Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2019 > marzec / kwiecień

Ślady, numer 2 / 2019 (marzec / kwiecień)

Listy

Moja Przyjaciółka i inne...


Podczas pracy nad tekstem drugiego rozdziału książki księdza Giussaniego Dlaczego Kościół pojawiają się wspomnienia, słowa, znaki, zdarzenia, które z każdą kolejną Szkołą Wspólnoty zaczynają nabierać bardziej wyrazistych kształtów, aby można je było ubrać w słowa…

Zacznę od słów: „Jak to możliwe, że życie przepełnione cierpieniem może się stać tak bogate i ujmujące? Owa energia przylgnięcia do ostatecznej rzeczywistości, ostatecznej prawdy o wszystkim, co istnieje, pozwala uczynić użytecznym także to, co cały otaczający świat uznałby za nieużyteczne” (s. 320). Właśnie ten fragment najlepiej oddaje to, co chcę napisać o cudzie, o cudzie życia mojej przyjaciółki. Życia osoby od dziecka niepełnosprawnej, której los zabierał – inni mogliby powiedzieć, że zabierał Bóg – z każdym rokiem, z każdym miesiącem czy dniem mniejszą lub większą cząstkę posiadanej sprawności, a dokładał cierpienia fizycznego i psychicznego.

Zenia, jako dziecko urodzone pod koniec lat 50., nie została w porę zaszczepiona na polio. Jak daleko sięgam pamięcią, widzę dziewczynkę idącą bardzo chwiejnym krokiem, próbującą utrzymać swoje ciało w równowadze, z prawą nogą w metalowym aparacie ortopedycznym, z lewą ręką zwisającą bezwładnie, zmierzającą do szkoły. Zenia choć starsza od nas o pięć lat, zawsze należała do naszej „paczki”, pełna energii do działania, pełna pomysłów i planów. Szkołę średnią musiała kontynuować, mieszkając poza domem, czyli w szkole dla niepełnosprawnych z internatem. Po skończeniu szkoły nie zadowoliła się bezczynnością na wsi i zaczęła prowadzić kiosk, który był nie tylko kioskiem z prasą, ale prawdziwym małym kioskiem ze wszystkim. Pamiętam, że w czasach transformacji, kiedy przyjeżdżałam do domu na wakacje ze swoją rodziną, w kiosku u Zeni działała nawet mała, wiejska wypożyczalnia filmów na kasetach VHS. Życie biegło swoim rytmem, a ona mimo tego, że coraz częściej korzystała z wózka inwalidzkiego, prowadziła swój mały, cudowny biznes, zatrudniła nawet koleżankę do pomocy przy sprzedaży.

Mieszkała z rodzicami. Bardzo przeżyła utratę mamy, która zmarła na nowotwór. Odeszła najbliższa jej osoba, jej ukochana mama, przyjaciółka i opiekunka w jednej osobie. Było to kilka miesięcy po tym, jak odeszła moja mama, czyli jedenaście lat temu. Jednak Zenia, mimo przeciwności losu, znajdowała w sobie siły, choć fizycznie kurczyła się coraz bardziej, choć z większym trudem łapała oddech, choć bóle były coraz dotkliwsze, a choroba powracała jako post-polio; w międzyczasie złamała też nogę, która została ześrubowana. Mimo tego wszystkiego, co może wydawać się nie do zniesienia, Zenia przeżywała swoje życie, życie, które podarował jej Bóg, całą sobą i z wielkim dziękczynieniem. Walcząc o wszystko sama, wykorzystując komputer, Internet, telefon, załatwiała wszystko, począwszy od drobiazgów po elektryczny wózek inwalidzki, remontowała mieszkanie i choć była niepełnosprawna, opiekowała się swoim starym ojcem, a na dodatek miała jeszcze siłę jeździć na wózku do ośrodka terapii zajęciowej dla dzieci i tam się udzielać. Można zapytać, jak to możliwe, a jednak tak – to było możliwe – bo Zenia była wyjątkowa. W każde wakacje to ja czerpałam od niej siły, to jej determinacja, walka o każdą drobnostkę uświadamiała mi, jak wiele otrzymuję od Boga, a jak mało we mnie dziękczynienia, jak mało we mnie pokory. Nam, ludziom sprawnym, wydaje się, że to takie normalne, że możemy na przykład korzystać z toalety czy się ubrać – jesteśmy sprawni i już, wydaje nam się to takie zwyczajne, za cóż tu dziękować Bogu…? A Zenia, mimo że traciła stopniowo swoją i tak ograniczoną już sprawność, nie poddawała się, i co było przepiękne, dziękowała Bogu, za to, co ma, a jeśli prosiła, to prosiła o zdrowie dla swojego taty, o to, aby zostały jej chociaż trzy sprawne palce prawej dłoni, żeby mogła sama jeść i malować, co bardzo kochała. Wyobraźcie sobie kogoś, kto nie może sam się ubrać, położyć do łóżka, co ja mówię – położyć, ona nie mogła nawet przekręcić się na łóżku, zupełnie zależna od innych – położona wieczorem, czekająca rano na przyjście opiekunki. Ile było w niej siły i miłości! To cud, cud jej życia i świętość w realizacji drogi, którą dał jej Pan. To ubóstwo ducha, niezwykła pokora, a jednocześnie siła przemawiająca właśnie przez tę pokorę. „Święty jest prawdziwym człowiekiem, ponieważ przylgnął do Boga, a zatem do ideału, dla którego zostało stworzone jego serce (…). Święty jest (…) człowiekiem urzeczywistniającym swoją osobowość, realizującym to, kim powinien być” (s. 317). Moja przyjaciółka realizowała to przez całe swoje życie. Odeszła do Pana w ubiegłym roku.

Ania, Pyskowice

 

Podróż z doktorem

Drogi Juliánie, pracuję jako pielęgniarz w pogotowiu ratunkowym oraz w więzieniu. Moja praca to najpiękniejsza rzecz, jaką mam, „kręci” mnie bardzo. Jeśli jest coś, co w tym czasie rozumiem, to właśnie odczuwane pragnienie sensu. To pragnienie chęci budowania staje się pytaniem we wszystkim, także w prostej rozmowie w samochodzie z prawie 60-letnim lekarzem, z którym pracuję w więzieniu. Opowiadał mi on wylewnie o sukcesach swojego życia, od luksusowych samochodów, które kupił, po kredyt na milion euro na zakup mieszkania na poddaszu w centrum. W chwili, w której mówił jednak o tysiącu kobietach oraz o zdradzie żony, wydarzyła się łaska polegająca na zaangażowaniu się w relację z nim poprzez pytanie, które noszę w sercu: „Doktorze, ale czy pan jest szczęśliwy? Ponieważ jak dla mnie wszystko gra, ale czuję, że chciałbym coś zbudować, chciałbym, by moje życie było użyteczne!”. Wszystko się zmieniło. Z doktora opadł pancerz supermana, po czym zaczął mi się zwierzać, że wszystko zawalił, zniszczył rodzinę, relację z żoną, że nie potrafi kochać córki, że rozczarował rodziców. Jednym słowem, niecodzienna scena z moim udziałem, 24-latkiem prowadzącym swoją Pandę, i 60-latkiem u jego boku. Zdumiałem się tym, że zmierzenie się z pytaniem, które nosiłem w sobie, mogło wywołać tak mocną reakcję i tak wielki ból. Przełom w rozmowie nastąpił, kiedy zwróciłem mu uwagę, że także nasi pacjenci w więzieniu, pomimo tego, co przeskrobali, i że dalej zawalają, mają takie samo pragnienie jak my, by zacząć na nowo i być szczęśliwymi. I można zacząć na nowo, nie usuwając niczego (rodziny, wolności, wszystkiego), ale otrzymując. Otrzymując niezwykłe spojrzenie skierowane na siebie. „Masz wielkie serce, jesteś inny!” – wciąż mi powtarzał z błyszczącymi oczami. Od tej chwili milczeliśmy przez resztę drogi. Prawdą jest to, co wyłoniło się podczas ostatniej Szkoły Wspólnoty. W życiu nie jestem proszony o to, bym pracował, a student o to, by się uczył, albo mama, by była wspaniałą mamą – każdy jest proszony o to, by był święty, to znaczy by żył w relacji z Tym, który może ze smakiem zaspokoić to nieskończone pragnienie, które znajduje się w moim sercu.

Autor znany Redakcji

 

Nowe Jeruzalem w slumsie

Podczas lektury Szkoły Wspólnoty uderzył mnie osąd sformułowany przez księdza Giussaniego dotyczący słowa „równowaga”: „Źródłem równowagi chrześcijańskiej świętości jest zatem rozlewające się bogactwo Bytu, który bierze w posiadanie człowieczeństwo”. Moja prosta pokusa zredukowania równowagi do osobistego wysiłku zachowania równowagi między moim temperamentem, uczuciami, energią i całą resztą została zmieciona przez kilka faktów, które miały miejsce w ostatnim czasie. Dzień przed wyjazdem na rekolekcje CLU (studenci Ruchu – przyp. red.), które miały odbyć się w Eldoret, Rose, Nacho, Juan i ja zostaliśmy zaproszeni na obiad do domu mojej uczennicy mieszkającej w slumsie w Kirece. Minąwszy kilka zaułków, dotarliśmy do domu: dwa metry na trzy, zrobiony z błota, kartonów i siana. Jedno z najbardziej zdewastowanych domostw, jakie kiedykolwiek widziałem. Przyjęli nas moja uczennica, jej mama, siostra i brat. Na tę okazję ściany zostały przykryte prześcieradłami. Mama wyznała, że kiedy córka powiedziała, że chciałaby nas zaprosić, pojawiło się w jej głowie tysiące zastrzeżeń, między innymi: „Jak możemy przyjąć tak ważnych gości w domu takim jak ten?”. Po czym opowiedziała o tym, jak córka ją zaskoczyła i ujęła: „Ależ mamo, my nie jesteśmy naszym domem, nie jesteśmy zdefiniowani przez cztery odrapane ściany, nasze serce jest domem, który może ugościć każdego, kto przyjdzie nas odwiedzić”. Oto człowieczeństwo przepełnione rozlewającym się bogactwem Chrystusa. Mama w obliczu pewności córki wyznała, że już więcej nie wahała się nawet w najmniejszym stopniu i wzięła się za gotowanie. Gdy słuchałem tej opowieści, przypomniały mi się słowa, które Carrón wypowiedział mi na początku mojej drogi w nowicjacie Memores Domini: „Dom to przede wszystkim spojrzenie, spojrzenie Chrystusa na twoje życie”. Osąd ten jest tak prawdziwy, że może być przeżywany nawet w największej dziurze we wszechświecie. Ojciec mojej uczennicy był wtedy nieobecny, ponieważ pracuje dla jednego z naszych dzieł. Miał problemy z alkoholem, dlatego zwolniliśmy go, a potem zatrudniliśmy ponownie, i znowu zwolniliśmy, po czym zatrudniliśmy, pomyślał więc, że może nie jest to najlepszy czas, by prosić o pozwolenie na jeden dzień wolnego. Po powrocie do domu, jak opowiedziała mi moja uczennica, zatrzymał się na progu domu, który jest namiotem, zszokowany spojrzeniem żony i córki, które na niego czekały. „Nigdy wcześniej nie widziałem takich oczu. Co wam się dzisiaj stało? Co wydarzyło się w tym miejscu?”. I słysząc, co się stało w ciąg dnia, ze łzami powiedział: „Od dzisiaj wszystko się zmieniło. Chrystus odwiedził naszą rodzinę. Nasz zdewastowany dom, którego tak bardzo się wstydziliśmy, musi zostać nazwany nowym Jeruzalem”. Wzrusza mnie myśl o tym, że w jednym z najbardziej niebezpiecznych i biednych slumsów na świecie, jest rodzina, która uznając wydarzającego się Chrystusa, żyje świadomością nowego Jeruzalem. Że jest miejsce równowagi, tam gdzie wszystko jest zamętem, przeżywanej w świadomości tej rodziny, która zrobiła miejsce, ażeby bogactwo Bytu mogło rozlać się w ich człowieczeństwie, czyniąc je obecnym. Ta sama uczennica opowiedziała mi także, że jedna z naszych nauczycielek zapytała w jednej z klas, kogo chcieliby przypominać, i uczniowie wymienili jej imię. Ze względu na jej człowieczeństwo i miłość, z którymi przeżywała wszystko. Dziewczyna powiedziała mi, że ten fakt sprowokował ją do zadania sobie pytania o to, jaka oczywista odmienność przyciągała jej kolegów za jej pośrednictwem, i by na nie odpowiedzieć, nie mogła nie spojrzeć na swoją historię, zauważając wierność, z jaką Pan ją sobie upodobał, i jak bardzo poczuła się preferowana teraz, do tego stopnia, że na nowo mogła powiedzieć „tak”. Po tej rozmowie nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko sięgnąć na nowo po słowa przeczytane na Szkole Wspólnoty: „Intensywność jest wyniszczaniem się na chwałę Chrystusa. Chwałą Chrystusa jest Chrystus, który ukazuje się każdemu oku, każdemu spojrzeniu i każdemu sercu jako konsystencja każdej rzeczy. A to nie tylko nie zrównuje albo porządkuje wszystkie rzeczy, jakby były ujednoliconym obliczem, ale w każdej rzeczy wywyższa nieredukowalną indywidualność, nieredukowalną osobowość”. To właśnie ta nieredukowalna osobowość dotarła do mnie za pośrednictwem mojej uczennicy, wcielając to, o czym sobie mówimy, i wywyższając ponownie potężnie naturę mojego powołania.

Matteo, Kampala (Uganda)

 

„Kto wie, ile przede mną jeszcze do odkrycia”

W ubiegłym tygodniu wyszłam na obiad z koleżanką, kobietą 50-letnią, nadzwyczaj kreatywną, na którą zawsze patrzyłam z wielkim podziwem. Znam ją od lat i zawsze poruszała mnie czułość, z jaką opowiadała o swoim synu i o swojej niespodziewanej decyzji wyjścia za mąż. Są to tematy nieco tabu w środowisku, w którym pracuję. Kiedy kierowałyśmy się do baru, zaczęłyśmy rozmawiać o dzieciach, rodzinie itd. Wtedy ona opowiedziała mi o trudnym momencie w swoim życiu, który miał miejsce około 10 lat temu. Przez długie lata ona i jej towarzysz starali się o dziecko i po czwartym poronieniu oraz innych problemach, nadeszła tak wyczekiwana ciąża. Na początku piątego miesiąca przyjaciółka doradziła jej, by zrobiła amniopunkcję. W ten sposób dowiedziała się, że dziewczynka, której się spodziewała, ma zespół Downa. Po powrocie do domu porozmawiała z towarzyszem i postanowiła poprosić o natychmiastową aborcję. Dni przed i po zabiegu były bardzo trudne, ból był wszechobecny. Zapytała mnie: „Jesteś katoliczką, czy tak? Jakie masz zdanie o czymś takim?”. Ja, w tamtym momencie dość oszołomiona i zmieszana tym, o czym przed chwilą mi opowiedziała, odpowiedziałam jej: „Nie mam wielu pewności w życiu. Mam jednak jedną i trzymam się jej kurczowo: istnieje dobry plan dotyczący mojego życia. Zostało mi obiecane, że będę naprawdę szczęśliwa, za pośrednictwem jakiejkolwiek formy, pięknej albo brzydkiej, nieważne. Codziennie zdarzają się rzeczy, których nie rozumiem, okoliczności, które nie zgadzają się z moimi planami. Ale skąd mogę wiedzieć, czy nie są to okoliczności, w których Pan prosi mnie, bym dorastała, stawała się bardziej kobietą i, o ile nie proszę o zbyt wiele, także świętą? Moja mama (anestezjolog, która często miała do czynienia z kobietami domagającymi się aborcji) zawsze mi mówiła, że to, co dokonuje się w akcie miłości, jest jedyne w swoim rodzaju. Jest niepowtarzalne. I grzechem jest pozbywanie się tego”. Ona zamilkła, nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wracając do biura, pomyślałam: ale jak trudno musi być przeżywać życie bez hipotezy, która została ci obiecana, że będziesz naprawdę szczęśliwy. Kto wie, jaki niepokój budzi odczuwanie odpowiedzialności za coś, co może cię spełnić albo nie! Ja potrzebuję tej „niepowtarzalności”, o której mówiłam wcześniej. Niepowtarzalności trudnej czasem do zaakceptowania, ale która pozwala ci odczuć, że jesteś preferowany oraz że znajdujesz się na drodze będącej drogą na twoją miarę. Jakąż okazją był ten epizod dla mnie, bym przypomniała sobie, że zależę. Zależę od Kogoś Innego, kto czyni wszystko nowym i kto, Bogu dzięki, nie pyta wcześniej o moje zdanie. Co za radość przypomnieć sobie, że naszym zadaniem jest tylko uznać to i być posłusznym! Drugi człowiek naprawdę może być okazją i narzędziem, by przypominać ci o tej więzi, która cię zafascynowała i której nie zostawiłbyś za nic w świecie. Samo tylko wejście do biura w tych dniach, przebywanie z kolegami różniącymi się ode mnie, z historią inną niż moja, już mnie nie przeraża. Kto wie, ile przede mną jeszcze do odkrycia. Od tamtego dnia moja koleżanka nie odstępuje mnie już na krok. To prawda, że katolicyzm jest powszechny, znajduje się w zasięgu ręki wszystkich i jest stworzony dla ludzkiego serca.

Chiara

 

Chrzest św. Corinny

Drogi księże Juliánie, w tym roku miały miejsce dwa wydarzenia, które wyrwały mnie z odrętwienia mojego spokojnego chrześcijańskiego życia. Przygotowanie do małżeństwa w Kościele Vittorio i Bernardiny, ponad 50-letnich rodziców Violi, koleżanki ze szkoły moich dzieci, żyjących ze sobą od wielu lat. Zaprzyjaźnili się oni ze mną i z moim mężem oraz innymi rodzinami z parafii, a potem podjęli decyzję o ślubie w Kościele. Następnie Corinna, 48 lat, dwójka dzieci i mąż, ona także ze ślubem cywilnym, ponieważ jest nieochrzczona. Jej młodszy syn uczęszcza na kurs przygotowujący do Pierwszej Komunii św. i tutaj także ją i jej męża, podążających za dzieckiem, zaciekawiło, dlaczego Giulio nie chce stracić ani jednej soboty w parafii. Corinna prosi o chrzest św. We wrześniu zostałam poproszona, bym została jej katechetką. Kiedy musisz opowiedzieć dorosłej osobie, kim jest Bóg, jesteś zmuszony do zadania sobie pytania: kim On jest dla ciebie? W niedzielę odbył się obrzęd przyjęcia do parafii. „O co prosisz?” – mówi formuła. „O wiarę, by mieć życie wieczne” – brzmiała odpowiedź Corinny, stojącej na progu kościoła. Prościej nie można, jest wszystko, a jednak nigdy tego nie zauważyłam. W Wigilię Paschalną, wobec całej wspólnoty parafialnej oraz nas, jej przyjaciół, Corinna otrzyma chrzest św., otrzyma swojego Boga. I ja tam będę, w pierwszym rzędzie, będę jej matką chrzestną, w ogóle na to nie zasługując. Te dwa epizody pozwalają mi zrozumieć Ewangelię o robotnikach zatrudnionych w ostatniej godzinie; między mną, która wraz z mężem zawsze starałam się być dobrą chrześcijanką, i naszymi przyjaciółmi, którzy pobrali się po wielu latach życia bez ślubu albo którzy w wieku prawie 50 lat przyjmują chrzest św., nie ma już żadnej różnicy, Chrystus wziął nas wszystkich, wszyscy należymy do Niego. „Ja chcę dać temu ostatniemu tyle, ile tobie… czy jesteś zazdrosny, ponieważ jestem dobry?” – mówi nam Pan. W ten sposób nasi bracia, ostatni przybyli, dają nam świadectwo.

Simona, Rzym (Włochy)

 

Za nutami

Zanim poznałem Ruch, myślałem, że jestem tylko gitarzystą jazzowym, ale dzięki spojrzeniu towarzystwa dowartościowującego te moje aspekty, których nawet ja sam nie jestem świadomy, odkryłem, że to, czym jestem, nie ogranicza się do tego, co potrafię albo lubię robić, a tym bardziej do tego, co pojmuje mój rozum. Dzięki nowemu sposobowi współdzielenia pragnień i trudności z przyjaciółmi z mojego Bractwa zrodziła się idea wykonania pracy, która pogodziłaby pasję do muzyki z moimi studiami zarządzania w kulturze i pomogłaby mi stawić czoła trudnej sytuacji ekonomicznej. Zrodził się z tego projekt, którego miałem być koordynatorem: stworzenie książki poświęconej tematowi wartości pracy, której towarzyszyłoby CD z wenezuelskimi piosenkami także na ten temat. Ja, który nie pragnę niczego innego jak tworzyć muzykę, nie miałem zagrać ani jednej nuty. Były jednak dwa czynniki: projekt był bardzo ciekawy; a przede wszystkim za każdym razem, gdy postanawiam zaufać tym przyjaciołom, jestem bardziej sobą. Poznałem muzyków, których zawsze podziwiałem. Pracując z nimi nad aspektami technicznymi, poznałem ich człowieczeństwo. Dla nich muzyka oznacza pozostawanie w relacji z czymś, co nas przekracza, i uczę się tego, co kryje się za nutami, tego, co napełnia znaczeniem dźwięk i czyni z muzyki uprzywilejowane miejsce spotkania, odkrywając, że najważniejszy nie jest wykonywany przez nas zawód, ale cząstka tajemnicy, która znajduje się w naszych sercach. Nauczyłem się lepiej pracować, troszczyć się o szczegóły: wszystko to w czasie pisania książki, która potwierdza, że praca nie jest karą do odbycia, by zarobić pieniądze, ale jest to możliwość poznania samych siebie. Słowa, które piszę, przeżywam dzisiaj i dlatego nie mogę sobie wyobrazić właściwszej pracy dla mnie w tym momencie. Podążyłem za propozycją i teraz zauważam, że wzrastam zawodowo, także jako gitarzysta, i że rodzi się bardziej konstruktywna relacja z rzeczywistością. Jestem pewny, że Ten, który dał mi życie, doprowadzi je do jego Przeznaczenia we właściwym czasie, posługując się każdą rzeczą, także tymi, których na początku nie rozumiem (na szczęście mam inteligentniejszych przyjaciół, którzy widzą lepiej ode mnie). Dlatego modlę się, bym mógł być wciąż coraz bardziej uważny i dyspozycyjny, i pozostawiać przestrzeń Panu, aby mógł działać.

José Francisco, Wenezuela

 

Kampania wyborcza

Najdroższy księże Carrónie, podczas kampanii wyborczej trzy lata temu spotkałem osobę, której wcześniej nie znałem. Chodziło o człowieka będącego prawie moim rówieśnikiem, który także zbliżał się do siedemdziesiątki. Zacząłem współdzielić z nim z wielką prostotą niektóre momenty pracy na rzecz polityki, nie wspominając jednak nigdy o mojej przynależności do Ruchu. W ostatnich dniach nadarzyła się okazja do przyjacielskiego spotkania w klasztorze sióstr w Borgo Vittoria w Turynie, w którym wziął udział także ten mój nowy przyjaciel. Wychodząc ze spotkania, zatrzymał mnie, wyznając, że nigdy w swoim życiu nie doświadczył takiego miejsca jak to. Poruszyło go dogłębnie to, że został przyjęty i potraktowany jak dobry przyjaciel. Zapragnął pogłębić to doświadczenie i w ten sposób zaczął przychodzić na Szkołę Wspólnoty, odbywającą się w klasztorze. Poprosił mnie, bym zaopatrzył go w teksty księdza Giussaniego, w oparciu o które odbywa się Szkoła Wspólnoty. Zaczął je czytać i zdobywać różne informacje. Aż wreszcie pewnego dnia podczas assemblei powiedział: „Przeżyłem całe swoje życie jako architekt, rozglądając się wokół i poszukując piękna, ale pracowałem jedynie ze względu na to, co jest ulotne i trwa teraz; u progu siedemdziesiątki spotkałem prawdziwe Piękno, to, dla którego warto żyć”. W ten sposób rozpoczął swój gest charytatywny, całkowicie osobisty, starając się, na ile to możliwe, wspierać dzieła Ruchu, zwłaszcza te o charakterze wychowawczym. Teraz ta przyjaźń się skonsolidowała i trwa nadal, prawdziwsza i bardziej zrozumiała dzięki pewności co do celu. Zdumiewa mnie jednak to, że wszystko zrodziło się podczas najbanalniejszej kampanii wyborczej, gdzie życie mogło zmienić się w spotkanie z teraźniejszym Chrystusem, nie ze względu na błyskotliwy, a może nawet zgrabnie ułożony dyskurs, ale najzwyczajniej na mocy świadectwa. W ten sposób także ja, po prawie 50 latach przynależenia do Ruchu, jestem bardziej pewny drogi.

Alberto, Turyn (Włochy)

 

Imam, „Tracce” i przygoda dialogu

Po jednym ze spotkań z cyklu „Pielgrzymi spotkania”, zorganizowanym z inicjatywy dekanatu oraz Islamskiego Centrum Kultury, podarowaliśmy lutowy numer „Tracce” imamowi z Sesto San Giovanni. Wręczając mu czasopismo, powiedziałam: „Kiedy się poznaliśmy, usłyszałam od pana coś, co mnie uderzyło, a co powtórzył pan tego wieczoru: «Dialog z drugim człowiekiem, z tym, kto się ode mnie różni, jest okazją do tego, by lepiej poznać, kim jestem ja sam, bym był bardziej świadomy wyznawanej przeze mnie religii». Oto w pełni podzielam to zdanie. Te same słowa odnalazłam w tym czasopiśmie, które pragnę panu podarować”. On spojrzał na nas zdumiony i bardzo szczęśliwy: „Ależ to są «Tracce»! Chcę zrobić sobie z wami zdjęcie, kiedy mi je podarowujecie! Znam je dobrze. Wspaniale, że w tym miesiącu jest mowa właśnie o dialogu. Znajdujemy się dokładnie «na tej samej Arce», jak mówi Papież”. Byliśmy zaskoczeni. Potem pożegnał się z nami i podziękował za obecność Portofranco (organizacji pożytku publicznego pomagającej w nauce młodzieży ze szkoły średniej – przyp. red.), dodając: „Dopiero zaczęliśmy, razem dalej idziemy drogą”. Kiedy wychodziłam, Sara, która – jak sądzę – jest jego córką, objęła mnie z niezwykłą, ale wielką zażyłością, mówiąc mi: „Jaki piękny wieczór, naprawdę dziękuję za wszystko”. Osobiście doświadczyłam przyjęcia, dialogu, komunii, wolności, całkowitych i darmowych. To jest dotykanie ręką tego, co znaczy budowanie mostów. Doświadczałam już czegoś podobnego w ciągu wielu lat podczas Meetingu w Rimini albo podczas moich podróży, ale ostatecznie zawsze „grałam na własnym boisku”. Tutaj natomiast zagraliśmy, do końca, „na boisku” kogoś innego, przez kogo zostałam przyjęta w sposób, którego nigdy bym się nie spodziewała. Bóg naprawdę ma niewiarygodną fantazję. Mogę tylko dalej być posłuszna temu, o co mnie prosi.

Maria Cristina, Sesto San Giovanni – Mediolan (Włochy)

 

Podziękowanie ks. Juliána Carróna

Wszystkim wam, przyjaciołom znanym i nie, którzy w różny sposób na całym świecie pragnęliście być mi bliscy poprzez waszą miłość i modlitwę w związku ze śmiercią mojej mamy, dziękuję za to, że pozwoliliście mi doświadczyć cielesnego objęcia Chrystusa, czyniąc mnie radosnym pomimo wewnętrznego bólu z powodu rozłąki. „Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo?”. I dziękuję za widowisko jedności, którą może zrodzić tylko Chrystus wśród tych, którzy ulegają Jego jedynej w swoim rodzaju preferencji.

 

Wasz Julián Carrón


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją