Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2019 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2019 (maj / czerwiec)

Ścieżki. Amazonia

Świat wokół rzeki

W oczekiwaniu na październikowy synod poświęcony rdzennej ludności wyruszamy w podróż na tereny położone między Manaus a Partintins, wśród lasów, kajaków i twarzy. Celso i Darlete uczący dzieci uprawiać ziemię z poszanowaniem dla niej, misjonarz zaprzyjaźniony z sateré mawé, oraz biskup mówiący: „Ewangelizowanie to traktowanie na poważnie naszego zranienia”.

Monica Poletto


„Laudato si’, mi’ Signore” – tymi słowami Papież pozdrowił ludy Amazonii, które w styczniu tego roku zgromadziły się w Puerto Maldanado, by się z nim spotkać. Postanawiając wejść do Peru przez „wrota” Amazonii, Franciszek wskazał światu na tę ziemię oraz na „to cudowne dzieło ludów”, które ją zamieszkują. I to właśnie na nich i na ich ojczyznę będzie patrzył cały Kościół, kiedy w październiku odbędzie się synod poświęcony Amazonii, ziemi „wieloetnicznej, wielokulturowej i wieloreligijnej, zwierciadłu całej ludzkości, które w obronie życia domaga się zmian strukturalnych i personalnych wszystkich istot ludzkich, państw i Kościoła”.

Wystarczą te słowa, by zrozumieć, że chodzi o synod wykraczający poza środowisko ściśle lokalne, by skierować się „ku Kościołowi powszechnemu, a także przyszłości całej planety”. Amazonia jest punktem widzenia, perspektywą, z której można zobaczyć wszystko lepiej, poznać bardziej gruntownie.

To nie przypadek, że gdy tu przybywamy, natychmiast przypomina nam się opowieść księdza Giussaniego z czasów, gdy w rejonie Macapa (był to początek lat 60.) poznał grupę kapłanów dzielących między siebie okolicę, „tak że przez okres od 20 do 40 dni” każdy z nich przemierzał bagienne tereny, by spotkać się z każdym pojedynczym caboclo, to znaczy metysem zajmującym się serinueiros (zbieraniem gumy z drzew). Widząc, jak jeden z nich odjeżdża – mężczyzna „wysoki, postawny, który się oddalał, i co jakiś czas w półcieniu obracał się i pozdrawiał mnie z uśmiechem” – Giussani odkrył niespodziewanie, „czym jest chrześcijaństwo: pasją do człowieka, miłością do człowieka. Nie do człowieka filozofów liberalno-marksistowskich, produktu ich myśli, ale do człowieka, którym jesteś ty, którym jestem ja”.

Oto sprowokowani uwagą papieża Franciszka okazaną tym ziemiom oraz w towarzystwie spojrzenia księdza Giussaniego, wychodzimy na spotkanie przyjaciołom mieszkającym w tym cudownym zakątku świata.

30 kilometrów na północ od Manaus Celso i Darlete prowadzą szkołę rolniczą Maria Raniha dos Apostolos. Spędzają w szkole cały dzień, od rana do wieczora, a wszystkie dzieci, przebywające z dala od swoich rodzin, są trochę ich dziećmi. Zajmują się tym od prawie 30 lat, od kiedy misjonarze z PIME (Papieskiego Instytutu do spraw Misji Zagranicznych), założywszy szkołę, zawierzyli ją grupce Centrum Solidarności św. Józefa, do którego Celso i Darlete przynależeli.

W szkole tej, której ziemie graniczą z lasem, około 120 uczniów pochodzących z miasteczek i wiosek położonych wzdłuż rzek – Rio Negro, Amazonki i ich niezliczonych dopływów – uczy się uprawiać ziemię z poszanowaniem dla całego amazońskiego ekosystemu.

 

Życie szkoły jest bardzo angażujące nawet dla młodzieży przyzwyczajonej do szorstkości natury. Ci młodzi ludzie wielokrotnie spędzili wiele dni na łódce, by dotrzeć do tego miejsca. Pobudka jest o godzinie 6.00.  Poranki spędza się w klasach, popołudnia – na polach, by nauczyć się technik uprawy i hodowli; wieczorem, po kolacji, jeszcze dwie godziny lekcji. Codziennie, łącznie z sobotą.

Wielu z nich pewnego dnia będzie uczyć na ziemiach rodzinnych technik, których nauczy się tutaj. A techniki te, godne odtworzenia i poszanowania, pozwolą uprawiać lepiej ziemię, unikając wycinki lasu oraz sprzyjając bardziej zrównoważonemu rozwojowi populacji. Zadziwia widok powagi i pracowitości młodzieży, tak jak ich głębokie milczenie oraz intensywne spojrzenia. Są to dzieci, które dorastały, mając za towarzysza zabaw las, a ten jest traktowany jak przyjaciel, to znaczy jest słuchany, gdy przemawia swoim językiem składającym się z odgłosów zwierząt oraz szumu wiatru i rzeki. Celso i Darlete wychowują ich tak, jak wychowują swoje dzieci. Celso robi to przy pomocy spojrzeń – nie mówi wiele, ale młodzież rozumie go doskonale. Czuje się szanowana i szanuje jego, jak surowego i dumnego z nich ojca. Troska Darlete polega na dyskretnej uwadze. Temperatura, osiągająca tu niezmiennie 40 stopni Celsjusza, nie powstrzymuje jej przed uprzedzaniem potrzeb młodzieży, przed okazywaniem uwagi każdemu z osobna. Cała jest nastawiona na to, co dzieje się w szkole. Powtarza zawsze: „Tutaj codziennie coś się wydarza. Trzeba patrzeć”. I ona to robi, służąc w wolności i z radością.

Mają za sobą także trudne chwile. W 2013 roku rząd regionalny nagle zawiesił finansowanie i znaleźli się bez żadnych środków pieniężnych. Te chwile były jednak okazją do odkrycia na nowo więzi z dawnymi włoskimi przyjaciółmi, którzy pomogli stawiać pierwsze kroki szkole. Oraz do znalezienia nowych przyjaciół, zwłaszcza we włoskich i brazylijskich dziełach społecznych, z którymi zaczęli współdzielić drogę. Przyjaciele ci wsparli ich odpowiedzialność: nie zrobili niczego „za nich”, nie wyręczyli ich. Traktują siebie tak, jak to robią szanujące się nawzajem osoby. Twierdzą, że choć nie znają teraz jeszcze rozwiązania każdego problemu, już się nie boją. Jest ktoś, kogo można zapytać, z kim można się skonfrontować. Problemy nie zniknęły, ale razem poszukuje się drogi, która wszystko zmienia.

W szkole jest młodzież pochodzenia indiańskiego. Tak jak Joilton, który należy do sateré mawé, pierwotnego ludu, żyjącego wzdłuż dopływów Amazonki, na południe od Parintins. Pochodzi z wioski położonej u brzegów rzeki, comunidade Santa Maria a Rio Andira, gdzie domy są z drewna i słomy. Łowi się tam ryby, zbiera owoce lasu, uprawia jadalną maniokę, podstawę codziennego wyżywienia. Kiedy opowiada nam swoją historię, rozpromienia się, mówiąc o swoim przyjacielu, ojcu Enrico Uggé, misjonarzu z PIME, który odwiedzał jego wioskę oraz w którego szkole uczył się jako dziecko. Nie jest pierwszą osobą opowiadającą nam o ojcu Enrico. To dlatego właśnie chcemy się z nim spotkać – poznać przyjaciela sateré mawé.

Z Manaus do Parintins jest godzina drogi samolotem. Panorama po przyjeździe jest imponująca. Jak okiem sięgnąć widać tylko Amazonkę, jej dopływy oraz połacie ziemi niezalane przez wodę, której stan w tym okresie jest bardzo wysoki. Nie ma takich odcieni zieleni i niebieskości, które nie byłyby „odmalowane” tam pod spodem.

Diecezja Parintins jest bardzo dziwna. Składa się z miasteczka liczącego około 100 tysięcy mieszkańców oraz z terytorium większego od Ligurii, które rozciąga się w lesie oraz między rzekami, gdzie żyje 500 wspólnot caboclo oraz sateré mawé, podzielonych na cztery gminy.

 

Biskup Giuliano Frigeni przebywa w Amazonii od prawie 40 lat, a od 20 lat jest biskupem Parintins. On także przygotowuje się do synodu i nosząc w pamięci słowa zawarte w dokumencie przygotowawczym o tym, jak ważne jest dla całego Kościoła „słuchanie rdzennej ludności oraz wszystkich wspólnot żyjących w Amazonii, jako pierwszych rozmówców”, opowiada o tym, co znaczyło dla niego spotkanie z tą ludnością. „Ewangelizowanie jest traktowaniem poważnie naszego zranienia – mówi. – Wszyscy nosimy w sobie zranienie, które jest raną grzechu pierworodnego: doświadczenie ograniczenia, dystansu pomiędzy dobrem, którego pragniemy, a złem, które czynimy. My, misjonarze, tak jak wszyscy mieszkańcy Amazonii, możemy spotkać się na tej samej płaszczyźnie: potrzebujemy Kogoś, kto pomoże nam przezwyciężyć nasze ograniczenia, zaleczając to nasze zranienie”.

By zacząć rozumieć się z ludźmi stąd, mówi, „trzeba było czasu. Czasu, w którym ich słuchał. Kochać ich znaczy kochać ich głęboką istotę, którą jest bycie ukochanymi przez Boga, zakorzenienie w miłości. Przy nich nauczyłem się, że prawda jest symfoniczna: nie przynależy do wyizolowanej albo dominującej kultury, jaką przez wiele lat była kultura europejska. A chrześcijaństwo sprawia, że wszyscy są szanowani i doceniani”.

Myśląc o wielkiej pasji papieża Franciszka do „całej bioróżnorodności, którą kryją te ziemie”, wyjaśnia nam, że „las nie jest stworzony do monokultury: jedna roślina zależy od drugiej, by się rodzić i wzrastać. Jeśli próbuje się uprawiać jeden gatunek, by wykorzystać plantacje owoców tropikalnych albo cenione drewno, niszcząc inne rośliny, plan upada, rośliny nie rosną. Tak samo jest także z nami, ludźmi różnych ras i kultur”.

To „ojciec Giugliano”, jak go tu wszyscy nazywają, przedstawia nam ojca Enrica Uggé: trzeba go poznać, by zrozumieć coś z tej ziemi. Poznanie tego 76-letniego mężczyzny, który nie przestaje przemieszczać się łódką, by odwiedzić w lesie swoich indiańskich przyjaciół, oznacza doświadczanie tej pasji do człowieka, która poraziła Giussaniego.

Ojciec Uggé pragnie, by to, co odkrył, nie zostało utracone. Dlatego zaprasza nas na łódkę i zabiera ze sobą, byśmy poznali jego przyjaciół. Wspólnoty zamieszkujące wzdłuż rzeki są odizolowane, odległości – niebotyczne, a prawie nikt nie posiada łódki zaopatrzonej w silnik. Większość sateré i caboclo porusza się jeszcze canoe. Ojciec Uggé z przykrością myśli o tym, ile zasiłków rządy wysłały tym wspólnotom, zamiast podjąć próbę zrozumienia ich, pracy z nimi, przyzwolenia na to, by to oni stali się protagonistami rozwoju.

Gdy łódka sunie po wodach pełnych świetlnych refleksów, zaczyna opowiadać nam o ich głębokiej relacji, którą lata słuchania i oddania utrwaliły jako przyjaźń między „ludźmi słowa”. Pomógł on wspólnotom w uzyskaniu praw własności ziemi, co pozwoliło otrzymać prawne gwarancje w celu przeszkodzenia wydziedziczeniu. To doprowadziło do wzrostu liczby zamieszkującej tam ludności oraz poprawy ich warunków życia. Sateré mawé są mu za to niezwykle wdzięczni. Ale to nie to jest racją prawdziwej przyjaźni.

„Musisz ich poznać i temu właśnie służy dyspozycyjność – mówi. – Oni szukają tego, kto ich wysłucha. Trzeba szanować ich poczucie czasu, zupełnie inne od naszego, żeby się otworzyli. My identyfikujemy chrześcijaństwo z pewną ideą czasu, przestrzeni, rozumu. Ale rozpowszechniamy kulturę europejską, oświeceniową. Tymczasem muszą zrozumieć, że ich życie i ich kultura dla mnie są czymś pięknym i dobrym. Tak jak każdy, akceptują relację, jeśli czują się zrozumiani, prowadzeni oraz szanowani. W tempie, które nie zgadza się z naszym”.

 

Gdy zastanawia się nad swoją historią misjonarza, powtarza, że także Jezus chodził od wioski do wioski. I on chce robić tak samo. Nie trzeba niczego zmieniać. „Potrzeba obecności, nie dyskursów. Nie zaakceptowali mojego rozumowania, ale moją osobę. Tak jak Jezus nie uciekał od osobistej relacji, tak samo my nie możemy od niej uciekać”. Sateré zaczęli mu ufać, kiedy zauważyli, że mają przed sobą „człowieka słowa” – mówił, że wróci, i to robił. Dokładnie w dniu, w którym na niego czekali. Nie był jak badacze i dziennikarze, którzy są nazywani „zmarłymi”, ponieważ zmarłego widzisz tylko w dniu pogrzebu. „Ojciec” natomiast wraca zawsze.

Dla każdej rodziny prowadzi zeszyt, w którym zapisuje imiona i historie. By o nikim nie zapomnieć. Ponieważ oni nie zapominają i uczą się, patrząc. „Kiedy nabierają zaufania, domagają się powagi. I w ten sposób pomagają mi być zawsze ojcem”. Wzrusza się nieco, gdy myśli o najpiękniejszej rzeczy, jaką mu powiedzieli: „Dziękujemy ci, ojcze, ponieważ potraktowałeś nas jak osoby”. Ideałem jego misji jest monastyr. Reducciones były w gruncie rzeczy monastyrami. Nikt nie był lepszym misjonarzem od zakonników. „Papież wysyłał ich, by spotykali ludzi na ich ziemiach, i powstawał Kościół francuski albo Kościół angielski”. Tutaj Kościół amazoński.

Pytamy go o jego najbliższą podróż. Wyjedzie wkrótce, wiele nocy będzie spał na Amazonce, gdzie „gwiazdy wydają się perłami i nie wiadomo, gdzie kończy się niebo, a gdzie zaczyna rzeka”. Wspólnoty czekają na niego. Będzie musiał płynąć 20 dni.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją