Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2019 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2019 (styczeń / luty)

Listy

Na wakacjach z owym „dlaczego?”...


Sądzę, że w życiu każdy początek rodzi się z jakimś pytaniem. Miesiąc temu odeszła moja 19-letnia kuzynka Vittoria. Nie była chora, zostawiła nas niespodziewanie. Ta pustka, która wydaje się nie do zapełnienia, znak tak silnej i ważnej obecności, zmieniła się w najprostsze pytanie, jakie mogło przyjść mi na myśl: „Dlaczego?”. Od chwili, kiedy się pojawiło, pytanie to już mnie nie opuściło. Skłoniło mnie do oszacowania na nowo wartości każdej rzeczy wokół mnie, do rzeczywistego uznania tego, dla czego warto żyć, zrozumienia, że nic nie jest z góry przyjętym pewnikiem i że warto o tym pamiętać. Skłoniło mnie do poszukiwania czegoś, co mogłoby zapełnić tę pustkę, o której często próbujemy zapomnieć. Uświadomiłem sobie, że w chwili takiej jak ta, w której stawałem wobec rozpaczy, każda osoba i każde doświadczenie nabierały wartości. Zacząłem doceniać każdą rzecz, ponieważ porównywałem ją z tą wielkością. Pojechałem do Monachium z GS, gdzie postawiliśmy sobie pytanie: „Jak się nie bać?”. Natychmiast zrozumiałem, że odpowiedź znajdowała się w zasięgu mojego wzroku, ponieważ nawet strach staje się nieznaczący wobec „dlaczego”. Wyjazd potwierdził to, jak bardzo poszukuję odpowiedzi, dzięki historii młodych ludzi z Białej Róży (niemieckiej organizacji antyfaszystowskiej – przyp. red.), którzy walczyli o coś większego od nich. To właśnie pamięć o tej wielkości podtrzymuje nas obudzonymi także w ciemnych momentach, kiedy najprościej byłoby zamknąć się w sobie. Mimo że pytanie wydaje się dla nas zbyt wielkie, czy też odpowiedź nieosiągalna, ważne jest, by nie przestawać poszukiwać.

Pietro, Genua (Włochy)

 

Dlaczego moja teściowa żyje w ten sposób?

W związku z adwentowym dniem skupienia poprosiliśmy moją teściową, by przyszła w sobotę rano pomóc nam i zostać z naszym synem. Wszystko było zorganizowane, ale nikt nie przewidział, że ja będę czuła się źle. Istotnie, w sobotę miałam kryzys depresyjny, który zatrzymał mnie w łóżku. Cały dzień nie byłam w stanie się podnieść; leżałam w ciemnościach, prześladowana przez zjawy z przeszłości, powracające tylko wtedy, gdy źle się czuję. W międzyczasie słyszałam, jak teściowa zajmowała się synkiem, pomagała mojemu mężowi w przygotowaniu obiadu, zamiatała, myła kuchnię. Wieczorem trochę się pozbierałam. Utuliłam synka do snu, zastanawiając się nad całym dniem. Zrozumiałam wtedy, że obecność teściowej była czułością Boga w stosunku do mnie. Ogarnął mnie wielki pokój, który uwolnił mnie także od ostatnich wyrzutów sumienia i wstydu z powodu tego, że zostałam w łóżku cały dzień. Od dłuższego czasu obserwuję moją teściową. Ona troszczy się o wszystkich, nie tylko o swoją rodzinę, ale także o mnie oraz o grono samotnych krewnych niemających nikogo, na kogo mogliby liczyć, gdyby nie ona i mój teść. Próbowałam sobie interpretować to jej zachowanie na wiele sposobów: tym, że pochodzi z Emilii Romanii, przez co kieruje się następującą życiową filozofią: przygotuję sos, posprzątam, wyprasuję, przypilnuję dzieci, pójdę do apteki po recepty, wszystko naraz; jej charakterem: jest osobą wolącą mieć coś do roboty, niż leżeć na kanapie; robi to z poczucia obowiązku; jest na emeryturze, a więc ma więcej czasu. Ale żadne z tych tłumaczeń ani ich suma nie wyjaśniają czułości, troskliwej gorliwości, współczucia i miłości, z jakimi zajmuje się wszystkimi. Czasem widać, że jest zmęczona, ale nigdy nie przeważa w niej trud, zawsze ma to prawdziwie współczujące spojrzenie, które w niej dominuje. Tego właśnie nie jestem w stanie sobie wyjaśnić. W podobnych sytuacjach udało mi się widzieć co najwyżej spełnianie obowiązku, na przykład w opiece, do ostatniej kropli, i z pewnością to oddanie oraz zadanie doprowadzone do końca są źródłem „zasługi” w obliczu samych siebie i Boga jako odpowiedź na to, do czego jesteśmy powołani. Ale kiedy nie jestem w stanie się podnieść, potrzebuję nie tylko opieki, ale tego spojrzenia pełnego miłosierdzia i przyjęcia (przyjęcia także całej tajemnicy, jaką jestem, przyjęcia choroby, która przy pierwszym zetknięciu z nią jest trudna do strawienia), którego nie potrafię sobie wytłumaczyć. To spojrzenie, na które z początku nie zwracałam uwagi, zaczęło rzucać mi się w oczy i nie jestem w stanie połączyć go z ogólną dobrocią wynikającą z charakteru. Prawdopodobnie wiąże się ono z lekturą „Tracce”, kiedy siada na pięć minut, czytaniem Ewangelii wieczorem przed zaśnięciem, Szkołą Wspólnoty, od lat tą samą grupką Bractwa, Mszą św. Zapytam ją o to. Często myślę, że obecność Boga w moim życiu powinna się objawić jako wielka światłość albo gołębica zlatująca z nieba. Tymczasem dziś ukazała się w prostocie, w sposobie bycia mojej teściowej, w odmienności i nieredukowalności jej gestów, jak bryza, którą odczułam dzięki mojemu całkowitemu ubóstwu wynikającemu z choroby. Nigdy bym nie pomyślała, że Chrystus objawi mi się w teściowej. Ale na tym polega różnica między moimi myślami a Chrystusem: „teściowa” to abstrakcja, „moja teściowa” jest konkretem. Jego ukazanie się jest wydarzeniem, to znaczy siłą rzeczy jest konkretne, historyczne. Jak mogłam o tym zapomnieć?

Autorka znana Redakcji

 

Oto co wytrzymuje próbę czasu

Cześć Juliánie, prawdopodobnie nigdy dotąd moje przylgnięcie do rekolekcji nie było tak mocne, jak w tym roku. Jestem mniej więcej na ostatnim roku studiów, wreszcie. Mówię „wreszcie”, ponieważ zawsze pragnąłem skończyć studia, by wyjść na spotkanie temu, co zawsze uważałem za prawdziwe życie: życiu dorosłych, pracy i, taką mam nadzieję, założeniu rodziny. Właśnie teraz jednak, gdy zbliżam się ku końcowi tego okresu, odczuwam nieco lęku przed utratą tak wielkiego bogactwa, które często nieświadomie miałem pod ręką: łaski posiadania towarzyszy ze studiów, z którymi można współdzielić życie, wiarę oraz odwoływać się do istoty spraw. Zdarzyło mi się już, że w różnych sytuacjach dla mnie płaskich albo trudnych, w których fizycznie byłem daleko od tego towarzystwa, ożywały mi w pamięci twarze niektórych z nich, jakby mi przypominały: „Życie jest piękne, musimy jedynie odpowiedzieć na miłość Pana, który zawsze przychodzi do nas, by nas pochwycić”. Potrzebuję, by to spotkanie wytrzymało próbę czasu, nigdy mnie nie opuściło. Wiem, że nie jestem doskonały, proszę więc Pana, by nigdy mnie nie opuszczał, nawet gdybym miał Go zdradzić. Proszę o to i aż do dzisiaj zawsze był mi wierny. Oto co wytrzymuje próbę czasu: miłość Pana.

Federico, Turyn (Włochy)

 

Spotkanie w Ziemi Świętej

Drogi Juliánie, czytając wywiad z tobą w „Corriere della Sera”, znalazłam jedną z kwestii, którą zabrałam ze sobą z domu w podróż do Ziemi Świętej z bratem Francesco Ielpo. Po wyjściu ze sklepu z pamiątkami w Betlejem, gdy czekaliśmy na autokar, podszedł do nas uliczny sprzedawca, który handlował wszystkim po trochu. Ielpo, który go znał, zaprosił go, by wsiadł do stojącego autokaru, i improwizując licytację, pomógł mu sprzedać nam niektóre z jego rzeczy. Kiedy ruszyliśmy w drogę, Ielpo opowiedział nam, że ludzie, których spotyka za każdym razem, gdy towarzyszy pielgrzymom, i z którymi się zaprzyjaźnia, nie proszą o nic innego jak tylko o to, by ktoś ich posłuchał, spojrzał na nich. Po powrocie z tej podróży żebrakom, których często mijam na ulicy i którzy nieraz budzą we mnie pewien niepokój, zaczęłam odpowiadać uśmiechem, pozdrowieniem, zamiast odwracać wzrok; za każdym razem jest to dla mnie okazja, by przypomnieć sobie o dobru, którego nieustannie doświadczam w życiu. Mogę stawać wobec tych osób, których problemów nie rozwiążę, ze względu na obfitość, którą przeżywam w moich dniach, poprzez chrześcijańskie towarzystwo moich przyjaciół i mojego męża, którzy wspierają mnie w drodze. Kiedy 22 grudnia w wypadku w górach zginął Davide, ojciec trójki dzieci, ogarnęło mnie wielkie przerażenie. Czytając twój artykuł, który ukazał się następnego dnia, zrozumiałam, co mnie zasmucało: niespodziewanie po tym fakcie wypełniło mnie przerażenie, kryjące w swojej głębi obawę, że nie mamy nad niczym kontroli. Przypomniał mi się epizod z Ewangelii, opowiadający o zaniepokojonych uczniach znajdujących się na łodzi miotanej przez wody wzburzonego jeziora, kiedy tymczasem obok nich spał Jezus. Gdzie podziała się cała moja pewność? Ku własnemu zaskoczeniu zdałam sobie sprawę, że moje życie jest piękne, intensywne, pełne pytań, ale wewnątrz perymetru pewności zdefiniowanego przez moją miarę, w którym mieści się Bóg, ale tak naprawdę nie rozbijając mojego wyobrażenia o moim życiu, a więc droga zaczyna się na nowo od tego, od prośby o serce otwarte i pragnące rozpoznać i przyjąć Jego Obecność, konkretną i bliską, która pozwala się spotkać.

Elena, Mediolan (Włochy)

 

„Komu może na mnie zależeć, jeśli jestem taka?”

Podczas jednego z wieczorków na wakacjach GS kilku przyjaciół zaproponowało nam przepiękną drogę, na którą składały się nagrania video, film, piosenki. Wśród wielu tekstów było także zdanie księdza Juliána Carróna, które poraziło mnie kilka miesięcy temu: „To, że wstydzisz się samej siebie, pokazuje, że istniejesz. A jeśli istniejesz, znaczy to, że jesteś chciana. Dostrzegając to, nauczysz się kochać siebie”. Nie mogłam w to uwierzyć. Natknąć się ponownie na te słowa! Jeszcze kilka miesięcy temu obwiniałam się za wszystko, nawet za najdrobniejsze rzeczy, ponieważ nie lubiłam siebie: nie chciałam siebie takiej, jaka jestem. Jestem fizycznie ułomna, nie mam jednej dłoni, i zawsze myślałam: kto może mnie kochać, jeśli jestem taka? Istotnie, zawsze miałam trudności z zawieraniem nowych przyjaźni. Spędziłam lato z tym pytaniem, które mnie przeszywało, gdy przebywałam w domu sama. Pewnego dnia moja przyjaciółka Rosa chciała przyjść mnie odwiedzić, ale powiedziałam jej, żeby tego nie robiła. Ona nalegała, żebym nie była sama, ale ja nie chciałam. Wtedy mi powiedziała: „Módl się przynajmniej. Idź na Mszę św. U mnie to działa”. Zaczęłam to robić, nawet jeśli wydawało mi się to dziwne: zaczęłam prosić o to, bym była wolna, nawet bez ręki. Powoli zaczęłam się zmieniać. We wrześniu na Ekipach GS nie byłam już zablokowana, przebywałam ze wszystkim, poznałam nowych ludzi. Byłam wolna, przeżywałam wolność, o którą prosiłam, ale nieświadomie. To właśnie tam Carrón powiedział mi te słowa. Gdy usłyszałem je na nowo, uświadomiłam sobie następującą rzecz: narzekam, zapominam o wszystkim, co się wydarza, a przecież zawsze jest Ktoś, kto na mnie patrzy. Nie uznaję Go, wypieram się Go tysiąc razy, ale On jest i daje mi na nowo tę rzecz, która wydarzyła się kilka miesięcy wcześniej. Oto właśnie, jestem jaka jestem, ale czuję, że On na mnie patrzy i się uśmiecha, z czułością. Czuję się tak bardzo ogarnięta przez Niego spojrzeniem. Po raz enty. Czy po wakacjach wszystko się kończy? Nie, ponieważ to, co się wydarzyło, przebudziło moje pragnienie, które jest zawsze ze mną: pragnienie, by wszystko mnie zdumiewało, by widzieć, jak On mi towarzyszy w codzienności, zauważać „cud”, który wydarza się każdego dnia. Pomiędzy piosenkami tego wieczoru jedna dziewczyna mówiła o pragnieniu znalezienia miłości, dla której byłaby w stanie oddać całe życie. Ja spotkałam ją w GS. I to dlatego na nowo odrodziło się pragnienie życia w takiej wolności wszędzie, także w domu z moimi rodzicami. Pragnę życia spójnego. Co znaczy czuć się chcianym? Dla mnie znaczy to czuć, że jest zawsze ktoś, kto mi towarzyszy we wszystkim, co robię. I zdumiewać się. Zdumiewać się tym, że kolacja jest gotowa, kiedy wracam do domu; moją mamą, która zawsze mi przebacza… Fabrizio de André kochał w Genui także to, co brzydkie, „z diamentów nie rodzi się nic, z obornika rodzą się kwiaty”. Myślę o sobie, o tym, jaka jestem „mała”, i chciałabym, by narodziły się kwiaty. I jest ktoś, kto mi mówi: spójrz, że się rodzą!

Bianca, Bolonia (Włochy)

 

W pokoju taty

Towarzyszenie naszym drogim rodzicom na tym ostatnim odcinku drogi. Czekałem na to, byłem przygotowany i zacząłem z największymi motywacjami, z najbardziej trwałymi racjami, ale odkryłem, że jest coś więcej: tak było z mamą, teraz kolej na tatę. U taty choroba postępuje szybko: najpierw usunęła jego bariery i pozwoliła mi odkryć jak nigdy wcześniej jego wielką dobroć, sympatię i wolę dawania dobra, bez miary, a potem niewiarygodną miłość do mnie i do mojego brata. Zdarza się, że przychodząc do domu opieki, wołasz go z „daleka”. Zgięty na wózku inwalidzkim podnosi głowę i mówi: „Tu jestem!”, nie widząc mnie jednak, a potem, kiedy mnie widzi, otwiera szeroko oczy i wyciągając ramiona, mówi mi: „Oto moja siła!”. Ale koniec jest nieuchronny i duch niknie, dzień po dniu coraz bardziej, i wydaje się, że gaśnie spojrzenie. A ja często wychodzę z jego pokoju, mówiąc sobie: jego widok w takim stanie sprawia mi więcej bólu niż radości! Dlaczego tu przychodzę? Z trudem mnie rozpoznaje, a jeśli to robi, zapomina o tym w przeciągu kilku minut; zapomina też, jak się je, jak wykonuje się wszystkie codzienne czynności. W najgorszych momentach z trudem otwiera oczy, a nieliczne słowa, które mamrocze, jeśli je rozumiem, często nie mają żadnego sensu. Dziś w nocy przyszło mi na myśl to, co on z mamą robili dla nas, najpierw kiedy byliśmy noworodkami, a potem kiedy zaczęliśmy posługiwać się wolnością: najpierw „odłączenie” od rodziców, potem kiedy świadomie popełnialiśmy błędy, a oni patrzyli i zawsze byli, z jasnym osądem, ale szanującym wolność nas, dzieci, by sugerować, pomagać, ale także czekać, aż rozkwitniemy. A więc wracam do tego jego pokoju, już bez mojej miary, przestaję „wiedzieć” i kontempluję tajemnicę bezinteresowności. Tak jak wtedy, gdy bierzesz na ręce swoje nowonarodzone dziecko w nocy, kiedy nie przestaje płakać; tak jak wtedy, gdy szukasz i pielęgnujesz z dyskrecją szczelinę, przez którą twoje dorastające dzieci wpuszczają cię w ich świat. I odczuwam pokój, ponieważ sens nie przechodzi przez moje zdolności, poprzedza mnie, jest wcześniej.

Gianandrea, Mediolan

 

„Curriculum” pana od zajęć wyrównawczych

Drogi księże Juliánie, odbyłem moje pierwsze doświadczenie pracy na zastępstwie w gimnazjum jako nauczyciel od zajęć wyrównawczych dla autystycznego chłopca, który został mi przedstawiony jako ten, który „niczego nie rozumie, a praca z nim to jakby uderzanie głową w mur”. Oczywiście nie było łatwo rozpocząć drogę, ale wszedłem na nią, otwierając się na miriady prób, ponosząc porażki, poznając jego trudności, ale także odnosząc wiele sukcesów, odkrywając jego możliwości (a ma ich mnóstwo). Poruszyła mnie jego znajomość geografii albo obsługi laptopa. Mając na uwadze ten fakt, stawiłem czoła językowi francuskiemu (który sprawiał mu ogromne trudności; on sam jest anglojęzyczny i już z samym włoskim ma problemy), wychodząc właśnie od geografii. Gdy oglądaliśmy zdjęcia Pól Elizejskich na laptopie, mówi mi: „Wiesz, kto to jest?”. Byli to kibice mistrzostw świata pod Łukiem Triumfalnym, ale on pośpiesznie mówi: „To żółte kamizelki”. Co za wzruszenie, kiedy widzi się, że także o tym zagadnieniu, z dziedziny polityki, ekologii, wiedział wszystko! To jest uśpiony wulkan, ale jeśli go przebudzisz, przejawia tysiące zainteresowań i wykazuje się umiejętnościami nawet większymi od swoich kolegów. Koleżanki patrzą na niego jak na nowonarodzonego. Zmieniono nawet podział godzin, żebym mógł zostać z nim cały rok. Jedna nauczycielka w szczególności nie przestawała zadawać mi pytań dotyczących mojego życia, chciała znaleźć „w moim curriculum” coś, co wytłumaczyłoby relację, jaką z nim mam. Kiedyś powiedziała mi: „Czy zauważyłeś, jak na ciebie patrzył, kiedy mu coś tłumaczysz? Nie był roztargniony ani przez chwilę, w ciągu trzech lat nigdy taki nie był”. Ja tego nie zauważyłem. Ale wzruszyłem się, gdy zobaczyłem, że wreszcie także moi koledzy zaczęli na niego patrzeć. Rozpoznaję to, że nie szukam oparcia w nie wiadomo jakich zewnętrznych strategiach, ale wszystko rodzi się z nadziei, jaką mamy w środku, która zaraża, a kiedy inni ją dostrzegają, znów we mnie rozkwita świadomość.

Gabriele

 

„Chcę z wami zjeść”

Nie spodziewałem się ani sobie nie wyobrażałem, że to, co spotkałem ponad 28 lat temu, może być jeszcze tak żywe i wpływać na moje życie. Comunione e Liberazione poznałem w Muggiò we Włoszech, gdzie mieszkałem, nie sądziłem jednak, że to spotkanie będzie trwało do dzisiaj i że pewnego dnia osoba reprezentująca Ruch przyjedzie do mojego miasta, do Aleksandrii w Egipcie, by zaprezentować książkę, która traktuje o istocie wiary oraz odkryciu piękna i obecności Boga w życiu (zob. artykuł na s. 7 – przyp. red.). Powiedziałem sobie: „Dystanse, kultury, języki nie są już tak odległe i z pewnością nie są przeszkodą w rozpowszechnianiu piękna i miłości Jezusa Chrystusa”. Żyję, obserwując, że słowo Jezusa urzeczywistnia się na moich oczach, a więc jest On żywy pośród nas. Jezus posłał swoich uczniów do wszystkich części świata, by rozgłosili Jego miłość wśród narodów. Tamtego dnia w Bibliotece Aleksandryjskiej podczas prezentacji książki wydawało mi się, że Jezus wysłał swoich uczniów, by pozwolić odkryć piękno wszystkim obecnym. Zobaczyłem, że miłość przenika ludzkie serce i pokonuje wszelkiego rodzaju przeszkody, uderza bezpośrednio w ludzką ciekawość, by odkryć racje istnienia i posiadania pełnej świadomości rzeczywistości. Biblioteka Aleksandryjska była tego dnia żywym Kościołem. Na zakończenie ksiądz Carrón powiedział nam: „Chcę zjeść z wami”, i to tak, jakby nam powiedział, że jest naszym bratem, że nie chce nas zostawić samych i pragnie współdzielić z nami naszą drogę. Drogę miłości ku bliźniemu, charakteryzującą się pięknem, które spotkaliśmy.

Said, Aleksandria (Egipt)

 

„Kim jesteś, że tak mnie sobie upodobałeś?”

Drogi Juliánie, pragnę opowiedzieć ci o tym, co mi się przydarza, od kiedy wróciłam do domu po pięciu latach spędzonych w CLU w Bolonii. Powrót, początek pracy w barze, a w międzyczasie pisanie pracy magisterskiej… To wszystko doprowadziło do prawdziwego kryzysu. Jak mawiał jeden z przyjaciół, życie jest naznaczone takimi „kryzysami”, które są darem, jaki Bóg nam ofiarowuje, ponieważ zmusza nas do osądu. Podczas Dnia Inauguracji Roku poruszył mnie fragment, w którym ksiądz Giussani mówił o „nadziei we mnie”, ale nie rozumiałam go. Myślałam na początku, że odnosił się do performance, którą musiałam być w stanie utrzymać: to znaczy „muszę mieć nadzieję”. Ale patrząc na siebie, ta hipoteza szybko zniknęła: spędzałam dnie w swoim pokoiku, pisząc pracę, którą wybrałam i która mnie fascynuje, a jednak nie byłam zadowolona. W pewnym momencie zadałam sobie pytanie: od czego mogę zacząć na nowo? Czym jest tak naprawdę ta „nadzieja we mnie”? Przypomniałam sobie o tym, co w Bolonii stanowiło punkty stałe: o poniedziałkowej diakonia z tobą i Szkole Wspólnoty. Bez większej ochoty zaczęłam uczestniczyć w tych gestach także w Forlì. I z czasem zauważyłam, że niespodziewanie diakonia na nowo mnie poruszała i że wracając ze Szkoły Wspólnoty, gdzie są osoby, które według mnie doświadczają wiary w sposób naprawdę niezwykły, rodziła się we mnie zazdrość, która mną dosłownie wstrząsnęła. Chciałam żyć jak oni, delektować się znów nauką tak, jak jedna z nich mówiła, że rozsmakowuje się w pracy. To było dla mnie Wydarzenie: coś nieprzewidywalnego, co ocaliło mnie od nicości moich dni i ponownie wzbudziło we mnie całe pragnienie, przypominając całą historię. W pierwszej kolejności był to powrót do wierności tym gestom oraz temu towarzystwu, które zmienia oblicze. Dlatego przypomniałam sobie o geście charytatywnym. Przypomnieli mi się bezdomni, którym chodziłam rozdawać śniadanie. Gdy rozmawiałam o tym z jedną z przyjaciółek, okazało się, że także w Forlì istnieje podobne miejsce. Poszłam, by ich poznać, i postanowiłam rozpocząć gest charytatywny. W ubiegłym tygodniu kolejny raz spotkałam tam chłopaka dwa lata młodszego ode mnie, z którym chodziliśmy razem do gimnazjum. Powiedział mi, że jest tam, by skrócić ostatnie miesiące aresztu domowego. Opowiedział mi, że nigdy nie zrobił niczego w życiu, nigdy nie pracował. Teraz w tym miejscu jest mu trudno, ponieważ budzą go o 8.00, każą czyścić łazienkę, sprzątać biura, a on nie jest do tego przyzwyczajony, w dodatku ma poczucie poniżenia. Potem zapytał mnie, co ja robię, wtedy opowiedziałam mu o prawie oraz o pracy w prokuraturze, która jest jedną z moich hipotez, jakie mam na przyszłość, i mówię mu, że niektórzy moi przyjaciele prokuratorzy pomagają mi zrozumieć tę drogę. Na co on: „Ty masz przyjaciół prokuratorów, natomiast wszyscy moi przyjaciele są w więzieniu”. Usłyszawszy to, pomyślałam sobie: kim Ty jesteś, że tak mnie sobie upodobałeś? Żegnając się z nim, powiedziałam mu po prostu, że teraz co tydzień, kiedy będę przychodzić, musi się przyłożyć i powiedzieć mi przynajmniej o jednej rzeczy, w której odkrył, że jest dobry, ponieważ jestem pewna, że tak jest. Jego spojrzenie zmieniło się całkowicie, prawie nie wierzył w to, co mu powiedziałam. Gdy wracałam do domu, tak czy inaczej pozostawał we mnie niepokój: kiedy uświadamiam sobie dramatyczne położenie człowieka, nie może nie narodzić się we mnie poczucie niemocy i pytania. Do tego stopnia, że powierzam to w moich modlitwach.

Gioia, Forlì (Włochy)

 

Listy z Kuby

Przyjaciele! Długo już nie pisałem, więc przynaglony zbieram rozproszone myśli i przelewam je na papier.

Minęły Święta – razem z siostrami z Polski, Anią i Iwonką, odwiedziliśmy wszystkie wspólnoty. Najpiękniejszym akcentem tegorocznych Świąt był sakrament małżeństwa dwojga młodych ludzi – Yaniela i Yalis. Prawdziwe święto młodych, a do tego impreza w salach parafialnych – uczestniczyło w niej ponad czterdziestu młodych. Dla mnie wyjątkowy moment, pokazujący, że można, że ślub nie jest tylko dla starszych pań z dwójką dzieci. Cieszyłem się nimi jak dziecko. Jak to pięknie karmić ludzi wiecznością w sakramentach!

W styczniu rozpoczęliśmy przygotowania do odpustu przypadającego w dniu Nawrócenia św. Pawła. Odwiedziliśmy z misjami, chodząc od domu do domu, jedenaście całych wiosek i dzielnic miasto-wsi. Iluż ludzi jeszcze nie słyszało o Bogu i Kościele! Ruszyła ekipa ponad trzydziestu osób, głównie młodych. Zrobiliśmy wystawę starych zdjęć, aby ludzie pocieszyli się sobą, oraz konkurs na kolejny list św. Pawła i obrazek przedstawiający świętego. Dzień przed odpustem zorganizowaliśmy w kościele koncert chóru miejskiego (czytaj: czerwonego) z Bayamo. O dziwo, nauczyli się części stałych Mszy św. po łacinie… Później zorganizowałem mały poczęstunek dla artystów. To był pierwszy wielki koncert w katolickiej świątyni, nawet pierwszy sekretarz z obowiązku musiał przyjść do kościoła. To oznaki dobrych relacji.

Mszy św. przewodniczył arcybiskup białostocki Tadeusz. Byłem dumny z bycia białostockim kapłanem: już trzech pracuje nas w diecezji Bayamo-Manzanillo. Biskup przyjechał jak ojciec do swoich dzieci. Był to czas niezwykły i niezapomniany. Biskup doskonale wczuł się w misyjny klimat i panowała wyjątkowo rodzinna atmosfera. Po Mszy św. ruszyliśmy w procesji, której przewodził… deputowany partii czerwonych, zastępca sekretarza. To ze względu na starą przyjaźń ze mną. To takie małe cuda! Człowieczeństwo jest większe niż ideologie.

Teraz czas na nowinki. Na prośbę biskupa Alvaro zmieniłem parafię z dniem 27 stycznia… Trudne i dziwne to dla mnie, ale nie tracę radości z bycia księdzem i służby tam, gdzie chce Pan, a nie ja. Teraz pracuję w Bayamo, w katedrze. Teren chyba niełatwy…, więc będzie co uprawiać i porządkować. Parafia dosyć duża i rozległa – najdalsze dojazdówki to prawie 50 km… Ogarniam się z tym wszystkim i czuję się trochę jak słoń w składzie porcelany. Uważam, żeby nie porozbijać tego, co jest dziełem Pana. I jak to bywa – przejściowe trudności z poprzednikiem, który jakoś nie bardzo chciał i wciąż nie chce się wyprowadzić… Żyję więc, dojeżdżając, jak gdyby zawieszony w dwóch rzeczywistościach… Ale to tylko przejściowe… Takie jest Boże działanie, że co się zbuduje, to się rozpada, aby korzenie kapłana były w Bogu, a nie w miejscach… Uczę się wykorzeniać, aby bardziej zakorzeniać się w Nim, tylko w Nim.

Kilka słów o pożegnaniach, w większości tradycyjnych – chyba warto się przenosić, aby usłyszeć tyle pięknych słów. Wspomnę tylko o trzech wyjątkowych. Pastor protestancki przyszedł i żegnał się ze łzami w oczach, mówiąc mi: „Dziękuję, że byłeś bardzo nieformalny i nieszablonowy i że zaprzyjaźniliśmy się po ludzku…”. Następnie ci, którzy dawno temu walczyli ze mną w św. Ricie – też najczulej żegnali i pisali ciepło, że miałem do nich cierpliwość… Czas porządkuje nieporządki i wiara buduje się na człowieczeństwie. Najśmieszniejsze pożegnanie to wspomniany już deputowany, stary komuch. Przyszedł z pracownikami Domu Kultury, z nocną serenadą pod oknami i oczywiście z butelką rumu – takiego taniego rzecz jasna. Ze łzami w oczach, mimo że butelka rumu się jeszcze nie skończyła, powiedział: „Ty nie byłeś dla mnie ojcem, ale przyjacielem – naród nie zapomni tobie tego, co dla nas uczyniłeś”, i czerwony zapłakał… Ja zresztą też wraz z upływem lat coraz łatwiej się wzruszam.

Przeżywaliśmy też śluby zakonne siostry Anabelis – pierwszej Kubanki – jezuitki. Dla mnie wzruszające wydarzenie – a do tego poprosiła mnie o homilię.

Teraz uczę się wszystkiego od nowa. Przyleciał już ksiądz Radek Kowalski.

Zobaczymy, jak to będzie. Uczę się na nowo zakochiwać w moim ludzie, cieszyć się i płakać z nim. Chcę być dobrym, jak dobry jest Bóg.

Dzięki za wsparcie, bliskość i modlitwę.

ks. Adam, Bayamo (Kuba), 12.02.2019 r.

 

Szkoła Wspólnoty wśród nieznajomych

Najdroższy Juliánie, chciałam Ci podziękować za prezent w postaci wystąpienia księdza Giussaniego podczas Dnia Inauguracji Roku (zob. „Ślady” 5/2018 – przyp. red.). Towarzyszy mi ono nieustannie, zwłaszcza w tym momencie zmian dla mnie i mojej rodziny, bowiem właśnie przeprowadziliśmy się z Chin do Anglii. Otóż niespodziewanie znalazłam się w obcym kraju, gdzie z jednej strony zostałam poproszona o odpowiedzialność polegającą na zatroszczeniu się o moją rodzinę, a z drugiej muszę zacząć od nowa pod każdym względem, włączając w to przyjacielskie relacje. To na początku wzbudziło mój niepokój, ponieważ wydawało mi się, że wszyscy są urządzeni i szczęśliwi, ja natomiast nie wiedziałam, w którą stronę się obrócić, by zacząć, pomimo dobrych planów oraz jasności, z jaką wyjechaliśmy. Następnie miał miejsce jeden fakt: w ubiegłym tygodniu zaproszono mnie na Szkołę Wspólnoty do położonej niedaleko miejsca naszego zamieszkania miejscowości. Pojechałam, mimo że nikogo tam nie znałam. Wieczorem tego samego dnia, kładąc do łóżka mojego synka, uświadomiłam sobie, że byłam niewytłumaczalnie radosna i wdzięczna i że nawet zmęczenie i trud przebywania w domu w osamotnieniu w tym nieznanym miejscu już mi tak nie ciążyły jak dzień wcześniej. W ten sposób musiałam zadać sobie pytanie, co takiego się stało, i jedyną możliwą odpowiedzią było to, że tego dnia, w tym kraju, w którym nigdy wcześniej nie byłam, z osobami, o których nic nie wiedziałam, niespodziewanie moje serce znowu znalazło wytchnienie, ponieważ po raz enty w moim życiu zobaczyłam Kogoś Innego działającego za pośrednictwem tych twarzy. I następne dni nie były w niczym gorsze, ponieważ pomimo trudu i strachu, które co jakiś czas znów się pojawiały, nie potrafiłam już usunąć sprzed oczu tego, co zobaczyłam, i tak bardzo przepełniało mnie to, co się wydarzyło, że nie potrzebowałam dodawać już niczego innego, ale tylko prosić, by ta pełnia wniknęła w sprawy, które miałam do zrobienia, takie jak gotowanie, zabawa z moim synem, rozmowa z mężem o jego pracy. Otóż to, nie rozumiem tego wszystkiego, co mówi ksiądz Giussani, wręcz przeciwnie; ale czuję, że to, co zobaczyłam w ostatnim tygodniu – jak możliwość pełni i pewności co do tego, że mogę oprzeć całą siebie na Czymś, co istnieje – jest obietnicą, która zostaje mi dana, gdy podążam za doświadczeniem Ruchu, przez co pragnę wciąż coraz więcej przestrzeni dla tego w moim życiu.

Cecilia, Londyn (Wielka Brytania)

 

Londyn. „Już teraz mam to wszystko, co jest potrzebne do bycia szczęśliwym”

Choroba nowonarodzonego dziecka. Rozgoryczenie i złość. Następnie coś, co toruje sobie drogę w życiu i staje się objęciem, powoli zagarniającym wszystkie okoliczności: od trudności w pracy po relację z mamą…

W ostatnich miesiącach jestem wciąż coraz bardziej poruszony kreatywnością i tajemniczym sposobem, w jaki Bóg stara się do mnie dotrzeć i objąć mnie poprzez przyjaźnie, pracę i codzienne sprawy. A także poprzez bolesne chwile. Odkrywam, wciąż coraz bardziej, że już teraz mam wszystko, by być szczęśliwym. Chrystus naprawdę posługuje się wszystkim, zwłaszcza moją niewystarczalnością.

Najwyraźniejszym tego przykładem były narodziny naszego ostatniego dziecka. Po kilku tygodniach zauważyliśmy na jego ciele dziwne fioletowe plamy. Na początku żaden pediatra nie potrafił odgadnąć, od czego to zależało, i zaczęliśmy się martwić. Pierwszym momentem nawrócenia w tym wszystkim był chrzest św., który był okazją uznania, że nasz syn, my i wszystkie nasze pytania są objęte. Była to prawdziwa i poruszająca okoliczność przeżyta z krewnymi, przyjaciółmi, a także z biskupem Johnem Wilsonem, biskupem pomocniczym Londynu, który staje się dla nas wciąż coraz bardziej ojcowską obecnością.

Z czasem odkryliśmy, że nasz syn cierpi na rzadką chorobę, o której bardzo mało wiadomo i której nie leczy się w żaden sposób. Lekarze powiedzieli nam, że dziecko może wyzdrowieć albo też z biegiem lat choroba się zaostrzy i doprowadzi do uszkodzeń albo problemów neurologicznych. Moją pierwszą reakcją było rozgoryczenie i złość. I rozpoczął się trudny dialog z dobrym Bogiem o tym, dlaczego przydarza nam się coś takiego.

W pierwszej kolejności zrozumiałem, w kontekście tego pytania, że w tajemniczy sposób cała historia naszego syna zaczyna nabierać sensu. Kiedy moja żona odkryła, że jest w ciąży, lekarze powiedzieli, że być może chodzi o ciążę pozamaciczną. Cały tydzień upłynął na chodzeniu do szpitala, by dowiedzieć się, czy dziecko istniało naprawdę. Następnie, mimo że jest to nasze czwarte dziecko, musieliśmy czekać wiele dni po wyznaczonym terminie porodu. Wszystko to, co się wydarza, wiązało się z cierpliwością. Kroki, jakie trzeba było postawić, musieliśmy odkrywać stopniowo.

W czasie gdy zastanawialiśmy się nad tymi sprawami, poszliśmy na kolację, po której odbył się wieczorek ze śpiewami, zorganizowany przez kilkoro przyjaciół ze wspólnoty. Byli także prawosławni, których nigdy wcześniej nie widzieliśmy, oraz inne osoby nigdy wcześniej przez nas niespotkane. Wraz z żoną nie spodziewaliśmy się nie wiadomo czego po tym wieczorze. A tymczasem był on, zarówno dla mnie, jak i dla niej, jasną i poruszającą chwilą. Piękno piosenek oraz atmosfera panująca między nami w tych miesiącach były najwyraźniejszym znakiem, że moje życie jest objęte. Naprawdę piękno może otworzyć serce. Usłyszałem wyraźnie skierowane do siebie pytanie: „Czy ty Mnie kochasz? Czy wierzysz, że twój syn jest kochany i chciany?”. Łzy smutku – łzy mojej żony – przemieniły się w łzy radości.

Od tamtej pory wszystko było tajemniczym odkrywaniem, że mój syn już jest ocalony teraz, że wszystko, co go dotyczy, ma znaczenie teraz, mimo że nie wiemy, jak rozwinie się choroba. I odkryłem, że tak samo jest ze mną: mogę być szczęśliwy teraz i że jedyną możliwością jest podążanie tą drogą i przeżywanie tego dramatycznego dialogu, traktując poważnie to, czego pragnę. Dramatycznego nie dlatego, że negatywnego, ale ponieważ nie zawsze rozumiemy, dokąd prowadzi.

To odkrycie zaczęło zmieniać wszystkie sprawy w życiu i kreatywność, która mnie dotknęła, stała się nieco moja. Miałem bardzo skomplikowaną sytuację z jednym z członków mojego zespołu w pracy: dziewczynie naprawdę groziło zwolnienie. Wiele razy szedłem do pracy, mając nadzieję, że sprawa się zamknie i że wszystko skończy się jak najszybciej. Ale po tym, co stało się mojemu dziecku, oraz tamtym wieczorze śpiewów zacząłem patrzeć na ten problem w nowy sposób.

Za każdym razem gdy wracałem do domu i widziałem mojego uśmiechającego się syna, na nowo rozpoczynał się ów dialog z Chrystusem. Im bardziej odkrywałem nieograniczoną ilość prób, przy pomocy których starał się On do mnie dotrzeć codziennie, tym lepiej rozumiałem, że jedyną prawdziwą rzeczą dla mnie jest próba spojrzenia na wszystko i wszystkich w taki sam sposób, w jaki On patrzy na mnie. Także skomplikowana sytuacja z moją koleżanką nie zniknęła, ale zacząłem widzieć wyraźniej i odkrywać w niej kruchość oraz głęboką samotność, których wcześniej nie zauważałem. Jednocześnie ona zaczęła odnosić się do mnie inaczej, zaczęła lepiej pracować. Kiedy powiedziałem jej, że sytuacja się poprawiła, podziękowała mi, ponieważ nie tylko w tym czasie więcej się nauczyła, ale miała też możliwość porozmawiać o sobie z kimś, kto ją wysłuchał, do tego stopnia, że odkryła, że była czymś o wiele więcej, niż jej się wydawało oraz była w stanie zrobić.

Podam inny przykład. Pewnego dnia moja mama, gdy pomagałem jej w gotowaniu, wybuchła płaczem, myśląc o chorobie mojego syna. Powiedziała mi, że trudno jest na niego patrzeć, gdy się uśmiecha, nie wiedząc, jak wszystko się potoczy, i nie mogąc nic dla niego zrobić. Wtedy opowiedziałem jej o tym, co odkrywam, i że wszystko, co go dotyczy, już się dokonało i jest ocalony. Być może była to pierwsza tego rodzaju rozmowa, jaką z nią odbyłem. Byłem poruszony tym, w jaki sposób poprzez bolesną i niepewną sytuację już istnieje cała obietnica szczęścia, już są znaki, że można być szczęśliwym teraz. Ale to wyzwanie musi być podejmowane każdego dnia w małych cudach, w trudzie, a także w tak wielu „nie”, jakie Mu mówię, a którymi On posługuje się, by objąć mnie na nowo.

Fabio, Londyn (Wielka Brytania)


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją