Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2018 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2018 (wrzesień / październik)

Listy

Muszę mu odpowiedzieć


Muszę Mu odpowiedzieć

Dzielę się radością z Inauguracji Roku Pracy wspólnoty holenderskiej. Czuję wielką wdzięczność za towarzystwo, spotkanie i obecność. Był czas, kiedy pragnąłem waszej przyjaźni – spotkania, modlitwy, bo inaczej nie potrafiłem żyć wewnątrz tego, w czym jestem zanurzony, nie potrafiłem stanąć twarzą w twarz z życiem. Przez wasze twarze, które nosiłem w sercu, doświadczałem pewności, że Pan jest ze mną. Mogłem wychodzić naprzeciw życiu. Teraz zaś zrodziła się we mnie postawa pragnienia, aby przyjmować wszystkie okoliczności (trudne, frapujące, wymagające) z wielkim napięciem i uwagą na to, czego On chce ode mnie. W tym momencie mojego życia, w tych okolicznościach, On wkracza tak, jak tego chce, a ja po prostu muszę Mu odpowiedzieć. Życie stało się doświadczeniem, jakiego nigdy nie przeżywałem, a co najwspanialsze – już niesie ze sobą obietnicę czegoś jeszcze piękniejszego. Kiedyś modliłem się, aby „jakoś” przetrwać, wstać rano. Bo modlić się powinienem, bo nie daję rady, bo proszę. Dziś modlę się, bo z Nim wszystko jest piękniejsze, szczęśliwsze, dobre i pełne. Najpiękniejsza jest świadomość tego, co jest mi dane. Tego, jak jestem czyniony, uzdalniany i że to nie jest moje. To cud, jak powiedział ksiądz Carrón podczas ostatnich rekolekcji, mówiąc o sposobie, w jaki „Tajemnica ułatwia nam przezwyciężenie abstrakcji, do której wielokrotnie ograniczamy Chrystusa”. „To jest cud”, jak wykrzyczał trzy lata temu Francesco na spotkaniu w Porszewicach, gdy powiedziałem o moim pragnieniu, aby powstała polskojęzyczna Szkoła Wspólnoty w Rotterdamie. Z Nim wszystko jest inne. Dlatego też niegdyś pytałem: dlaczego muszę tu być, poniewierać się, czemu nie jestem w Polsce, wśród tych, których kocham? Dziś natomiast pytam: przyprowadziłeś mnie tutaj – oto jestem – co więc mam czynić? Noszę w sobie wielką wdzięczność i świadomość, do czego i Kogo należę, tego, czyją jestem własnością.

Artur, Rotterdam (Holandia)

 

Pomoc w osądzie

Drogi Księże Jurku, od momentu, w którym przeczytałam list zapraszający na Inaugurację Roku Pracy, rozbrzmiewają we mnie pytania, które w nim Ksiądz zadał. Dziękuję za stawianie pytań, bo one pomagają mi w osądzie. Mam nadzieję, że uda mi się odpowiedzieć na pytanie dotyczące wakacji i nowości. Od kilku lat doświadczam piękna momentu, jakim są wakacje Ruchu. W tym roku również się na nie zapisałam. Przed wyjazdem przeczytałam prośbę Pawła o podjęcie kilku odpowiedzialności. Ponieważ pracuję z dziećmi i młodzieżą, bliski i możliwy do podjęcia wydał mi się punkt dotyczący „konkurencji i zabaw sportowych”. Na przedwakacyjnym spotkaniu grupy Bractwa zaproponowałam, abyśmy ten moment wspólnie poprowadzili. Na wakacjach doświadczyłam „przewrotności” Pana Boga. Zawsze wakacyjny moment wspólnych konkurencji sportowych był przeze mnie najmniej lubianym. „Pójście za” wymagało jednak podjęcia go, ale za każdym razem przed zabawami modliłam się o deszcz, bo może dzięki niemu zabawy się nie odbędą… W tym roku moje prośby były inne. Przed rozpoczęciem zabaw pogoda była śliczna, ale gdy już wszyscy stawili się na boisku, zaczęło padać. Wszystko błyskawicznie trzeba było przenieś pod dach. Okazało się, że deszcz w niczym nie przeszkodził. W twarzach przyjaciół widziałam pasję i radość. Cieszę się, że nie budowałam własnych koncepcji, nie stawiałam barier, ale w prostocie odpowiedziałam „tak”. To proste „tak” sprawiło, że otrzymałam stokroć więcej. Czułam się ukochana i jedyna. Chciałam, aby to trwało nadal.

Po wakacjach doświadczyłam trudu i bólu. W międzyczasie okazało się też, że Marzena będzie miała zabieg chirurgiczny. Natchnienie Ducha Świętego sprawiło, że mój ból postanowiłam ofiarować w jej intencji. Ból i trud stał się wówczas łatwiejszy do udźwignięcia. Chrystus jest żywy tu i teraz. Jest w pięknie, radości i smutku. Uzmysłowienie sobie tego było możliwe dzięki drodze. Ruch wychowuje mnie do podejmowania różnych okoliczności życia.

Księże Jurku, pragnę podziękować Księdzu za prowadzenie i za niesienie Chrystusa Żywego.

Monika, Świdnica

 

Jak przy rodzinnym stole

Trudno jest mi zacząć i spokojnie spojrzeć na miniony rok, na rok od poprzedniej Inauguracji Roku Pracy. Aby uchwycić to, co się wydarzyło w moim życiu, muszę zacząć od spotkania z Francesco, zaraz po ubiegłorocznej Inauguracji. Właśnie wtedy zaczęłam postrzegać pewne rzeczy inaczej. Dostrzegać w moim życiu znaki i obecność Boga. Rok temu byłam pełna obaw co do Ruchu i mojego w nim miejsca, czułam lęk przed brakiem akceptacji. A tu nadarzyło się spotkanie przy wspólnym stole z innymi osobami ze wspólnoty. Wtedy Francesco, ku mojemu zaskoczeniu, powiedział coś oczywistego, ale to uświadomiło mi prostotę, a zarazem głębię naszych spotkań na Szkole Wspólnoty. Francesco nawiązał do spotkań przy rodzinnym stole, przy którym wszyscy się znają, wszyscy darzą się wzajemnym szacunkiem i miłością. W rodzinnym gronie nikt nikogo nie odpytuje, nikt nikogo nie „gasi”. Po prostu się rozmawia, a rozmowa otwiera nas na innych. Słowa, które wypowiadamy, płyną spokojnie, bez lęku, a inni słuchają, nie oceniają. Właśnie te słowa uświadomiły mi, czym jest dla mnie Ruch, a listopadowe spotkanie w Krakowie pozwoliło mi lepiej poznać jego istotę i to, że „Ruch jest częścią Tajemnicy, która lituje się nad naszą nicością”. Tak właśnie Bóg dzięki Ruchowi zlitował się nad moją marnością. To właśnie Ruch pozwala mi każdego dnia dostrzegać to, czego pragnie moje serce. I pomaga mi w uświadamianiu sobie moich potrzeb, pomaga mi w znalezieniu odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Po Inauguracji, to co było niejasne, to czego nie potrafiłam dostrzec i przyjąć w pokorze, nagle stało się przejrzyste i oczywiste. Te dwa wydarzenia na tyle otworzyły moje serce, że swoim świadectwem podzieliłam się za pośrednictwem „Śladów” z innymi – świadectwem niewymuszonym, ale płynącym z głębi serca i z głębi duszy. Podzieliłam się moimi przeżyciami, tak jak się to robi przy rodzinnym stole.

W trudnych chwilach wracam do tych słów, które dają mi ponownie siłę do zmagania się z przeciwnościami. Jak pisałam: by stać się ubogą sercem. Zrozumieć i zaakceptować swoją niemoc i zależność od Boga. Odkrywam tę zależność dalej, nieustannie. Nic nie jest proste i oczywiste. A gdy wydaje mi się, że już coś wiem, okazuje się, że tak nie jest. Gdy już wydawało mi się, że zaczęłam dostrzegać obecność Jezusa w moim życiu, w codzienności, w prostocie życia, wtedy zaczął się piękny czas Rekolekcji, a wraz z nimi nowe pytania, nowe spojrzenie na własne życie, na własne doświadczenie. To było odkrywcze przeżycie, dzięki któremu mogłam dostrzec to, co tak naprawdę sprawia mi ogromną trudność. Kiedy moje serce odkrywa Jego Obecność, obecność Jezusa tu i teraz, a z nią odkrywam rodzącą się zażyłość, nagle owa trudność się pojawia. Uświadamiam sobie, jak trudno jest mi pomyśleć o „przylgnięciu do Boga Ojca i zażyłości z Nim”. Trudnością jest nawet nazwanie tego, co czuję. Podczas Rekolekcji padło pytanie: „Jaką perspektywę roztacza Jezus przed naszymi oczami. Dokąd chce nas zaprowadzić?”. A później słowa: „Jezus chce nas doprowadzić, swoje owce, do takiego samego poznania, do tego samego poziomu intymności, w jakiej On, Pasterz, pozostaje z Ojcem. Oto cel”. Tak, oto cel, z którym związana jest moja wielka trudność. Trudność odnalezienia Ojca, trudność w odnalezieniu owej bliskości, bycia kochanym dzieckiem, dziecięcej ufności i zawierzenia. Czy moje przylgnięcie do Jezusa jest tym samym, co Jego przylgnięcie do Boga Ojca?

Ania, Pyskowice

 

Siła we mnie

Od początku roku szkolnego czekałam na Dzień Inauguracji Roku Pracy. Czułam, że wydarzy się tam coś dla mnie wyjątkowego, coś, co da mi ,,kopa” na cały kolejny rok. Przed wyjazdem do Częstochowy miałam trudny tydzień. Pisałam dużo sprawdzianów, ale obudziło się też we mnie wiele pytań o istotę życia, na które nikt z klasy by mi nie odpowiedział. Czułam się samotna, ale utrzymywała mnie w nadziei myśl, że za niedługo odbędzie się Inauguracja. Bardzo się ucieszyłam, gdy zobaczyłam moich przyjaciół, ich uśmiechy napełniły mnie od razu radością. To były szczere uśmiechy. Podczas naszego krótkiego spotkania dostałam odpowiedzi na wszystkie nurtujące mnie pytania: jak radzić sobie z dniami, które wydają się takie same? Jak zachować to, co nam się wydarzyło na tym spotkaniu? Poruszyły mnie także słowa Francesco, który powiedział, że widzi we mnie siłę. Zrozumiałam to następnego dnia, gdy ktoś mnie zapytał: ,,Jak radzisz sobie z tym, że myślisz inaczej niż twoi rówieśnicy i że jesteś wierząca?”. Odpowiadając na to pytanie, rozpłakałam się, ponieważ uświadomiłam sobie, jak było to dla mnie trudne. Jakże miło było poznać nowych ludzi i znaleźć nowych przyjaciół. W naszej wspólnocie piękne jest to, że nawet z dorosłymi można porozmawiać jak z przyjaciółmi, nie odczuwając żadnej bariery wiekowej. Cieszę się, że mogłam być w Częstochowie. Teraz jestem radosna w klasie, a wszyscy pytają się mnie, co się stało, bo przecież nie było mnie w szkole tylko dwa dni. Z niecierpliwością czekam na kolejne spotkanie GS.

Asia, Kraków

 

W biegu, nie dając pokonać się cierpieniu

Drogi Juliánie, oddaliłem się od Ruchu i w ogóle od Kościoła co najmniej rok temu. Nie ze względu na jakiś szczególny powód; powoli dostrzegałem małą zależność między tym, o czym sobie mówiliśmy, a tym, czym żyłem. Jestem młodym lekarzem odbywającym specjalizację i godziny pracy dają mi mało wolności działania. Z biegiem czasu nie byłem jednak już w stanie stawiać czoła codziennie dwunastu godzinom w szpitalu. Wydawało mi się, że przeżywam całkowite unicestwienie. W ten sposób po długich miesiącach postanowiłem wraz z moim przyjacielem powiedzieć pierwsze „tak” i spędziłem pół dnia na Meetingu. Poszedłem na spotkanie zatytułowane „Caritas i nauka: tajemnica relacji zatroskania”. Poruszył mnie sposób, w jaki mówiono tam o chorym, o tym, jak nie zapomnieć o spojrzeniu pełnym perspektywy dobra nawet w cierpieniu. Wróciłem do pracy, myśląc: „Pragnę patrzeć tak, jak patrzą oni”. W poniedziałek poszedłem na oddział i wszystko zaczęło się zmieniać. Podczas badań pacjentka dostała wstrząsu, próbowaliśmy ją reanimować, ale zmarła, gdy wykonywałem jej masaż serca. Następnego dnia ordynator powiedział mi: „Nie może być ci przykro, ponieważ jeśli się zaangażujesz, masz przechlapane. Musisz patrzeć na pacjentów jak na numery, na wizerunki; musisz pasjonować się przypadkiem, a nie osobą”. Nie potępiam go za to, co powiedział. Ale po południu wróciłem myślami do Meetingu i nie mogłem wymazać nieusuwalnego śladu innej możliwości. Zobaczyłem sposób patrzenia na chorego nie jako na numer, ale jako na osobę, której przeznaczenie jest skierowane ku dobru. Widziałem cieleśnie możliwość patrzenia na cierpienie bez poddawania się mu. Widziałem oczy, których nie mogę zapomnieć. Jestem szczęśliwy, ponieważ gdybym nie przyjechał na Meeting, uznałbym za prawdziwe słowa mojego profesora. Ale dzisiaj, po tym, jak zobaczyłem, że jest to możliwe, ich spojrzenie stało się w niewielkim stopniu także moim.

Autor znany Redakcji

 

Trzy miesiące za granicą: okoliczność do przeżycia

Piszę z Anglii, dokładnie z Newcastle. Jest godzina 22.00 i jest jeszcze jasno, wydaje się, że słońce nie chce w ogóle zajść. Mówię o tym tylko dlatego, że to następowanie po sobie światła i ciemności przypomina mi to, co teraz przeżywam. Wyjechałam na trzy miesiące w czasie wakacji, by pracować u nieznajomej rodziny. Czekałam na ten wyjazd z oczywistym i zrozumiałym zaniepokojeniem i poruszeniem. Wyjechałam, ponieważ chciałam doświadczyć i odkryć, czy jest coś dla mnie także poza codziennością, poza cennymi rzeczami, które kocham, by wystawić na próbę moje życie: czy mogę być szczęśliwa także z dala od mojego schronienia, od towarzystwa GS? Czy mogę Go znaleźć także pośród nieznajomych? Po przyjeździe było strasznie, ponieważ trudności, wobec których stawałam, przerastały mnie. Trzeci dzień przepłakałam, czwartego szukałam innego miejsca, gdzie mogłabym pójść, piątego zadzwoniłam do domu, by oznajmić: odpuszczam, poniosłam porażkę. Nie byłam silna ani przedsiębiorcza, jak zawsze sądziłam. Tym, co mnie przebudziło i kazało rozpakować walizki, było zrozumienie tego, że sił nie mogłam czerpać z siebie ani ich od siebie wymagać. Jestem niedoskonała, jestem ułomna, potrzebuję się modlić i prosić. I właśnie to sprawia, że jestem teraz tutaj. Zamiast przeżywać piekło, narzekając na to, czego nie mam (posłusznych dzieci do opieki, czasu dla siebie, bardziej konkretnego wynagrodzenia), zaczynałam każdy dzień, prosząc Go, by ukazywał się w ciągu mojego dnia, i kończyłam każdy dzień, dziękując Mu za to, co mi dał. I to było wyzwolenie. To miasto, ta rodzina są okolicznościami, które zostały mi dane dla mojego spełnienia, i ta świadomość pozwala mi żyć. W ten sposób jestem w stanie badać, obejmować rzeczywistość, świadoma, że to wszystko, co staje przede mną, jest odbiciem większego Dobra.

Viviana, Newcastle (Wielka Brytania)

 

Co pomaga mnie i moim rodzicom?

Cześć Juliánie, uderzyło mnie to, co powiedziałeś księdzu Pigiemu przed pielgrzymką do Rzymu (zob. s. 35), że „pielgrzymowanie do Rzymu będzie dodatkowym wychowaniem, ponieważ będzie bardziej przypominało to, czym będzie życie. Kiedy wrócicie we wrześniu, będzie tak, jak w ciągu tamtych dni, pełnych roztargnień, ale będziecie sprowokowani do tego, by zadać sobie pytanie o to, na co macie patrzeć”. Pośród tysiąca roztargnień, samochodów, krzyczących ludzi, klaksonów, robót drogowych itd. było rzeczą trudną, ale piękną uczenie się patrzenia na to, co się wydarzało, bardziej niż na wyobrażenie, które miało się w głowie. Dlatego naprawdę zdumiał mnie na przykład widok niektórych osób, które gdy przechodziliśmy obok, patrzyły na nas z pewnym niedowierzaniem, i wiele z nich przyłączało się do naszego milczenia. W domu mam trudną sytuację. Widok własnych rodziców marnujących swoje życie poprzez sposób, w jaki żyją, jest bardzo bolesny. Stawanie wobec ich wolności jest naprawdę bardzo dramatyczne, czasem nie do zniesienia, ponieważ negują nawet oczywistość. Ale wracając do Rzymu, uderzyło mnie to, że zauważyłem zmianę także w sposobie patrzenia na tę sytuację. Gdzie w tym wszystkim jest utkwiony mój wzrok? Co pomaga mnie, a także im? Wstanie po prostu rano i odmówienie modlitwy Anioł Pański, przeczytanie kawałka Szkoły Wspólnoty, próba codziennego udziału we Mszy św., prośba o pomoc w tym trudzie, skierowana do przyjaciół i swojej dziewczyny. To właśnie drobne gesty przeżyte w Rzymie stały się częścią mnie i zaczynam je uznawać za budujące moją tożsamość. Są to gesty, w których bardziej oczywiste jest to, że jest Ktoś, kto nigdy nie pozostawia mnie samym i kto mnie nie zastępuje, ale staje się moim towarzyszem, jak to było powiedziane na spotkaniu o Hiobie podczas Meetingu.

Autor znany Redakcji

 

Kiedy rzeczy nie wystarczają…

Drogi księże Juliánie, w ostatnich miesiącach zaskoczyło mnie to, że to wszystko, co posiadam: wspaniała żona, trójka ślicznych dzieci, satysfakcjonująca praca, piękne przyjaźnie…, nie zaspokaja mojego pragnienia szczęścia. Wszystkie te rzeczy są piękne i prawdziwe, ale tak naprawdę zawsze opierały się na moich uzdolnieniach albo ideach. Potem pewien fakt coś zmienił. Zwłaszcza w pewnej relacji przyjaźni zacząłem doświadczać na sobie, że możliwe jest szczęście o wiele pełniejsze i bardziej odpowiadające, które wykraczało poza moją konsystencję. Ta przyjaźń nie opierała się na okazywanej sobie wzajemnie sympatii albo zgodności charakterologicznej. Dzięki tej relacji w moim życiu pojawiło się coś nowego: Chrystus stawał się dla mnie coraz bardziej namacalny i bliski. Zacząłem pragnąć, by ta namacalność i bliskość ucieleśniały się w tym wszystkim, co robimy. Po raz pierwszy w ciągu 20 lat w Ruchu odczułem potrzebę pójścia w głąb tego pragnienia. Zacząłem czytać książeczkę z Rekolekcji. Jest to rzecz, którą robię od lat. Ale nigdy nie czytałem jej tak jak tym razem, przeczytałem ją raz i drugi. Jakże prawdziwe jest to, że bez Chrystusa serce pozostaje niezaspokojone. Możliwość uznania tej prawdy zmieniła moje życie. Zdumiewające było odkrycie, że te same zwyczajne wcześniejsze rzeczy (od bycia z moją żoną i dziećmi po chodzenie do pracy albo spędzanie dnia z przyjaciółmi…) robiłem z innym spojrzeniem. Wszystko staje się nowe!

Michele, Varese

 

„Tracce” na wyspie Syros

Najdrożsi Roberto i Tearoso, „Tracce” docierają do mnie regularnie. Zawsze czytam je w całości, zaczynając od świadectw, które są dla mnie wielką pomocą duchową. Tutaj, nie mając możliwości doświadczania znaczących duchowo chwil (także z powodu mojej ubogiej znajomości mówionego greckiego), bardzo dobrze robi mi to pobudzanie do nieustannej pamięci o Jezusie z Nazaretu… Wyobrażam sobie, że idzie On ze mną tak jak z dwoma uczniami do Emaus! Szczególnie doświadczyłem, jak owocne jest każdego ranka po przebudzeniu oddawanie się na powrót do dyspozycji Ducha Świętego na to wszystko, co Bóg Ojciec przygotował dla mnie. Wciąż jestem na wyspie Syros, gdzie mimo że nie ma wielkich duszpasterskich obowiązków, nie brakuje codziennych niespodzianek, które domagają się przeżywania ich z wiarą. Spotkanie z wami wiele lat temu na Korfu sprowokowało mnie do zgłębienia charyzmatu księdza Giussaniego (przeczytałem z duchową korzyścią całą biografię napisaną przez Savoranę nie bez pewnej nostalgii ze względu na wiele wydarzeń z historii Kościoła, które przywołały na pamięć konkretne momenty z mojej młodości!) i za to dziękuję Panu i wam. Czuję się wielkim dłużnikiem, ponieważ za waszym pośrednictwem odkryłem księdza Giussaniego i jego charyzmat, którego uważność na codzienną rzeczywistość – w której Pan wzywa nas do działania – wciąż jest dla mnie dużą pomocą tutaj w Grecji, gdzie wydaje się, że wszystko trzeba zaczynać na nowo każdego poranka w wielkiej niepewności, ale gdzie rzeczą niezbędną jest budowanie na nowo komunii między nami w Panu. Zrobiliście mi wielki prezent, przysyłając mi tekst Rekolekcji Bractwa: zabiorę go ze sobą na nasze rekolekcje, które my, kapucyni w Grecji, odbywamy w Atenach.

Br. Paolino, Syros (Grecja)

 

LISTY Z KUBY

Przyjaciele! Skończył się czas urlopu i czas cieszyć się moimi owieczkami i pracą. Dziękuję za każdy gest przyjaźni, modlitwy, wsparcia materialnego podczas wakacji. Przepraszam też, że nie miałem wystarczająco czasu, aby z każdym się spotkać i spędzić z nim chociażby chwilkę.

Po 14-godzinnej podróży Hawana przywitała mnie temperaturą 37 stopni i duchotą oraz przygodami na lotnisku. Czekałem dwie godziny na walizkę, a kiedy wszyscy odebrali już swoje bagaże, pan celnik wywołał mnie po nazwisku i zaprosił do obskurnego gabinetu. Trzy panie przepytywały o zawartość walizki, więc opowiadałem. Solą w oku był router do Internetu. Zaczęły się pytania: w jakim celu? dlaczego? skąd?... Odpowiedziałem, że do Internetu, ale nie pomogło, wystawili mi cztery pisma i router zabrali… A spotkanie z celnikami trwało cztery godziny… Podróż minęła szybko, poza tym, że w autobusie wyciekała woda, ale szybko zawiązaliśmy komitet antykryzysowy i przy pomocy mojej taśmy oraz ręcznika i reklamówek naprawiliśmy autokar. Był problem i nie ma problemu.

Najpiękniejszym wydarzeniem tego roku był przyjazd grupy dziewięciu studentów z ruchu CL, którzy po rocznych przygotowaniach dotarli na Kubę z 18 walizkami! Nie żeby tyle potrzebowali – to wszystko zostawili dla moich owieczek. Pracowaliśmy intensywnie z dziećmi z sześciu wiosek, gdzie mam wspólnoty: gry i zabawy, sporty i tańce, malowanie i tatuaże i wiele innych rozrywek – dla dzieci, ale i dla nas. Po raz pierwszy w historii wyspy polacos zorganizowali w najbardziej zapomnianych wsiach zabawy dzieciakom. Ludzie mogli zobaczyć Kościół młody, który się bawi, i to jeszcze jak! Do tej pory wielu dopytuje i modli się za polacos. Stali się częścią naszej rzeczywistości. Czteroletni dzieciak powiedział, patrząc mi w oczy, że ja muszę być bardzo wyjątkowy i ważny, skoro oni przyjechali tutaj dla mnie. Pokazać człowiekowi, że jest ważny i wyjątkowy… to się nam udało. Studenci szybko wniknęli w misyjny świat, przemieszczając się bydłowozami i innymi dziwnymi środkami transportu, komunikowali się z ludźmi, integrowali się z młodzieżą. W moich młodych przebudziła się świadomość: my też tak możemy… i zaczynamy działać… A do tego długie nocne Polaków rozmowy i cieszenie się przyjaźnią między nami… Bezcenne. Dzięki Wam!

Nie będę ukrywał, że logistycznie nie był to czas łatwy – chwilowe braki paliwa, psujące się bydłowozy, poranne poszukiwania żywności…. to dopiero był miesiąc! Mam nadzieję, że za rok się powtórzy i wokół małej misji wyrosną jakieś piękne inicjatywy.

Po wylocie studentów z CL doświadczyłem pustki, byli i już ich nie ma… Ale natychmiast na pocieszenie przyjechał kleryk na praktyki przed uroczystościami Matki Bożej z el Cobre. Odwiedzaliśmy wszystkie wioski z katechezami, filmami i modlitwami. Po raz kolejny organizowałem uliczne Różańce, a w zasadzie procesje z rozważaniami tajemnic i trzema Zdrowaś, bo ludzie z ulicy nie umieli się modlić, więc za pomocą obrazków robiłem uliczną przedkatechezę – na mini procesje przychodziło około 80 osób. Dzień Matki Bożej ,,od niewierzących” – albowiem do Matki z el Cobre przyznają się nie tylko katolicy, ale i santerzy, niewierzący i komuniści, całe tłumy ludzi – spędziłem w kościele, rozmawiając z ludźmi, którzy wierzą po swojemu, ale wierzą pięknie… To taka religijność ubogich, prostych ludzi, religijność Nazaretu. Nie kościelna, ramkowa, ale dziecięca – kwiatek, obietnica, świeczka i zasiedzenie się w ciszy i zadumie. Ktoś powie: za mało…, a może jednak wszystko? Ze studentami wybraliśmy się na pielgrzymkę do el Cobre – 130 osób autobusami i bydłowozem. Gdy zaangażowani wierzący z pierwszych ławek rozmawiali ze znajomymi, robili zdjęcia, rozglądali się na lewo i prawo – moja kucharka – nieochrzczona i niepraktykująca, nazwana przez studentów Michałową, usiadła i ze łzami w oczach trwała, szepcząc coś do Matki, i tak ponad 30 minut… I przywołała mnie do relacji, ona – niewierząca zgodnie z przepisami kościelnymi… Uczę się od tych ostatnich…

Skoro jesteśmy już przy Yanelis, to znaczy Michałowej, nadmienię, że ona stała mi się jak matka – gotując, szukając jedzenia, pijąc ze mną kawę; wie, czego potrzebuję, zanim coś powiem… Taki dom… Teraz wylatuje do Meksyku, a potem do kubańskiego raju podziemnym kanałem. To w tym roku dwudziesta trzecia osoba z moich parafian… Idą na cały świat, aby żyć godnie… Nie ukrywam, ukrywając, że w tym wszystkim uczestniczę i pomagam.

Jedna dziewczyna ze szkoły średniej poszła do szkoły z gazetą, którą dostała ode mnie – z diecezji Maiami wydawaną dla Kubańczyków. Oprócz tekstów religijnych były w niej teksty społeczne. Pismo przechwyciła nauczycielka, dalej dyrektor, partia, policja. Wezwano rodziców, postawiono przed komisją… Wszak działanie przeciwko rewolucji… Zdegradowano w pracy… Do mnie przyszła policja i chciała przeszukiwać mieszkanie, ale tylko chciała… Odesłałem do biskupa, tłumacząc, że ja tylko według papierów jestem stróżem domu. Ale smutek pozostał: ot i wolności ułudy…

Po spotkaniach z młodymi CL są już pierwsze owoce: dwie pary przygotowują się do sakramentu małżeństwa, który tutaj jest w kryzysie. Będą więc wielkie święta i radość...

Rozpoczął się nowy rok duszpasterski – wiele planów, pomysłów i radości. A we wszystkim błogosławieństwa z Nieba mi nie brakuje! Dzięki za wszystko i podtrzymujmy się wzajemnie modlitwą.

ks. Adam, Jiguani (Kuba), 22.09.2018 r.

 

Studenci CL Polska o swojej misji na Kubie

Drodzy przyjaciele, nasza misja na Kubie dobiegła właśnie końca i wracamy do Polski. Był to dla nas wszystkich czas nawracania się i wzrastania w duchu wspólnoty. Czas pracy nad sobą, poświęceń i zadawania sobie pytań. Mogliśmy odkryć Kościół na Kubie, który okazał się naszym drugim domem na tej wyspie. Przez ten miesiąc wzięliśmy udział w szeregu spotkań, dowiedzieliśmy się więcej o kulturze i życiu na Kubie, a także sami opowiadaliśmy o naszym życiu i polskiej kulturze młodym Kubańczykom. Zaprzyjaźniliśmy się z młodzieżą z Jiguani i poznaliśmy ich rzeczywistość, problemy i marzenia. Zorganizowaliśmy dla dzieci zajęcia plastyczne, zabawy sportowe, naukę tańca i zabawy ruchowe. Odbywały się one w sześciu miejscowościach (Jiguani, Diamante, Cautillo, Cencerro, Santa Rita i Charco). Były to głównie małe miasteczka i ubogie wioski, w których nikt nie organizuje dzieciom czasu wolnego. Przywieźliśmy ze sobą 18 walizek pełnych ubrań, jedzenia, kosmetyków, sprzętu elektronicznego oraz różnego rodzaju przyborów i materiałów potrzebnych do prowadzenia zajęć. To wszystko nie byłoby możliwe bez Was i Waszego wsparcia. Dziękujemy wszystkim, którzy wsparli nas finansowo i materialnie w trakcie miesięcy przygotowań przed wyjazdem. Jesteśmy również bardzo wdzięczni za każde wsparcie modlitewne, za wszystkie rozmowy i spotkania przygotowujące nas do tego wyjazdu, a także za śledzenie fanpage’u CL Polska i wspólne przeżywanie z nami misji każdego dnia. Każde Wasze dobre słowo i pamięć były dla nas wsparciem w czasie naszej misji. (…) Nie kończy się ona jednak. Po powrocie zamierzamy dawać świadectwo o tym, co przeżyliśmy na Kubie, oraz działać na rzecz popularyzacji misyjności i brania odpowiedzialności za Kościół na całym świecie. Przede wszystkim jednak czeka nas dalej codzienna misja pracy nad sobą, nieredukowania naszych pytań i potrzeb, a także poszukiwania Chrystusa w rutynie naszej codzienności w Polsce.

Z wyrazami wdzięczności

Jakub, Diana, Ania, Stanisław, Natalia, Mateusz, Paweł, Karolina, David


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją