Ślady
>
Archiwum
>
2018
>
styczeń / luty
|
||
Ślady, numer 1 / 2018 (styczeń / luty) Listy Uderzyło nas to, jak żyjecie i inne… Drogi Juliánie, jakieś dziesięć miesięcy temu w szkole rodzenia poznaliśmy młodą parę, która tak jak my spodziewała się pierwszego dziecka. Od razu zaskoczyli nas jasnością argumentów, które skłaniały ich do udziału w zajęciach: chodziło nie tylko o „aspekty techniczne” porodu, ale interesowało ich bycie w miejscu, gdzie mogli współdzielić tę nową przygodę. Obydwoje mają rodziców poza Mediolanem, czuli się osamotnieni „w mieście, w którym nie ma czasu na te sprawy, otoczeni przyjaciółmi, którym nie spieszy się do posiadania dzieci”. Przyszła mama na pytanie: „Czego spodziewacie się po tych zajęciach?”, odpowiedziała: „Nie potrafię powiedzieć, to nowe życie jest tak wielką tajemnicą, że nie potrafię znaleźć definicji ani przedstawić konkretnych oczekiwań”. W następnych miesiącach zaprzyjaźniliśmy się, nie stawiając nigdy akcentu na różnice o charakterze kulturowym czy religijnym. Oni nie są małżeństwem, nigdy nie okazywali „chrześcijańskich” skłonności, a my nigdy nie mówiliśmy im, że jesteśmy z CL. Tego lata zaprosiliśmy ich na wakacje w góry, z nami oraz innymi rodzinami z Ruchu. Z wielką naturalnością przyjęli zaproszenie. Po wakacjach jeszcze częściej kontaktowali się z nami, a wkrótce wielka niespodzianka: zapytali nas, czy chcielibyśmy zostać rodzicami chrzestnymi ich dziecka, które postanowili ochrzcić. Jako osoby niewierzące nie byli zdecydowani. W każdym razie mama – która mówiła o sobie, że jest „racjonalistką dorastającą w ateistycznej rodzinie, ochrzczoną ze względu na rodzinne okoliczności” – podczas porodu miała jasne i wyraźne odczucie, że to wydarzenie nie wyczerpywało się na fizjologicznym fakcie. To sprawiło, że zaczęli myśleć o chrzcie św. jako o uznaniu tajemniczego faktu, który ich dotknął. Opowiadali nam potem, że na rodziców chrzestnych mogli wybrać przyjaciół „z lat dzieciństwa”, ale postanowili poprosić nas: „Mimo że nigdy nie rozmawialiśmy z wami o wierze, uderzył nas sposób, w jaki żyjecie, sposób, w jaki wy i wasi przyjaciele przyjęliście nas podczas wakacji. Widać, że wasza wiara jest autentyczna i tego właśnie chcemy dla naszego dziecka i dla nas”. Była to bardzo piękna rozmowa. Mieliśmy okazję współdzielić z nimi to, czego pragnęliśmy dla naszego dziecka, kiedy je chrzciliśmy. Zobaczyliśmy, że nasze pytania przyciągały także ich. Nie zrobiliśmy niczego innego oprócz tego, że opowiedzieliśmy im, dlaczego jesteśmy w Ruchu. W historii przyjaźni z tymi naszymi przyjaciółmi żyjemy doświadczeniem zdumienia Obecnością, która zmienia, nie tyle dlatego, że my przynosimy coś, co trzeba zaaplikować, ale ponieważ ich pragnienie przebudza nas do odkrycia tego, Kto działa. Bruno i Annachiara, Mediolan (Włochy)
COŚ, CO DAJE ŻYCIU ODDECH Najdroższy Juliánie, niedawno po kilku miesiącach przerwy spowodowanej zbyt dużą ilością obowiązków ponownie zobaczyliśmy się z przyjaciółmi z Bractwa. Wiele rzeczy zmieniło się w tym czasie – niektórzy zmienili pracę, inni miejsce zamieszkania – a więc wraz z mężem zorganizowaliśmy to spotkanie z pragnieniem rozeznania się w sytuacji. Zapytaliśmy naszych przyjaciół i samych siebie: „Czy pragniemy dalej tworzyć razem Bractwo? Czy też jest to tylko kolejny obowiązek, na który trzeba szukać dziury w naszych terminarzach? W wolności i uczciwie rozpoczniemy na nowo tylko, jeśli tego naprawę pragniemy”. Z góry wiedziałam, co się wydarzy. Jeden przyjaciel powie, że Bractwo to piękna sprawa, ale on nie ma czasu. Druga przyjaciółka odpowie, że Bractwo jest dla niej wszystkim, a potem przepadnie bez śladu. A tymczasem właśnie ta dwójka przyjaciół dokonała we mnie przewrotu. On – będąc sam z trzema małymi córkami – opowiedział o tym, jak w ciągu tej trzymiesięcznej przerwy próbował zaangażować się w parafii, by zapewnić córkom środowisko katolickich rodzin, w którym mogłyby dorastać. „A jednak – powiedział nam – patrzę na was, którzy oczywiście nie jesteście doskonali, nie macie dzieci, ale kochacie moje dziewczynki tak, jak chciałbym, by były kochane; i sądzę, że nie ma innego miejsca, w którym chciałbym wzrastać ja i one”. Ona natomiast, od zawsze spotykająca się z grupą młodych założoną przez dwójkę jej najbliższych przyjaciół, i to właśnie tym spotkaniom dająca często pierwszeństwo, kiedy chodziło o Szkołę Wspólnoty, opowiadała, jak w tych miesiącach czuła, że się dusi bez Bractwa. „To prawda, że w tamtej grupie są moi przyjaciele, ale to mi nie wystarcza. Nie wystarcza mi bycie razem, rozmawianie o Jezusie i chrześcijańskich uczuciach, kiedy nie ma to nic do powiedzenia mojemu życiu. Potrzebuję, by ktoś pomógł mi patrzeć na moje życie. W przeciwnym razie ono mnie zasysa i przestaję oddychać. W ciągu tych trzech miesięcy nie oddychałam, dopóki nie zaprosiliście mnie, bym tu wróciła. Wróciła do domu”. Podczas tego obiadu odebrało mi mowę. W ostatnich tygodniach przyjaźń między nami i dwójką tych przyjaciół wzmocniła się jeszcze bardziej, towarzystwo stało się jeszcze bardziej uważne, a wierność pośród nas, wierność Kościołowi oraz Ruchowi, jeszcze trwalsza. Zobaczyliśmy także, jak rodziła się jeszcze większa troska o relacje z innymi przyjaciółmi ze wspólnoty oraz z miasta. Patrzę na to wszystko i zauważam, że naprawdę (nawet w tym wyizolowanym miejscu w Ameryce) ktoś się o nas troszczy, że jesteśmy kochani i prowadzeni. Myriam, St. Louis (USA)
LISTY Z KUBY Nie ma prądu, więc list sobie piszę… Wyspa gorąca jak wulkan, a do tego codziennie wieczorem wyłączają prąd na dwie godziny. Taki projekt oszczędnościowy, mimo że miasto ma swoje panele słoneczne, które mogłyby dać energię całej gminie – ale nie dla psa kiełbasa… A jak nie ma prądu, to wyłażą wszelkie robale, komary, muchy i muszki, nietoperze i inne stwory. Nie pozostaje nic innego, jak ukryć się pod moskitierą i list sobie pisać. Braki w dostawach prądu przyprawiają o huśtawkę nastrojów moją lodówkę – gdy tylko pojawi się prąd, radośnie burczy, warczy i wylewa z siebie wodę w znaczących ilościach. Tak wykończyła mi się zamrażarka… A była chyba jeszcze przedrewolucyjna. Nawet wieczorem z powodu braku prądu człowiek jest zlany potem, cóż – był czas przywyknąć… Po raz drugi mały jaszczur przedostał się do rur doprowadzających wodę i tam dokonał żywota. Niby maleńka istota, a tyle smrodu pozostawia – cóż, wróciłem do mycia się wodą z wiadra – i owo wiadro wystarczało na dzień cały. Drugiego dnia po tym, jak zaczął rozchodzić się przenikliwy, swoisty zapach nieboszczyka, rozpocząłem poszukiwania w rurach – drutem, patykiem, a w konsekwencji użyłem własnego palca, aby wykryć w kolanku zwłoki gadziny w stanie rozkładu. Pożegnał się gad z moimi rurami i po spuszczeniu wody oraz lekkim chlorowaniu wszystko wróciło do normy. A gadzina posłużyła za przykład homiletyczny – niby mała rzecz, a śmierdzi i żyć nie daje… To tak wielkopostnie o grzechu było… Bo ileż tej ukrytej padlinki jest i we mnie – pomyślałem i nawet żalu do zwierzątka nie miałem… Kończą się – tak, to odpowiednie słowo – remonty i budowa zaplecza kościoła. Roboty trwały 2,5 miesiąca. Nieustanne poszukiwanie materiałów, nocne dostawy ,,załatwionych’’ towarów, kontrolowanie kradnących robotników – ale jest radość! – miejsca do siedzenia i spotkań, zestawik kuchenny, oddzielne wejście, podłoga wyłożona płytkami. Już wiem, a właściwie nie wiem, gdzie skończyły wszystkie moje oszczędności… Na najbliższe miesiące są ambitne plany budowy dwóch łazienek oraz pokoju gościnnego, zobaczymy – na razie rzeczywistość przyblokowała ich realizację, ale już pogadałem sobie z Szefem – obiecał, że pomoże. Mieliśmy odpust parafialny św. Pawła i nie obeszło się bez małego skandalu z mojej strony. Dzień wcześniej pokaźnego wzrostu śpiewak z opery w Hawanie na zaproszenie partii wykonywał klasyczne utwory na placu, oczywiście placu Rewolucji. Wybrałem się tam nie dlatego, aby czcić rewolucję, ale aby dyskretnie zaprosić Miguele na koncert… do kościoła przed Mszą św. Poprosiłem też, aby zapowiedział na czerwonym placu, że jutro zaśpiewa w kościele katolickim, a wszystko za 10 zielonych. Sekretarz przybrał barwy swojej opcji politycznej i zacisnął zęby, ale sekretarzowi prowincji nie było do śmiechu, że tu takie publiczne wyznania wiary… Koncert się odbył w obecności tłumu ludzi z ulicy, a radość moja była wielka. Na dodatek zaprosiłem już Miguele na przyszły rok na wielki koncert w kościele, obiecał nawet nauczyć się pieśni religijnych – hmmm, już mnie kusi, aby zaśpiewał kilka z nich dla moich czerwonych przyjaciół na placu… Kolejnym sukcesem były rekolekcje dla małżeństw – w sumie 15 par w ramach spotkania dla małżeństw – a raczej dialogi małżeńskie – aby ludzie uczyli się ze sobą rozmawiać. Sukces, bo zaczęli rozmawiać, ale jeszcze większy, bo – uwaga – po raz pierwszy w historii Kuby takie rekolekcje odbyły się w hotelu będącym własnością czerwonych. Standard był co prawda iście „-istyczny”, albowiem ściany zamieszkiwały ogromnych rozmiarów grzyby, które nocami ruszały się i chrumkały. A do tego wszędy obecne karaluchy, ale radość wielka z trzech dni rekolekcyjnych w budynku do rządu należącym. Drugiego dnia nie pojawił się pracownik, więc salon był zamknięty Kolejną radością był zakup kolejnych 30 par butów dla dzieci z odległych wiosek i wioseczek oraz 60 koszulek dziecięcych. Tym razem wyżebrałem – lubię nawet być kościelnym żebrakiem – darmowy transport przemytniczy z Ekwadoru. Zmarła 26-letnia Yoli, instruktorka tańca. Miała jakiegoś pasożyta w oku… W sumie od początku roku zmarło siedem osób ze wspólnot, a 23 wyfrunęły za chlebem… Dziękuję za wszelkie oznaki przyjaźni, bliskości, wsparcia i modlitwy. Odwdzięczam się stałą modlitwą za Was, codziennie dziękując Bogu za Was i każdy gest wsparcia. ks. Adam Wiński, Jiguani (Kuba) 21.02.2018
ALESSIA I TO PYTANIE, KTÓRE WNIKA W CIAŁO Drogi księże Juliánie, od 2011 roku moja żona Alessia cierpi na poważne schorzenie onkologiczne i obecnie stadium choroby jest już bardzo zaawansowane. W maju 2016 roku doszło do przerzutu, który zgniótł rdzeń kręgowy na wysokości kręgów piersiowych. Zaczęła mieć trudności w poruszaniu i w przeciągu kilku godzin znalazła się na sali operacyjnej w związku ze skomplikowanym zabiegiem. Po nim bardzo długo przebywała w szpitalu. Następnie 2 grudnia powstał krwiak. To ostatnie wydarzenie szczególnie boleśnie dotknęło moją rodzinę, przede wszystkim moich teściów, którzy przebywali z nią, gdy doszło do kryzysu, oraz mnie, który z wielkim bólem doświadczałem tego niemającego końca stanu wyjątkowego pod czujną eskortą drogiego przyjaciela. Kilka dni wcześniej przed tym ostatnim wydarzeniem napisałem do mojego Bractwa: „Ściskam was i proszę o «niemożliwe», to znaczy o pomoc w odkryciu i doświadczeniu zwycięstwa Chrystusa już w tym życiu”. „To, o co prosisz, już jest zwycięstwem” – odpowiedział mi Sandro, doświadczający tego samego ze swoją żoną Marią, która w ostatnich miesiącach życia mówiła o zwycięstwie Chrystusa w swoim ciele. Rzecz nie z tego świata, lecz ta analogiczna sytuacja skłoniła mnie do zadania tego pytania Bractwu. Zresztą ostatnie zdarzenie z Alessią ugodziło mnie niczym niszczycielska kula. Zobaczyłem, jak człowieczeństwo moje oraz mojej córki Lidii, najstarszej z trójki rodzeństwa, otrzymuje cios i w cudowny sposób nie ulega zniszczeniu. Dzień po tym, jak żona znalazła się w szpitalu, Lidia powiedziała mi: „Tato, bądź spokojny, kiedy cię nie było, zajęłam się domem”. 15-letnia dziewczyna przy wsparciu naszych przyjaciół stawiła czoła wszystkim obowiązkom, przed którymi stanęła, przede wszystkim tym najbardziej ludzkim i miłosiernym, jak pocieszanie dziadków. Czekałem na bardziej „teologiczną” odpowiedź od Tajemnicy na moje pytanie, odpowiedź, która zaspokoiłaby moje pragnienie prawdy, ale bez angażowania w to ciała albo przynajmniej angażując je w niewielkim tylko stopniu; tymczasem to w człowieku, w ciele, doświadczyłem Jego zwycięskiej Obecności. To prawda, że Tajemnica zawsze wysłuchuje naszych próśb, naszej modlitwy. Prawdą jest także to, że odpowiada, „przewyższając nasze oczekiwania”. Alessandro
BRACTWO „TO JEST WŁAŚCIWA DLA MNIE DROGA” Cześć księże Juliánie, pracuję na budowie, jestem operatorem koparki. Mam 55 lat i od czterech lat uczęszczam na małą Szkołę Wspólnoty w naszej parafii w Rzymie. Chciałbym prosić o przyjęcie do Bractwa. Od ponad roku myślę o tym kolejnym kroku, bardzo ważnym i angażującym, z nadzieją, że moja wiara pogłębi się jeszcze bardziej. Od około czterech lat żyję doświadczeniem dość poważnej choroby, na którą cierpi bardzo bliska mi osoba. Była sobota rano i byłem sam w domu, kiedy w pewnym momencie pomyślałem: „Czy chcesz się przekonać, że Chrystus dokonał dla ciebie specjalnego cudu, pozwalając ci rozpocząć tę drogę?”. Muszę powiedzieć, że tego ranka doszło do dość poruszającego spotkania. Ale to nie to skłoniło mnie do poproszenia o przyjęcie do Bractwa, ale to, co się wydarzyło i wydarza po tym pierwszym spotkaniu z tą osobą – Jezus. Jest to doświadczenie, które odnawia się codziennie poprzez Szkołę Wspólnoty, rodzinę, przyjaciół i czasem także ciszę. Najbardziej jednak zdumiewam się samym sobą: mam pracę, rodzinę i sądziłem, że to może wystarczyć do bycia szczęśliwym, a tymczasem podążając tą drogą i spotykając Jezusa, odkryłem, że zapełnia się także ta mała część mnie, która była pusta. Niektórzy składają mi propozycje, ty sam, ksiądz Giussani albo ktokolwiek inny, a ja mam możliwość zweryfikowania, poprzez moje doświadczenia, czy one pozwalają wzrastać mojej osobie. Nie mówię o staniu się inteligentnym, ale o byciu dorosłą osobą. Nie sądzę, żeby osoby, które znajdowały się bliżej Jezusa i postanowiły za Nim podążać, robiły to, ponieważ darzyły Go sympatią, ale ponieważ otrzymały propozycję, doświadczyły zmiany polegającej na prawdziwym wychowaniu. Mam dwóch synów, 30- i 20-letniego. Nie mogę mówić im o doktrynie także dlatego, że nie robiłem tego, kiedy byli mali, ale muszę im mówić o tym, dlaczego muszą wstawać rano, żeby iść do pracy albo szkoły. Zauważyłem, że słuchają tych moich propozycji, czasem to oni przychodzą i pytają, a więc sądzę, że jestem na właściwej drodze, mówię to przede wszystkim ze względu na siebie. Santo, Rzym (Włochy)
OBJĘCIE, W KTÓRYM WSZYSTKO SIĘ ZMIENIŁO Najdroższy Juliánie, podczas Dnia Inauguracji zapadła mi w pamięć opowieść więźnia, który po niesprawiedliwym procesie powiedział: „Jak strażnicy mogli zachować się inaczej, jeśli nie doświadczyli tego samego, co ja, to znaczy jeśli fakt Chrystusa nie zagarnął ich tak, jak zagarnął mnie?”. Obecnie trójka naszych dzieci w wieku 12-18 lat żyje w ciągłym podenerwowaniu, dlatego co wieczór nie wiadomo, czego się nazajutrz spodziewać. Jest to ciekawe doświadczenie i praca, ale z pewnością trudne dla mnie i dla mojej żony. W ten sposób jakiś czas temu postanowiliśmy mieć niedzielę tylko dla nas i pojechaliśmy na wycieczkę w góry. Piękne słońce, wspaniałe kolory, praktycznie pusta dolina i… największe Piękno. Smakowaliśmy dzień i dużo rozmawialiśmy, zaistniały wszystkie warunki potrzebne do tego, żeby mieć dzień „oddechu”. Gdy wsiadałem do samochodu, naszła mnie jednak myśl: wszystko się udało, ale jakby czegoś brakuje. Nie mam czasu nad tym się zastanowić, bo 10 minut później znów rozlega się telefon i wracamy do codziennego życia. Kilka dni później mam trudny dzień w pracy. Wracam do domu przygnębiony i obciążony różnymi myślami i widzę kolejno: drzwi do pokoju mojego dorastającego syna zamknięte, co oznacza, że zrobił jakąś scenę; jedna córka szaleje, poszukując jakichś ubrań, a druga próbuje rysować z pochyloną głową, co oznacza, że chce odizolować się od świata. Zasmucony porzucam moje myśli i zanim spróbuję zrozumieć, które dziecko najbardziej potrzebuje bliskości, szukam wzroku mojej żony, by znaleźć przynajmniej wsparcie. Znajduję ją przy kuchni, ale gdy tylko się odwraca, napada na mnie z podniesionym głosem, zasypując serią wyrzutów. Czuję, że świat się wali. Wpadam na chwilę w panikę. I tutaj właśnie, ku wielkiemu zaskoczeniu, przypomina mi się epizod z więźniem: rozumiem, że cierpię, ponieważ nie do tego zostałem stworzony, relacji z żoną nie określają nasze instynkty i trudy. Ona jest pierwszym świadkiem i moją towarzyszką w drodze do Chrystusa, a Chrystus jest jedyną możliwością spajającą tę relację i moją rodzinę. Pośród całego zamieszania wartość relacji z moją żoną powróciła w całej swojej sile. To była jedna chwila, w domu nic się nie zmieniło, mój szef nadal jest niesprawiedliwy, dzieci dalej są w swoich pokojach, ale mnie jest lekko na duszy. Czas na szybkie przytulenie żony, a potem dalej do każdego dziecka. Praca się nie skończyła, będzie raczej piękną możliwością w każdym momencie, niespodzianką, która może odnawiać się wraz z każdym powrotem do domu. Ileż razy słyszałem podobną opowieść i wydawało mi się, że ją zrozumiałem. Ale to jest tak jak z dniem spędzonym w górach: mimo że wszystko jest w porządku, mimo że poukładałem wszystko, nie oznacza to, że zostałem „przesunięty”. Teraz natomiast tak się stało. Giorgio
I POMYŚLEĆ, ŻE CZEKAŁEM TYLKO NA EMERYTURĘ… Drogi księże Juliánie, ostatnie wydarzenia, które zainteresowały niektóre banki, doprowadziły do porozumienia związkowców, przewidującego dobrowolne wcześniejsze przejście na emeryturę dla trzech tysięcy zatrudnionych, jeśli spełnią wymagania związane z konkretnymi terminami. Jako że w swoim czasie spłaciłem dług za lata studiów, odkryłem, że ja także znajduję się w tej grupie. Pierwszą reakcją była wielka euforia. Nie dlatego, że czuję się źle w pracy, co więcej, wszyscy mnie lubią i pełnię funkcję docenianą także przez szefów, ale na myśl o tym, ile rzeczy mógłbym zrobić, nie ograniczając się tylko do wieczoru albo weekendu! W następnych dniach jednak pojawiły się inne myśli: co będę robił przez cały dzień, cały rok? Jeśli to prawda, że konsystencję człowieka widać lepiej w czasie wolnym, miałem dziwne, co więcej, straszliwe wrażenie, że stoję nad przepaścią. Dzisiaj rytm mojego dnia wyznaczają godziny pracy: mogę coś robić albo nie, ale wciąż jestem aktywną częścią wielkiej społecznej machiny; jeśli z niej wyjdę, to tak jakbym nie miał już więcej siatki zabezpieczającej. A jeśli redukcja pensji będzie większa, niż przewidują to różne obliczenia, jak sobie poradzę? W ten sposób odkryłem, że jestem zablokowany, rozdrażniony i zaniepokojony. To dopiero sprawdzian radości! Już od kilku tygodni pracowaliśmy nad tekstem Dnia Inauguracji Roku, ale jakbym w ogóle nie brał pod uwagę tego, że ta okoliczność ma mi coś do powiedzenia. W sprawie pracy mogłem sam zdecydować. Trzymałem już w ręce wiele elementów. A jednak nie wiedziałem, od czego zacząć, żeby podjąć decyzję. Podczas ponownej lektury tekstu moją uwagę przykuło zdanie: „Ale na początku tak nie było” (nie pamiętałem nawet, że było ono także tytułem inauguracji!). Wcześniej nie czytałem tekstu jako czegoś, co mogło dotyczyć mnie, ale jako dobre wprowadzenie do spotkania Szkoły Wspólnoty. Otworzył się inny horyzont! Jakby właśnie poprzez sytuację bez wyjścia, a w gruncie rzeczy smutek, przyjazne oblicze (ponieważ tym są dla mnie nasze teksty) zachęciło mnie do przypomnienia sobie, do przeżycia jeszcze raz mojej historii. Co takiego mnie określało, kiedy zacząłem pracować, kiedy się pobraliśmy, rodziły się dzieci albo przeprowadzaliśmy się do innego miasta? Czy tylko analizy za i przeciw albo raczej (choćby nawet przychodziło to z trudem) odpowiadanie Komuś, kto mnie wezwał, wybrał, kto obiecał mi, że nigdy mnie nie opuści, dlatego też wszystko było krokami stawianymi na drodze prowadzącej do mojego spełnienia? Czy może zostałem kiedyś oszukany? Nie! Tymczasem co się teraz zmieniło? Ja także zacząłem myśleć po kantowsku! To kontruderzenie zmieniło osąd dotyczący okoliczności i łatwiej było podjąć decyzję. Przemyślałem dogłębnie czynniki wchodzące w grę, w gruncie rzeczy chodziło o wybór między dwoma postawami: pewnością tego, co już znane, gdzie wszystko jest przewidywalne i pod kontrolą, a zaciekawieniem nowością oraz okazjami, które mogą przyjść, to znaczy przyjęciem szerszej miary. W ten sposób podpisałem podanie. Nie znam jeszcze odpowiedzi, ale dzisiaj jestem pogodny, ponieważ czuję, że moją konsystencją nie jest już praca albo rezygnacja z niej, ale posłuszeństwo formie mojego powołania. Paolo, Mestre-Wenecja (Włochy)
DZIEŃ INAUGURACJI ROKU „CHCĘ ZROZUMIEĆ, CZY DZISIAJ WYDARZA SIĘ JEZUS” Drogi księże Carrónie, należę do dzieła, które zajmuje się towarzyszeniem ludziom terminalnie chorym i osobom starszym. Co tydzień od 17 lat towarzyszymy grupie liczącej 60 seniorów. Odpowiadając na zaproszenie arcybiskupa, który pragnął spotkać się w katedrze z osobami starszymi, my także postanowiliśmy zorganizować się i wziąć udział w tym wydarzeniu. Kiedy to zaproponowaliśmy, chęć wyjazdu zgłosiły 53 osoby. Przygotowania nie były łatwe: musieliśmy wynająć autokar, zadzwonić do organizatorów w celu zarezerwowania miejsc siedzących, sprawdzić zaplecze sanitarne, wybrać odpowiednią dla nich trasę (niektórzy są na wózkach inwalidzkich), upewnić się, że będzie wystarczająco dużo wolontariuszy, by odpowiedzieć na potrzeby osób, które nie są samowystarczalne itd. W tygodniu poprzedzającym spotkanie kwestie organizacyjne przeważyły i tuż przed wyjazdem odkryłam, że jestem zmęczona, myśląc sobie: „Kto mi to kazał robić?”. Byłam pewna, że to, co zorganizowaliśmy, było wyjątkową okazją, potrzebowałam tylko odzyskać racje początku. Zamiast wyciągnąć się na kanapie, by odpocząć, postanowiłam wziąć „Tracce” i tam poszukać pomocy: otworzyło mi się na Dniu Inauguracji Roku, a dokładnie na czwartym punkcie. W pierwszej kolejności przeczytałam: „Sprawdzianem tego, czy Wydarzenie dokonuje się teraz (…), jest to, w jaki sposób odnoszę się do osób i rzeczy”. Słowo „sprawdzian” uderzyło mnie, powiedziałam sobie: „To jest okazja do tego, by zrozumieć, czy dzisiaj wydarza się Jezus”. To moje stanowisko i to pragnienie zobaczenia Go w działaniu zmieniło dzień, usunęło zmęczenie i uczyniło mnie wolną, nawet wtedy, gdy stanęłam wobec różnych nieprzewidzianych sytuacji, które oczywiście się pojawiły. Ines, Buccinasco-Mediolan (Włochy)
W TEN SPOSÓB NAUCZĘ SIĘ POŚPIESZNIE CZYNIĆ JEGO WOLĘ Drogi księże Juliánie, obecnie przebywam w Belgii, gdzie piszę pracę magisterską. Nauka w czasie tych miesięcy w żadnym razie nie była łatwa i często byłem załamany, zniknął początkowy entuzjazm. Spędzam dni, starając się dobrze wykonywać moją pracę, a wydaje mi się, że wciąż czegoś brakuje. Zagadnienie mnie interesuje, profesor jest w porządku i są warunki do napisania pięknej rozprawy, ale ja nie jestem zadowolony. Często jestem niespokojny albo sparaliżowany, chcąc pośpiesznie ukończyć pracę. Co wyciąga mnie z mojego zaniepokojenia, z tego ogólnego zdławienia? Każdy stara się odpowiedzieć albo rozwiązać krytyczną sytuację, w której żyje. Dla czego więc warto dawać siebie? Czemu służy życie? Ponieważ to nie moje wyobrażenia przeważają, ale doświadczenie. Dlaczego nie odczuwam pokusy, by myśleć, że problemem jest magisterka albo znalezienie właściwej pracy? Ja także próbuję różnych rozwiązań, ale niepokój wychodzi na zewnątrz, zadowolenie jest iluzoryczne. Jestem bombą z opóźnionym zapłonem. W sobotę rano poszedłem po raz pierwszy na gest charytatywny do Giulii, dziewczyny z problemami ruchowymi. Był to jedyny moment w ciągu całego tygodnia, kiedy mogłem oddychać. Czym jest ten mały gest całkowitej darmowości w obliczu cierpień świata i moich obowiązków? A jednak jak to możliwe, że tylko to może mnie wyzwolić? Oplatające mnie łańcuchy składają się z planów i wyobrażeń. Wszystko, co przeżyłem w czasie tygodnia, nie mogło wywołać ani chwili radości tak jak pójście do Giulii. Zazwyczaj chodzimy do niej w dwie osoby, ale tamtego ranka byłem sam i zamiast być przestraszonym, odczuwałem zadowolenie: było to moje osobiste „tak” powiedziane Jemu. Wyznanie Jezusowi poprzez ten mały gest, że Go kocham, było prawdą o mnie. Prawdą o mnie jest to, że On jest preferencją mojego serca. Ilu osobom już pomogłem? A jednak nigdy wcześniej nie czułem się tak wolny jak tego ranka. Nie dawałem mojego czasu Giulii, ale Jezusowi. Nie służyłem Giulii, ale usługiwałem Jezusowi. On nie jest najzwyczajniej obrazem drugiego człowieka, którego spotykam, ale jest Osobą z krwi i ciała. Nie symbol, nie znak, ale Osoba. Jak w przeciwnym razie mógłby być tak rzeczywisty? W ten sposób cały pośpiech staje się pośpiechem czynienia Jego woli. Woli Tego, który jako jedyny daje spełnienie mojemu życiu i życiu całego świata. Marco
PO 30 LATACH „ZOBACZYĆ, CZYM ŻYŁY MOJE DZIECI” Najdroższy Carrónie, mam 75 lat i trzech synów: Matteo, Giacomo i Tommaso, którzy są w Ruchu od ponad 30 lat. Na początku w milczeniu, ale z trudem zaakceptowałam ten ich wybór, będąc lewicującą katoliczką, szefową drużyny skautowskiej. Po bardzo trudnej separacji z mężem (miałam wtedy 34 lata) nie mogłam nie uznać tej ich decyzji. Pracowałam w sądzie dla nieletnich w Mediolanie jako opiekun społeczny i ściśle współpracowałam z sędziami, między innymi z Aldą Vanoni, która pewnego dnia powiedziała mi: „Jedziemy wszyscy do Varigotti z naszym opiekunem z Uniwersytetu Katolickiego, księdzem Giussanim. Jedź z nami!”. Nie mogłam, miałam małe dzieci, a sytuacja małżeńska już wtedy była trudna, choć bardzo chciałam, ponieważ wcześniej poznałam księdza Giussaniego i jego osoba mnie zafascynowała. Potem pracowałam w różnych miejscach i w różnym charakterze: od spółdzielni chorych umysłowo po bycie odpowiedzialną za projekty dla młodzieży wykluczonej ze społeczeństwa itp. W ciągu całego tego czasu moje dzieci przechodziły kolejne etapy edukacji, będąc mocno zaangażowane w Ruch w Mediolanie. Tego lata powiedziałam mojemu synowi i jego żonie, że chciałabym poznać kogoś z Ruchu, kto mieszka blisko mnie, potrzebowałam zobaczyć osobiście, „co to takiego”. Przyjęłam zaproszenie na wakacyjny wyjazd od Stefano, odpowiedzialnego, i pojechałam z grupą CL z Fidenzy na wakacje do Madonny di Campiglio. Przebywając w pojedynkę z trzystoma osobami, biorąc udział w inicjatywach oraz chwilach refleksji, angażowałam się w zrozumienie i pojęcie wszystkiego, aż wreszcie dane mi było przeżywać rzeczywistość, którą żyli moi synowie przez wiele lat, kiedy jeździli na wakacje. Byłam wzruszona i nieustannie podekscytowana. Niewiarygodne było to, że udało mi się przeżyć to, czym żyli oni w takich momentach życia, których mnie brakowało. W ten sposób mogłam poznać to, czego oni doświadczyli w życiu. Laura, Forenzuola D’Arda-Piacenza (Włochy)
NA WAKACJACH WYBUCHAJĄCE PYTANIA Pod koniec listopada miałem wypadek na motorze, z którego cudem uszedłem z życiem. Kiedy człowiek zbliża się tak bardzo do śmierci, w środku wybucha wiele pytań. A jednak podczas dni spędzonych w szpitalu, a potem na rekonwalescencji, nie potrafiłem stawić im czoła: bałem się. Wciąż musiałem się rozpraszać, starać się nie myśleć. Potem pojechałem na ferie GS. Najbardziej uderzyły mnie tam trzy minuty ciszy przy grobie św. Andrzeja w Amalfi, kiedy nasza odpowiedzialna powiedziała nam, byśmy zawierzyli Chrystusowi za wstawiennictwem tego świętego nasze pytania i troski. Wtedy ogarnęła mnie ogromna wdzięczność za nasze towarzystwo pomagające mi patrzeć na moje pytania, których się boję, przemieniając je w modlitwę. Giacomo, Prato (Włochy) |