje?”. Leo spokojnie odpowiedział: „Ja tam za bardzo tego Boga nie rozumiem, ale ja bym lepiej tego świata nie zorganizował, więc wierzę, że On wie, co robi!”. Myślę, że Leo jest gotowy do Pierwszej Komunii Świętej, w końcu to mój chrześniak.

Misje to pokazywanie wszystkim studni, do której każdy może przyjść, aby się napić i chwilę odpocząć. Misje to odpowiadanie na głód człowieka i głód Boga. Od dwóch tygodni przychodzą do kościoła… Myślę, że jest ich około czterdziestki. Siadają obok siebie i uważnie słuchają (tak mi się wydaje) wszystkiego… To, mówiąc delikatnie, „kochający inaczej”. Muszę przyznać, że trochę mnie to jeszcze drażni i niesmak mały pozostawia, ale przełamałem się, aby po Mszy św. podać im rękę i podarować książeczki z tekstami do Eucharystii. Może oni bardziej niż inni potrzebują przyjść do studni? Czy mam ją ogrodzić płotem i drutami kolczastymi? Pewnie po jakimś czasie sobie pójdą – niech zapamiętają, że studnia jest zawsze i że Bóg na nich też czeka… Najpierw miałem pokusę bycia Zbawicielem – aby coś powiedzieć – ale zapytałem siebie, co zrobiłby na moim miejscu Jezus… I uczę się cierpliwości, aby nie wyrwać zboża z chwastami – niech rosną, choć z czasem spokojnie prawdę powiedzieć będzie trzeba.

Misje to zmaganie z samym sobą. W ostatnim czasie przeszedłem oczyszczenie organizmu poprzez czterodniowe biegunko-wymioty – dobry czas na zwolnienie tempa i małe rekolekcje przy okazji. Myśl skupieniowa: nasza wielkość nie tkwi w tym, co robimy, ani nawet w tym, kim jesteśmy. Ostatecznie nasza wielkość tkwi w tym, co On robi w nas i przez nas. Uczę się tego, że chrześcijaństwo to bardziej działanie Boga niż moje…

Gdy zakończyłem sezon biegunkowo-wymiotny, ułamały mi się dwa zęby i teraz już wiem, że od wizyty u dentysty wolę tydzień toaletowy. Pojechałem do szpitala stomatologicznego w Bayamo, ale zamknięty – wszak dziś wszyscy rzucają kwiaty do wody ku czci wojownika rewolucyjnego Camillo…Wybrałem się kolejnego dnia i, o dziwo, nie ma kolejek, nie ma ludzi… Okazuje się, że nie ma wody w szpitalu. Lekarze i dentyści spokojnie sobie rozmawiają, więc się dołączyłem, wszak rozmawiać lubię – nawet z ułamanymi zębami, przy okazji namówiłem na chrzest trójki małych dzieci z rodzin dentystów i umówiłem się na obrzęd za dwa tygodnie. Teraz czeka mnie jeszcze odbudowywanie korzenia – już na samą myśl pocę się jak w saunie…

Przy okazji podwożenia ludzi: pewnego dnia jechał ze mną ojciec nowonarodzonego dziecka, jechał do swojej kobiety (bo nie żony). Więc pytam, dialoguję – czy to pierwsze dziecko? jak będzie miało na imię? – aby było od czego zacząć, i jest. Młody człowiek mówi: „To pierwsze dziecko, które dała mi natura”… I jest – mam punkt zaczepienia. „Ja ci dam naturę!” – pomyślałem sobie i powiedziałem: „Mówisz natura – to jak to jest, że natura jednym daje dziecko, a innym nie?”. Zmieszał się trochę i wyskoczył z teoriami ewolucji i innymi takimi tam bajkami dla dorosłych dzieci, które chcą wierzyć we wszystko, byleby nie w Boga-Osobę. I zacząłem tłumaczyć wszystko jak dziecku, aż w końcu powiedział: „Tak, moja córeczka to dar Boga!” (satysfakcja jest, ale jeszcze niepełna). Kontynuuję o tym, że dzieci trzeba wychowywać (zwalniam jazdę, bo mało czasu zostało) i trzech magicznych słów uczyć, i ‘dziękuję’… A on: „Tak, tak!”. I że wychowuje się przykładem, a nie gadaniem. A on: „Tak, tak”. I daję ostro: „To jak ty będziesz wychowywał, jeśli nie umiesz dziękować?”. A on nic już nie rozumie. „Kto ci dał dziecko?”. Mówi posłusznie: „Bóg. – To Mu podziękuj” – mówię. – Ale On chce specjalnego ‘dziękuję’, które nazywa się chrzest św.!”. I jesteśmy w domu. Pomyślał chwilę, a ja już dałem obrazek z telefonem i datą chrztu – ha! Zobaczymy, co z tego będzie. Ale tak dla pewności, to jego numer też wziąłem – w końcu jest elektrykiem. I szczęśliwie dojechaliśmy pod szpital…

Misje to radość Ewangelii i radość bycia razem. Odkryłem też nowe talenty młodych do bycia pajacami, więc poszyliśmy stroje – hm, niektóre moje ubrania też pasowały – i jeździmy po małych wioskach z teatrzykami pajacykowymi – ile w tym zabawy! – i pajace też ewangelizują – w końcu w Kościele też ich nie brakuje. To taki mały Kościół wychodzący na ulice, aby szukać tych, co nie chcą już szukać… A przy tym radość i zabawa. W sumie to ja lubię pajacować.

Zrobiliśmy też ewangelizację młodzieży. Zaprosiłem grupę 54 młodych z sąsiedniej diecezji i rozmawialiśmy przez cztery godziny w sobotnią noc z młodymi na ulicy. Pięknie było na nich patrzeć, rozmawiać, ale smutno też było widzieć ich brak wiary, a nawet pytań o Coś więcej… Ale cośmy posiali, tośmy posiali.

Dziękuję za wszystkie listy, maile, sms-y, wszelkie oznaki przyjaźni i wsparcia!

ks. Adam Wiński, Jiguani (Kuba), listopad 2019


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją