Ślady
>
Archiwum
>
2019
>
maj / czerwiec
|
||
Ślady, numer 3 / 2019 (maj / czerwiec) Listy Poniedziałki w domu mojej małej pacjentki i inne... Poniedziałki w domu mojej małej pacjentki Najdroższy księże Carrónie, czekałam na Rekolekcje jak na jakąś obietnicę i nie zawiodłam się, ponieważ zostaliśmy zalani doświadczeniem łaski i piękna. Spotkałam Ruch na studiach, w wieku 20 lat. Dzisiaj mam lat 60 i od tamtej pory nigdy nie zeszłam z tej drogi. Mogłam być roztargniona, mało uważna, ale zawsze byłam, ponieważ wiem, że tutaj otrzymuję pomoc, by być prawdziwszą osobą. Jak w życiu wszystkich, tak i w moim życiu były trudy, radości i cierpienia, zwłaszcza związane z trójką moich dzieci. Jestem pediatrą i zawsze mówię, że gdybym nie spotkała Chrystusa, nie byłabym w stanie pracować. Jak mogłabym bowiem stawać w obliczu choroby jakiegoś dziecka albo cierpienia jakiejś mamy? Jutro, tak jak w każdy poniedziałek, pojadę odwiedzić małą 2,5-letnią dziewczynkę, dotkniętą rzadką i poważną formą patologii genetycznej, która sparaliżowała ją całkowicie. Może tylko płakać i zamykać oczy, by powiedzieć „nie”. Dzieci są stworzone do tego, żeby się śmiać i bawić. Jutro jej mama otworzy mi drzwi z tym co zwykle słodkim uśmiechem. Ma siłę, by się uśmiechać, ona, która nie śpi od prawie trzech lat, ponieważ musi kontrolować, czy respirator się nie zatrzymał (często alarmy albo fałszywe alarmy są nieprzewidywalne i zdarzają się o każdej godzinie). Nigdy żadnych skarg, jedynie wdzięczność, ponieważ jej córka wciąż jeszcze żyje. Ale jutro długa i trudna dla mnie droga, która prowadzi mnie do jej domu, będzie łatwiejsza, ponieważ jeszcze bardziej oczywiste będzie to, że tam jest Chrystus na krzyżu. Ta dziewczynka, w swoim cierpieniu, ukochana i preferowana, staje się coraz bardziej narzędziem także dla mojego zbawienia. Gdzie możemy się nauczyć tego patrzenia na rzeczywistość, jeśli nie w Kościele, który dociera do mnie poprzez te oblicza oraz poprzez oblicze mojego męża, który od zawsze mi towarzyszy, kiedy jadę ją odwiedzić? Otóż sama nie dałabym rady. Zderzenie z cierpieniem jest zbyt wielkie. Piszę do ciebie z wdzięczności, ponieważ rozumiem, że wszyscy jesteśmy preferowani i ukochani, tak samo jak ta dziewczynka, wezwana do odmiennej rzeczywistości, ale wszyscy otoczeni tą samą „miłością”! Silvana, Patti (Messyna – Włochy)
To zdanie powtarzane wielokrotnie Najdroższy Juliánie, Ruch spotkałem w liceum prawie 30 lat temu. Jestem zapisany do Bractwa, od kiedy ukończyłem studia, w tym roku uczestniczyłem w Rekolekcjach po kilku latach, kiedy nie mogłem na nie pojechać albo wybierałem Rekolekcje dla dorosłych i młodych pracujących. W piątek wyjechałem w nieco dziwnym stanie, nie miałem ochoty jechać, ponieważ w sobotę wypadało coś ważnego dla mojego syna, na czym mi zależało, a przede wszystkim on sam prosił mnie, bym został w domu. Córka natomiast płakała, ponieważ miało mnie nie być w domu w ten weekend. Źle się czułem w tej sytuacji, ale nie potrafiłem podjąć decyzji, by zrezygnować z Rekolekcji (dokonałem takiego wyboru już wielokrotnie wobec bardzo wielu spraw). Przyjechałem do Rimini z tym złym samopoczuciem, z tym pytaniem o to, dlaczego tam byłem, chcąc teoretycznie być gdzie indziej. W Rimini postanowiłem pobyć sam ze sobą: spacer brzegiem morza, w piątek poszedłem do auli, nie czekając na moich przyjaciół, w sobotę rano tak samo… Wciąż źle się czułem i nie przestawałem zadawać sobie pytania, dlaczego nie byłem w domu z moimi dziećmi. Następie w sobotę rano podczas lekcji powiedziałeś coś, co słyszałem tysiące razy i czym podczas choroby i śmierci mojego syna Giacomo „posługiwałem się” także z niedojrzałą świadomością. „Chrystus zwyciężył!”. Oto moje serce otwarło się na oścież. W ciągu 30 lat małżeństwa nigdy tak cieleśnie nie odczułem znaczenia tego, co spotkałem. Byłem tam, w Rimini, ponieważ On zwyciężył w moim życiu. Nie byłem w stanie powiedzieć „nie” Jego wierności. Od kiedy zmarł Giacomo, były lata nieustannych „A” i „B”, jak powiedziałeś podczas lekcji, ale w sobotę po raz pierwszy stało się dla mnie jasne, co znaczy zdanie, które zostało mi powiedziane dwa lata temu w momencie „A”: „Wiem, gdzie znajduje się twoje serce!”. W sobotę zobaczyłem moje serce. Od tamtego momentu moja postawa się zmieniła, poszedłem poszukać moich przyjaciół, z inną uwagą wysłuchałem lekcji z soboty po południu oraz spotkania pytań. Ale przede wszystkim miałem pewność: gdyby mój syn po moim powrocie do domu zapytał mnie, dlaczego pojechałem, potrafiłbym podać mu powód. Jest to „powód” odmienny nie w formie, ale w mojej konsystencji: byłem w Rimini, by nauczyć się bardziej kochać Chrystusa, a więc by bardziej kochać jego! Luca
Gracias amigo! Całe życie w dwóch słowach Spędziliśmy jeden dzień w Tijuanie, pierwszym miasteczku napotykanym po przekroczeniu granicy z Meksykiem, by przygotować tam kolację dla około 200 osób, niektórych z małymi dziećmi, które zostały wydalone do Meksyku z Kalifornii albo też którym nie udało się przekroczyć granicy, by dostać się do Stanów Zjednoczonych, a nie mają rodziny w Tijuanie. Zorganizowaliśmy bazę w Domu Migranta, prowadzonym przez Congregazione Scararbiniana. Spodziewałem się zastać ludzi pozbawionych nadziei, załamanych i niepocieszonych. Tymczasem byłem bardzo zaskoczony, spotykając mężczyzn i kobiety, którzy dali mi świadectwo wielkiej odwagi oraz pragnienia przeżywania życia w pełni, obejmując w całości swoją dramatyczną rzeczywistość. Ale jak to możliwe? Co podtrzymuje te osoby, które zostały pozbawione wszystkiego i wszystkich? Po tym, jak spotkałem niektórych z nich i wysłuchałem ich historii, zrozumiałem, że różnica polega na byciu kochanym. Zanim rozpoczęli kolację, Daniella, pracownik społeczny z Domu Migranta, zapytała, kto chciałby odmówić błogosławieństwo, wtedy podniosły się dwie ręce; Daniella zawołała jedną z osób i modlitwa się rozpoczęła. Wszyscy milczeli, łącznie z nami, wolontariuszami, którzy przyjechaliśmy kilka godzin wcześniej, by przygotować kolację, ale nie była to cisza formalna. Była to cisza przepełniona wdzięcznością oraz – coś niewiarygodnego – pokojem. Wdzięcznością sięgającą korzeniami słów wypowiedzianych w Wielkanoc przez papieża Franciszka: „Każdego ranka On przychodzi nas szukać: wzywa nas, byśmy się podnieśli, byśmy zmartwychwstali na Jego słowo, spojrzeli w górę i uwierzyli, że jesteśmy stworzeni dla Nieba, a nie dla ziemi; do szczytów życia, a nie do nizin śmierci: dlaczego szukacie wśród umarłych tego, który żyje?”. Po zakończonej modlitwie, gdy przechodziłem przez salę, kierując się do kuchni, Xavier, mający około 20 lat, chwyta mnie za ramię i spoglądając na mnie ze łzami w oczach, mówi: „Gracias amigo”. Całe życie zawarte w tych dwóch słowach: Gracias amigo! Inny przyszedł do kuchni i powiedział mi: „Dzisiaj zostałem potraktowany jak cesarz rzymski. Dziękuję”. I jeszcze inny, który został wydalony tydzień wcześniej, gdy szedł do pracy w zachodniej części Los Angeles i którego do Stanów Zjednoczonych w wieku 2,5 lat przywieźli jego dziadkowie około 40 lat temu, a teraz niepokoił się z powodu rozpoczęcia „następnego rozdziału” swojego życia w Meksyku, chociażby dlatego, że musiał „odkurzyć” swój hiszpański. Miał już pracę, która jest jedną z usług świadczonych przez Dom Migranta, i z niecierpliwością czekał, by odkryć, co takiego przygotowało teraz dla niego życie po powrocie do Meksyku. Zaskoczyła nas zupełnie jego otwartość serca i to skłoniło do zadania sobie pytania, co takiego czyniło to możliwym. To właśnie przyjaźń z Chrystusem, obecnym teraz, z nami, codziennie może wspierać przywołanie do życia takiego, jakim ono jest. Myślałem, że jadę do Tijuany, by pomóc ubogim, gotując. Tymczasem zostałem zaproszony do tego, bym stał się ubogi dzięki otwartości serca i ubóstwu ducha tak fascynującemu, że „gdy wyciąga się do siebie ręce, urzeczywistnia się zbawcze spotkanie podtrzymujące wiarę, czyniące możliwym miłość oraz uzdalniające nadzieję, by podążać pewnie drogą ku przychodzącemu Panu”, jak powiedział papież Franciszek. Guido, Los Angeles (USA)
„Wszystko może się zawalić, ale możemy rozpocząć na nowo” Skąd tak wielkie larum i zamieszanie z powodu Notre Dame w obliczu powszechnej obojętności dla ludzkich ofiar, które codziennie gasną wokół nas? Ludzkie życie ma wartość o wiele większą niż jakiś zabytek, choćby nawet wielki i pełen znaczenia. Ale kruchość ludzkiego życia bierzemy pod uwagę. Nie kruchość katedry, która ze swoim przeogromnym ciężarem przemierzyła historię, stając się punktem odniesienia dla całego narodu. Narodu, który utracił jednak sens znaku, ze swojej natury odsyłającego do czegoś innego. Co takiego trwa naprawdę? Zdumiewa mnie widok tego, co wydarzyło się w Paryżu, gdy mam w sercu krok postawiony podczas Rekolekcji. Ukazuje się kruchość tego, co nawet nieświadomie uważamy za niezachwiane i wieczne. Tak jak most w Genui. Kiedy uspokajająca stabilność tych części świata pokazuje swoją niekonsystencję, może zabraknąć nam gruntu pod nogami, ale właśnie w chwilach takich jak ta zostaje nam dana przeogromna możliwość. Odkrywamy, że rzeczywistość wytrzymująca próbę czasu pokrywa się z żywą i fascynującą Obecnością, która weszła w życie. Wszystko może się zawalić, ale z Nim, gdy lgniemy do Jego towarzystwa, zawsze możemy zacząć na nowo. Francesca
Mario, przybysz z Chin Drogi księże Juliánie, pewne małżeństwo przyszło odwiedzić moją rodzinę, a wraz z nimi dopiero co adoptowany przez nich synek. Mario, tak ma na imię, pochodzi z Chin i ma pięć lat, ale wygląda tak, jakby miał rok, jeśli mówimy o doświadczeniach, które przeżył. Otóż rodzice opowiadali o tym, że na przykład boi się przebywać na otwartej przestrzeni, ponieważ był przyzwyczajony do ciągłego zamknięcia w sierocińcu, albo też nigdy nie widział swojego odbicia w lustrze. Uczy się teraz ze swoimi rodzicami stawiać pierwsze kroki z pewnością właściwą dla jego wieku. Ze względu na wiele drobnych faktów jego prostota i postawa zdumienia poruszyły mnie do głębi. Kiedy stanął przede mną, zapytałem go: „Jak masz na imię?”. Nic, żadnej odpowiedzi. Jego mama zasugerowała mi z daleka: „Zrób tak!”. I pokazała mi gest otwartych ramion. Podążyłem za jej radą. Mario, zaraz po tym, jak otwarłem ramiona, rzucił się na mnie, ściskając mnie mocno i śmiejąc się radośnie. Kiedy wreszcie goście poszli, zapytałem mojego tatę: „Skąd oni wzięli tego Mario?”. Na co on: „Zadzwoniono do nich z Chin i pojechali po niego”. Usłyszawszy tę odpowiedź, czułem, że wybucha mi serce. Ponieważ doświadczenie Mario jest tym samym doświadczeniem, które mam ja. Codziennie. Jest ktoś, kto przychodzi specjalnie dla mnie. A dlaczego? By mnie kochać, objąć mnie ze wszystkimi moimi ograniczeniami, wszystkimi moimi słabościami, z moim prostactwem, z moim cynizmem. Jest ktoś, kto codziennie do mnie dociera, do „moich Chin”, obejmuje mnie i kocha, a to pozwala patrzeć na samego siebie bez gorszenia się swoim złem, kochać siebie pomimo mojej niewierności i mojej ślepoty. „Ukochałem cię miłością odwieczną, zlitowałem się nad twoją nicością”. Tak jak rodzice Mario pojechali po niego na koniec świata, bez żadnego roszczenia w stosunku do niego, ale by jedynie go kochać, tak samo Chrystus codziennie wchodzi w mój dzień, by mnie ocalić swoją miłością, litując się nad moją nicością. Giovanni, Mediolan (Włochy)
Wyciąg orczykowy Martiny Moja trzecia córka, Martina, ma 10 lat i jest bardzo wyjątkowa (ma zespół Downa). Podczas ferii zimowych nauczyła się korzystać z wyciągu orczykowego. Kiedy zbliżała się do miejsca, w którym musiała się wypiąć, krzyczała: „Proszę pana, proszę pana, proszę mi pomóc!”, zwracając się do osoby z obsługi, która stała bezczynnie. Mężczyzna wychodził z kabiny i patrzył na nią z uśmiechem, na co ona schodziła spokojnie z wyciągu i cała zadowolona wracała do zjazdów. Powtarzałem jej nieustannie, że niepotrzebnie woła: „Proszę pana”, ponieważ radziła sobie sama. Potem fakt ten skłonił mnie do refleksji. Często, kiedy ja znajduję się w trudnościach, staram się poradzić sobie sam, z trudem przychodzi mi proszenie o pomoc innych, a zwłaszcza proszenie o pomoc Pana przez duże „p”. Martina nie ma skrupułów i prosi o pomoc nawet wtedy, kiedy wie, że jest w stanie sama sobie poradzić. Zawierzać się Panu, wzywać Go po imieniu, prosić, by spełniła się Jego wola, prosić Go, by był blisko i patrzył na nas troskliwie, zarówno wtedy, gdy przechodzimy próbę, jak i wtedy gdy jesteśmy szczęśliwi. W tych samych dniach dowiedziałem się, że u mojej mamy nastąpiły przerzuty nowotworu, wówczas pobiegłem na górę, gdzie znajduje się sanktuarium Krzyża Świętego, i tak jak Martina wołałem: „Panie, pomóż mi!”, poszukując dobrego spojrzenia skierowanego na siebie. W ostatnich dniach ferii pan od wyciągu orczykowego wychodził ze swojego domku, gdy tylko widział z daleka Martinę, zanim ona go zawołała. Powiedziałem sobie: jeśli jakiś pan zachowuje się w ten sposób, kto wie, z jaką uwagą patrzy na nas Pan. Giorgio
Ja i Papież w Rabacie Drodzy przyjaciele, przepełnia mnie wdzięczność za wizytę Papieża w Rabacie. Punkt Szkoły Wspólnoty, który dał mi najwięcej do myślenia w tych ostatnich dniach, mówi: „(Maryja) mogła powiedzieć: «To pewnie było złudzenie, to była tylko moja wyobraźnia»”. Wiele razy przyjmuję taką właśnie postawę, mówiąc sobie: „Pomyliłem się, zaślepiło mnie, myślałem, że Bóg jest wszystkim, a tymczasem życie zaprowadziło mnie gdzie indziej. Życie jest ciężkie, opowieści nie wytrzymują”. To, co mówi Giussani: „Wiara jest właśnie ową pełną uwagi mocą, z jaką dusza potrafi przylgnąć do znaku, którym posłużył się Bóg, i trwać przy nim, nie bacząc na trudności” (Dlaczego Kościół, s. 345), okazało się bardzo prawdziwe dla mojego doświadczenia w tych miesiącach. Bóg, także w tym moim marokańskim doświadczeniu, nie przestaje mnie zdumiewać, zsyłając mi znaki i dając do zrozumienia, że nic mnie nie zaślepiło. Pomimo mojej małości, mojej niewierności i pomimo środowiska wokół (muzułmańskiego w 99,9%) moja przyjaźń z Jezusem wciąż trwa, co więcej, coraz bardziej rozumiem, że nie ma innego szczęścia poza relacją z Nim. Nie istnieją „pomimo”, „ale”, „jednak”, „jeśli” oraz inne wymówki. W tej przygodzie dręczył mnie między innymi strach przed byciem samemu. Wieczór przed wyjazdem zupełnie przypadkowo spotkałem mojego przyjaciela, którego nie widziałem od wielu lat, powiedział mi on: „Wiesz, w Rabacie jest chłopak z CLU z Mediolanu, dam ci jego numer”. Spotkałem się z tym chłopakiem, zaczęliśmy robić razem Szkołę Wspólnoty, wspaniale jest być we dwójkę, nikt nie może wtedy wykonać pracy za ciebie. Zauważyłem, że to, co robiliśmy, nie było tylko robieniem Szkoły Wspólnoty, ale było właśnie budowaniem kawałka Kościoła. Teraz wyjechał, znowu jestem „sam”, ale nie czuję się sam. Mówiłem też: „Z dala od Włoch, z dala od gestu charytatywnego. Żadnego więzienia Gozzini, żadnego Meeting Pointu, żadnego Banku Żywności”. Tuż po przyjeździe uświadomiłem sobie, że gest charytatywny w Maroku nie jest jakąś opcją, nie jest czymś, z czym czujemy się czystsi, tutaj gest charytatywny jest obowiązkiem: liczba ubogich, ludzi porzuconych jest tysiąc razy większa niż we Włoszech. Zacząłem przeżywać gesty charytatywne podyktowane przez wymogi rzeczywistości. Wreszcie ostatnią wielką niespodzianką Boga była wizyta Papieża. Na początku nie wierzyłem w to, to nie mogła być prawda, że Franciszek przyjedzie właśnie do Rabatu w czasie mojego pobytu tam. Był to znak, który podsycił moją wiarę. Odwiedziny Papieża, atmosfera braterstwa niebłonistycznego, która zapanowała między chrześcijanami a muzułmanami, na nowo przebudziła mnie do życia, do dialogu, zrodziło się we mnie wielkie pragnienie przeżywania z intensywnością tych dni prowadzących nas do Wielkanocy. Czy jest większy znak od Wielkanocy? Lapo, Rabat (Maroko)
Osiem lat czekania i ten szczegół Po Rekolekcjach Bractwa Renato napisał ten oto list do swoich przyjaciół. Najdrożsi, ja i Rita jesteśmy naprawdę wdzięczni dobremu Bogu za te szczególne dni łaski. Minęło osiem długich lat, od kiedy ostatni raz uczestniczyłem osobiście w Rekolekcjach. Osiem lat, w czasie których moje serce nigdy nie miało wakacji, ale moja osoba nie była obecna w tych pawilonach. Było to osiem lat, w czasie których, być może popełniając nawet błędy, czekałem i modliłem się, by coś się wydarzyło. Lat, w których moje życie było z miłością i dramatyzmem odbudowywane, w których prosiłem nieustannie, by Jego łaska działała we mnie oraz w tym, kto jest obok mnie. Nie było przy tym najmniejszego wysilania się albo roszczenia z mojej strony. Dzisiaj nastąpił oczywisty cud, jakim zostałem obdarzony. Carrón powiedział, że to, że nas ktoś pociesza, nie wystarcza do tego, żeby był naszym przyjacielem. Przyjaciel to ten, kto przywraca mnie na właściwą pozycję, by rozpoznać prawdę. Wiara, wierność, uznanie i przemiana są być może słowami-kluczami tych Rekolekcji. Słowami, które niosą w sobie cały ciężar ludzkiego towarzystwa, uobecnionego dla mnie na nowo, poczynając od prostego pytania Rity z lata 2015 roku: „Dlaczego nie pojedziemy nad morze do twoich przyjaciół? Nie znam ich, ale widzę, że ci ich brakuje i że ich potrzebujesz”. W ten sposób „wróciłem” do moich przyjaciół i pierwsze, co zrobiliście, za pośrednictwem Ivany, to zaprosiliście mnie, co więcej, zaprosiliście nas na urodziny Giangiego na motorówkę. To niewiarygodne, jak Wszystko może przechodzić przez pozornie nieznaczący szczegół. Od tamtej chwili, zwłaszcza za pośrednictwem Szkoły Wspólnoty, ale przy miriadzie okazji, które się pomnożyły, każde spojrzenie, każde pytanie, każdy uśmiech był zawsze gestem „podjęcia na nowo” prawdziwego mojego znaczenia. Oraz mojej historii. Ten nowy początek, ta odnaleziona łaska, ta niestrudzona wierność dobrego Boga, który poprzez wasze oblicza mnie się ukazuje, było oczywistym uznaniem, kto jest „moim kardynałem”. Dlatego, ze względu na ekstremalną potrzebę waszego towarzystwa, jaką odczuwam, ze względu na czułość, z jaką wy wszyscy, każdy na swój sposób i ze swoim akcentem, przyjęliście i scentrowaliście moje istnienie, proszę was, żebym mógł stanowić część waszego Bractwa. Drżą mi ręce, gdy piszę te słowa, oczy zaczynają mi się szklić na myśl o tym, jakim współczuciem obdarzył dobry Bóg mnie i moją żonę. Renato
Pożar Notre Dame i wybory Zatrzymujesz się przed telewizorem, patrząc na zdjęcia płonącej Notre Dame, i zauważasz, że odczuwanie bólu albo smutku nie jest niczym oczywistym. Być może jest to związane z moim prostactwem, ale natychmiast wybiegasz myślami do tego, że twój dom jest cały oraz że ty i twoja rodzina jesteście bezpieczni. Bardzo ulotne odczucie zresztą, kiedy każda upływająca minuta, w każdym miejscu na świecie, przynosi nieprzewidziane sytuacje, nowości, ryzyko, niebezpieczeństwa, tragedie, których w gruncie rzeczy nikt z nas nie może uniknąć. A jednak w tej pozornej sytuacji chwilowego spokoju i wygody odczuwasz w środku coś, co pęka wobec tych płomieni. Jakby to twój dom płonął. Masz małe serce, ale nie sposób nie odczuwać tego pęknięcia w środku. Tego ranka wobec moich uczniów zadałem sobie pytanie: jak to jest, że dzisiaj, kiedy występuje tendencja do bardzo silnego eurosceptycyzmu, rządy są już wszystkie sowranistyczne i autonomiczne, wciąż jeszcze jesteśmy zanurzeni w angielskim Brexicie, a każdy kraj wznosi granice, by ocalić swoją tożsamość – pożar Notre Dame odczuwamy mimo wszystko jako osobisty, narodowy cios w serce? Jakby runęła kopuła św. Piotra. Jakby dach mojego domu zaczął się walić, nie pozostawiając mnie już spokojnym. A więc czy istnieje jeszcze prawdziwa Europa w naszym sercu, wcześniej niż w biurokracji albo w instytucjach? Spojrzałem w oczy moim uczniom z piątej klasy i powiedziałem: w maju pójdziecie głosować w wyborach europejskich, ale czy pamiętacie, pamiętamy, co idziemy zrobić? Czy ma z tym jakiś związek to, co zdarzyło się dziś w nocy, te płomienie, to cierpienie, które odczuliśmy, takie jak z powodu utraty wspólnego domu? Wobec czego stajemy w tych wyborach? Wobec mody, rad udzielanych w Internecie, tego, co mówią przyjaciele albo krewni w zależności od tradycji albo od tego, z której strony zawieje wiatr, głosu oddanego „brzuchem”? Albo wreszcie czy to, co się wydarzyło, może zacząć otwierać nam oczy na to, czym naprawdę jesteśmy, na wielkość, jaką niesie nasza dusza, którą ukryło w środku nasze serce, wielkość i solidarność, braterstwo i głębię, które pożar Notre Dame może ukazać na nowo, może doprowadzić do zmartwychwstania tego w nas? Czy możemy pamiętać, kim naprawdę jesteśmy? O tej Europie, która rodzi się o wiele wcześniej od instytucji, od megalomaństwa w odczuwaniu, w rozumowaniu, w modlitwie, która jest częścią życia każdego z nas. Jest jedno opowiadanie Raymonda Carvera, zatytułowane Katedra. Dwóch Amerykanów, z których jeden jest niewidomy, siedzi przed telewizorem. Emitowany jest program dokumentalny o średniowiecznych katedrach. Niewidomy prosi przyjaciela, by opisał mu, jak wygląda katedra, ale ten nie jest w stanie tego zrobić. Nie wie, od czego zacząć. Niewidomy zachęca go, by poprowadził jego rękę po kartce papieru, by przynajmniej pomógł mu ją narysować. Próbują i kiedy rysują, zaczynają doznawać szczęścia, pojmują wielkość czyniącą z nich jeszcze większych przyjaciół, co odpowiada w pełni ich sercom. Wyzwanie opisane przez Carvera jest wyzwaniem, które czeka nas wszystkich. Nicola, Ankona (Włochy) |