Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2019 > lipiec / sierpień

Ślady, numer 4 / 2019 (lipiec / sierpień)

Ścieżki. Wenezuela

Żyć w Wenezueli

Sytuacja w kraju się pogarsza. I są tacy, którzy – tak jak Gabriela – musieli stracić wszystko, by ocalić syna. Ale nawet tutaj wciąż możliwe jest budowanie poprzez potrzeby i spotkania. Dzisiaj, gdy „polityka albo jest przyjaźnią, albo nie interesuje już żadnego prawdziwego człowieka”.

Alessanndra Stoppa


Crisber to dziewczyna, która niedawno spotkała grupę CL z Caracas. Siedzi zamknięta w domu od 48 godzin z powodu blackoutu (awarii zasilania), który spowił miasto i znaczną część Wenezueli w ciemnościach, bez gazu, komunikacji i wody na całe dni, a potem z przerwami. W pewnym momencie pyta swoich rodziców, na co czekają. „Aż wróci światło” – odpowiada mama. „W tym momencie pojęłam, że czekałam na coś więcej”.

Jest to migawka, ale jest ona przejawem czuwającego człowieczeństwa, którego władza nie jest w stanie znieczulić. Ani władza polityczna, która od lat redukuje naród do głodu, ani władza ciemności z powodu masowych blackoutów, uderzających w Wenezuelę od początku marca, po których nastąpiło racjonowanie elektryczności i wody, z bardzo poważnymi konsekwencjami w gospodarce, a zwłaszcza w codziennym życiu. Niemożność komunikowania i poruszania się, przechowywania i tak nikłej już ilości jedzenia, kolejki spragnionych osób do autocystern albo instalacji wodociągowych, ludzie zbierający krople wody skapujące z rur. I większość szpitali zamkniętych, z dziesiątkami zmarłych, we wciąż coraz bardziej napiętej atmosferze (której właśnie w tych godzinach, gdy to piszemy, grozi ryzyko zaostrzenia).

„Po długich dniach ciemności, kiedy nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem, spotkaliśmy się z przyjaciółmi z Ruchu, pośród tysiąca perypetii, dzieląc się jedzeniem, które mieliśmy. I był to jeden z najpiękniejszych obiadów, jaki kiedykolwiek przeżyliśmy – opowiada ksiądz Leonardo, odpowiedzialny za wspólnotę. – Poruszył mnie widok ludzi. Entuzjazm z powodu łaski możliwości spotkania się ponownie. A zwłaszcza brak narzekania wobec tak wymagającej rzeczywistości, tak trudnej. Ludzie przychodzący w tych dniach do parafii byli zrozpaczeni. A dlaczego ci przyjaciele nie?”.

Dla Wenezuelczyków obecność na Spotkaniu Odpowiedzialnych w Brazylii pod koniec marca nie jest żadnym pewnikiem z powodu trudności związanych z podróżą oraz warunków, w jakich żyją ich rodziny. Ale opowiadając właśnie o tych warunkach, Alejandro z Caracas rozjaśnia myśli wszystkich: „Nam łatwiej jest zweryfikować, czy wiara rzeczywiście odpowiada. Nie mamy możliwości rozcieńczać życia w dobrobycie”.

Ernesto, student, przyjechał bez bagażu oraz po całej „odysei”, ale „powtórzyłbym ją – mówi – ponieważ znalazłem skarb, który jest tą drogą, gdzie uczę się, że nawet ból jest przyjacielem”. Następnie dodaje: „Podkoszulek, który mam na sobie, nie należy do mnie”. Nie wyjaśnia tego, ale odczuwa się całą doniosłość komunii, której doświadcza w swoim życiu. W lutym ksiądz Carrón wysłał im wiadomość z zapewnieniem o bliskości całego Ruchu: „Dajcie Chrystusowi możliwość zaskoczenia was, pozwalając Mu wejść do waszego życia, tak bardzo prowokowanego w tym momencie. Jestem pewny, że On nie przestanie was zaskakiwać”.

 

Oni dali się zaskoczyć tym, jak potężne jest towarzystwo Chrystusa, i widać to po radosnych twarzach oraz w opowieściach, także tych najtrudniejszych. Gabriela jest studentką z Meridy, pochodzi z zamożnej rodziny. Ale to nie wystarczyło, gdy dwa lata temu urodził się jej syn Augustin z poważnymi problemami zdrowotnymi. W Wenezueli ona i jej mąż nie mogli zapewnić mu leczenia. Musieli wyemigrować. „Zostawiłam studia. I wszystko. Nie wiedziałam, gdzie skończymy, wiedziałam tylko, że gdziekolwiek bym nie przyjechała, potrzebowałam jedynie doświadczenia Ruchu”. 27 stycznia 2018 roku trafiają jako uchodźcy do Kolumbii. „Nie mieliśmy nic. Tylko walizkę”. Mówi to wciąż ze wzruszeniem, ponieważ było to „bardzo trudne. A jednak byłabym gotowa znów stracić wszystko”. Opowiada o stole, gdzie teraz każdego wieczoru jedzą kolację oraz który każdego wieczoru jest znakiem obecności Chrystusa”. Podarował go im ich przyjaciel ksiądz Julián. „Zanim zostałam uchodźcą, nie było dla mnie ważne to, by usiąść i zjeść. Dzisiaj tak”. W dniu, w którym przyniesiono jej stół, powiedziała swojemu mężowi: „Ten stół jest tutaj nie za sprawą księdza Juliána. Jest tutaj, ponieważ dał nam go Chrystus. Gdybyśmy patrząc na niego, nie uznali tego, cała droga aż tutaj byłaby bezużyteczna”. Droga przeżyta, zanim znaleźli dach nad głową, gdy w niektóre wieczory nie mieli co jeść. I zadając sobie każdego dnia pytanie: „Panie, do czego mnie wzywasz?”.

 

„Ja nie chciałam zagubić samej siebie w tym wszystkim, co nam się przydarzało” – kontynuuje Gabriela. Jedną z najtrudniejszych rzeczy było poszukiwanie pracy: „Proszą cię o referencje i nie ma nikogo, kto mógłby powiedzieć o tobie coś dobrego”. Zaczęła od początku, przyjmując posadę kelnerki. „Pracowałam po 12 godzin dziennie. Byłam wykończona i wszystko przeżywałam mechanicznie. Dopóki nie zadzwoniłam do jednej z przyjaciółek: «Pomóż mi zobaczyć to wszystko, czego nie widzę». Ona powiedziała mi tylko, bym ofiarowała pracę za zdrowie mojego syna. Było to tak determinujące, że następnego dnia w restauracji, z tym samym bólem w kolanach i z tym samym utrudzeniem, wszystko było dla mnie inne”. Gdy znów poszukują domu, odkrywają, że Augustin ma także poważne opóźnienie w rozwoju. „Chcieliśmy dotrzeć do sedna. To znaczy kochać go takim, jaki jest”. To pozwoliło im postawić na wszystkie możliwości syna: wypowiadał tylko siedem słów, kilka miesięcy później mówi ich 150. Następnie widowisko przyjaciół bliskich i dalekich, którzy zmobilizowali się, by zapewnić im leczenie, jedzenie, pralkę. „Dlatego nie boję się już być w potrzebie, ponieważ zyskuję obecność Chrystusa poprzez konkretne oblicza. Jedynie On pozwala mi stawiać czoła życiu”.

Jest jedną z ponad 3,5 miliona Wenezuelczyków, którzy w ostatnich dwóch latach opuścili kraj. „Od razu zauważyliśmy to, co się dzieje – opowiada ksiądz Julián de la Morena, odpowiedzialny za Ruch w Ameryce Łacińskiej. – Byliśmy na rekolekcjach studenckich w 2017 roku. Ostatniego dnia dwójka naszych chłopaków pożegnała się z nami, nie wiedząc, czy jeszcze się zobaczymy – mieli wyruszyć wraz ze swoimi rodzinami w kierunku granicy. Opuszczali kraj. Uchwyciliśmy pierwsze oznaki zjawiska, które przybrało obecne rozmiary, obejmując cały kontynent”.

Oni ruszyli się, stawili czoła najważniejszemu wyzwaniu, nigdy dotąd nieprzeżytemu, odpowiadając na pojedyncze konkretne potrzeby. Bez sprzymierzania się, ale angażując się w sprawy ludzi, poszukując pracy oraz możliwości współdzielenia. Nie zatrzymali się nawet na pomocy finansowej Ruchu: „Istniało ryzyko przeżywania jej jako nabytego prawa. Zadaliśmy sobie pytanie: do czego się wychowujemy? Jaka jest różnica w porównaniu z welfaryzmem, który zniszczył kraj?”. Wyszli od tego, co każdy z nich potrafi robić w życiu, wyłoniły się z tego nowe możliwości podjęcia pracy, projekty, a potem, po dwóch latach drogi, napisali ulotkę: Przyjaźń z narodem wenezuelskim (zob. www.pl.clonline.org). Dziwne słowo w trudzie, który przeżywają, ale oni wierzą w to, co widzą. „Może zmienić się rząd, odejść Maduro – mówi Alejandro – ale nadzieja nie przechodzi z kogoś innego na władzę”. Mówiąc do grupy Papieskiej Komisji do spraw Ameryki Łacińskiej, Papież powiedział ostatnio: „Polityka jest świecką diakonią promującą przyjaźń społeczną. Jedynie w ten sposób przyczynia się do tego, że naród stanie się protagonistą swojej historii. I w ten sposób uniknie się tego, że tak zwane «klasy rządzące» uwierzą, że to one mogą wszystko rozwiązać”. Nie rozwiązując niczego. Życie Ruchu w Wenezueli mówi o tym przekonaniu: dzisiaj polityka nie istnieje, jeśli nie jest przyjaźnią, albo być może, jak mówi ksiądz de la Morena, „polityka albo jest przyjaźnią, albo nie interesuje już żadnego prawdziwego człowieka”. W dobie upadku wszystkich rozwiązań są wciąż coraz bardziej świadomi, że jedyną prawdziwą siłą jest osoba przebudzona w swojej świadomości.

 

Alejandro jest inżynierem, ma żonę i cztery córki. 10 lat temu porzucił karierę kierownika, by rozpocząć dzieło społeczne Trabajo y Persona, zajmujące się przygotowywaniem do pracy ludzi mających mniejsze możliwości – bardzo mała rzeczywistość, która jednak z czasem się rozrasta i rozwija w kryzysie, w który popadła Wenezuela. Dzisiaj współpracują z takimi gigantami jak Ford czy L’Oreal, kształcą kobiety, mężczyzn i młodych w sześciu stanach państwa przy pomocy programów przedsiębiorczych, od wyrobu czekolady przez stolarstwo po mechanikę, oraz kursów dokształcających. Jeden ze stanów wyjątkowych tych lat emigracji, na przykład, dotyczy osób starszych, które pozostały same. Stworzyli jedyny w swoim rodzaju kurs dla wychowawców w tym sektorze.

Pierwszego dnia blackoutu, unieruchomiony w samochodzie, próbując złapać sygnał w komórce, pośród zamkniętych szkół, biur i uczelni Alejandro widzi, jak środkiem drogi z plecakiem na plecach biegnie jeden z jego chłopaków. „Carlos, gdzie idziesz?! – krzyczy do niego. – Do pracy!”. Szedł na spotkanie stowarzyszenia przewidziane na ten dzień w ambasadzie francuskiej. Pomimo trudności związanych z bezpieczeństwem oraz transportem przychodzi także Janette, która dotarła pieszo z odległej dzielnicy, robiąc wszystko, by przynieść słodkości, które u niej zamówiono. Nie rozumie zdumienia Alejandra: „To wy nauczyliście nas, że mamy być odpowiedzialni”. „«Ja», które staje się protagonistą dotykającego je metra kwadratowego – mówi Alejandro – posiada siłę, by zmienić nie tylko Wenezuelę, ale świat”.

W marcu w „Śladach” została opowiedziana historia José Francisco, 29-latka z Meridy, którego pasja do muzyki była skazana na nicość, a tymczasem znalazła ujście w produkcji z udziałem Aquilesa Báeza, jednego z najwybitniejszych gitarzystów w kraju. Ale jeszcze piękniejsze jest to, co dzieje się „wewnątrz” pracy: na początku są rozbieżności stanowisk z gitarzystą, trudności z innymi zaangażowanymi profesjonalistami. Ale Báez jest także bardzo zaciekawiony ich przyjaźnią i podczas wspólnej pracy otwiera się, zmienia swoje przekonania, ulega fascynacji, aż po zrobienie tego, czego robić nie trzeba było, ani co nie było przewidziane: komponuje utwór, wymyślając go na poczekaniu pod kątem przymiotów innych muzyków. José Francisco przypatruje się temu, czego właśnie się uczy: „Moim przeznaczeniem nie jest otchłań, w której wszystko się kończy. Jest to punkt początkowy. Teraz znajduję się pośród czegoś, czego nigdy bym sobie nie wyobraził”.

 

W ulotce można przeczytać: Pokojowa transformacja potrzebuje nasion pojednania, które zjednoczyłyby wszystkich Wenezuelczyków jako lud podążający drogą jedności narodowej (…). Ciągłe wychodzenie od spotkania z osobą, z jej szczególną historią, pragnieniami i cierpieniami, radościami i nadziejami pozwala zrozumieć, co zmienia osobę i całe społeczeństwo”. I ulotka jest propozycją dla każdego, w każdym miejscu na świecie, gestów prostych i konkretnych, „operatywnej przyjaźni”: zaprosić do swojego domu rodzinę wenezuelskich migrantów oraz wspierać w różnych formach tego, kto pozostał w Wenezueli. Każdy, kto chciałby pomóc, może napisać maila (amistadconvenezuela@gmail.com). Z Europy piszą także ci, którzy nie mając pracy albo znajdując się w różnych trudnościach, chcą podziękować im za ich ludzką postawę: „Gdy o was myślę, uświadamiam sobie, co takiego naprawdę interesuje mnie w życiu”.

„Nasze potrzeby nie znikną tak szybko – śmieje się Alejandro – dlatego zarządzajcie dobrze waszą miłosierną miłością i chęcią pomagania. I bądźcie cierpliwi: jeśli nie odpowiadamy od razu, może się zdarzyć, że nie ma światła i Internetu…”.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją