Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2017 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2017 (listopad / grudzień)

Irak. Reportaż

Powrót do Karakosz

Reportaż z Równiny Niniwy. Uchodźcy z Erbil powracają do swoich domów. Gdzie wszystko trzeba odbudować i o niczym nie wolno zapomnieć. Ale jak zacząć na nowo? Dzisiaj w historii napisanej przez broń i ropę znajduje się „decydujący front”, który przebiega przez AVSI i przedszkole w Ozal City.

Liliana Faccioli Pintozzi – fot. Stefano Melgrati


Krzyż widać z daleka. Na drodze, która z Erbil prowadzi do Mosulu, tam, gdzie Abu Bakr Al Baghdadi ogłosił powstanie fikcyjnego Państwa Islamskiego w lipcu 2014 roku, ten krzyż jest pierwszym znakiem, że dzisiaj, trzy lata później, sprawy przyjęły inny obrót. Drewniany krzyż, skromny i dumny. Wyłania się także przy wjeździe do Karakosz. Miasta położonego 33 kilometry od Mosulu, serca chrześcijaństwa na jednej z pierwszych w historii chrześcijańskich ziem. Serca, które na 34 miesiące przestało bić podczas okupacji czarnego Kalifatu. Dla ludności alternatywa była jasna: przejście na islam albo śmierć. W ten sposób miasto liczące 66 tysięcy mieszkańców opustoszało w przeciągu kilku dni; tym sposobem, by je kontrolować, wystarczyło 200-300 osób. Strach jest potężniejszy od broni.

„Nigdy ich nie widzieliśmy. Ale wiedzieliśmy, że przyszli. Wiedzieliśmy, co robili ludziom. Byli wszędzie, to był koszmar. Dlatego uciekliśmy”. Saddiq Yassur opowiada o ostatnich chwilach w swoim Karakosz, siedząc na progu domu, który przez cały ten czas dawał mu schronienie, ale dla niego nigdy nie był „domem”. Zdemolowany budynek na przedmieściach Ankawy u bram Erbil, stolicy irackiego Kurdystanu. Opowiada nam o tym, czekając na pick-upa, do którego na następny dzień będzie musiał zapakować swój dobytek. Wreszcie wraca do Domu.

 

To, co pozostaje. Karakosz. Zapach piasku zmieszany z zapachem spalenizny, rozkładu i lakieru, benzyny i mięsa. Odgłosy pierwszych prac, światła pierwszych sklepów, pośród stosów kamieni i betonu, budynki, z których pozostały szkielety, zniszczone drogi, brak wody i elektryczności.

To tutaj powrócił Saddiq, do dwupiętrowego domu, który sam zaprojektował, a potem zbudował własnymi rękami, i który z dumą pokazuje. Sypialnie. Łazienka z niebieskimi mozaikami. Przestronny salon: „Wszystko zabrali”. Opowiada smutnym głosem, ale uśmiech mówi o jego radości, oczy zapewniają o gotowości: nieważne, odbuduje się.

Wszystko, ale tak naprawdę nie do końca. Nie wizerunek Matki Bożej z Dzieciątkiem, który góruje na zdewastowanej, największej ścianie. Zdarte oblicze Maryi, zdarte oblicze Jezusa i aniołów. Wizerunek został namalowany na sucho, bezpośrednio na ścianie. Żeby go zniszczyć, trzeba było zdewastować całą ścianę; tak zostanie na zawsze. „Chcę go tak pozostawić, by nie zapomnieć o tym, co się stało. Na wierzchu umieszczę inne malowidło, ale to pozostanie w kośćcu mojego domu. Chcę pamiętać, musimy pamiętać”. Pamiętać. Co nie znaczy nie przebaczyć.

 

Przebaczenie Myriam. Trzy lata później Myriam nie utraciła wiary, którą podbiła świat, gdy po raz pierwszy po ucieczce z Karakosz w 2014 roku wystąpiła przed kamerami jednej z irackich telewizji, opowiadając z pogodą ducha o życiu uchodźcy. „Przebacz im, ponieważ nie wiedzą, co robią” – odpowiada mi, kiedy pytam ją, czy wciąż uważa, że przebaczenie, ten tak ekstremalny gest, tak zwycięski, jest możliwe. „Oni nie wiedzą, co zrobili. Nie twierdzę, że są głupi, ale to, co robią, jest koniec końców głupie”.

Spotykam Myriam, gdy ma już 13 lat. „To był cudowny rok – mówi mi. Mieszka w obozie dla uchodźców od sierpnia 2014 roku. – Bardzo podoba mi się w szkole, mam nową przyjaciółkę, która ma na imię Carmen, i nawet jeśli nie ma dużo miejsca i nie mogę bawić się na ulicy, zawsze mogę się bawić z moją siostrą. Jestem bardzo szczęśliwa, ponieważ Bóg nas ochrania”. Wiara, którą przekazali jej rodzice i którą ona pielęgnuje, jest namacalna: „Bóg nam pomoże. On położył swoje ręce na nas i przyprowadził nas do Ankawy. A potem położył swoje ręce na Ankawie, w ten sposób DAESH nigdy tu nie dotarło. A mogło i mogło zrobić to, co zrobiło w Karakosz”.

Wykształcenie jest kluczem. Wykształcenie szkolne, wychowanie do współdzielenia życia. Potrzebna jest wspólnota, szkoła. Każdego rodzaju i stopnia, ale może przede wszystkim dla najmłodszych, ponieważ o ile naukę matematyki można nadrobić, miłości i szacunku trzeba się uczyć od najmłodszych lat i praktykować codziennie.

 

Nowe pokolenia. „Po ucieczce z Karakosz wiele rodzin zostało zmuszonych do zamieszkania na bardzo ograniczonych przestrzeniach. W pomieszczeniach przeznaczonych dla pięciu osób przebywało 15 dorosłych i dzieci. Bardzo dużo ludzi i mało miejsca, wiele dzieci umieszczonych razem; one chciały się bawić, a dorośli mieli wiele problemów, które musieli przemyśleć. Zaczęły stawać się agresywne. Kiedy do nas przyszły, kłóciły się z byle jakiego powodu, atmosfera była bardzo napięta”. W ten sposób Ghsoom opisuje przybycie małych uczniów, 4- i 5-letnich uchodźców, do przedszkola w Ozal City, strefy Ankawy, która przyjęła chrześcijańskie rodziny. Nibras, która też jest nauczycielką, opowiada mi historię Mirona: „Miał trudności z nawiązywaniem relacji nawet ze swoimi krewnymi. Nie rozmawiał z nikim. Przebywał zawsze sam, nie pozwalał się nikomu do siebie zbliżyć. Na początku nie uczestniczył w żadnych zabawach. Potem, stopniowo, pozyskaliśmy jego zaufanie. Przytulaniem, słowami. A podczas przedstawienia na zakończenie roku on także śpiewał i tańczył z innymi dziećmi”. Ghsoom i Nibras są tylko dwiema z wielu nauczycielek, które pracowały w Domu Dzieciątka Jezus. Wszystkie bez dachu nad głową. Wszystkie też zdeterminowane, by nie dać się zgnieść historii napisanej przez broń i ropę; zdecydowane bronić najmłodszych, najsłabszych, tę nadzieję na lepszą przyszłość.

Małe przedszkole w latach, w których Karakosz było okupowane przez Państwo Islamskie, przyjmowało około 130 dzieci, pochodzących z rodzin uchodźców z Erbil: 1200 rodzin w ogóle, 900 chrześcijańskich, następnie muzułmańskie i jazydzkie. Kropla w morzu 250 tysięcy uchodźców w kurdyjskim mieście, kropla będąca morzem, w którym te dzieci mogły pływać, rosnąć, odzyskać pogodę ducha, uczyć się. „Na początku chciały zachowywać się w przedszkolu tak, jak zachowywały się w domu – kontynuuje Ghsoom. – Z drugiej strony uwarunkowania psychologiczne były bardzo trudne. Jako nauczycielki odpowiadałyśmy miłością. I nauczyłyśmy je na nowo przebywać razem, współegzystować”.

Mało pomieszczeń. Wewnętrzne małe podwórko z kilkoma zabawkami. Głośny i śmierdzący generator prądu, by zaradzić chronicznemu brakowi elektryczności. Ograniczona przestrzeń, której udało się odegrać decydujące znaczenie. Dzięki środkom, które AVSI przekazało do dyspozycji, i zarządzaniu sióstr dominikanek.

„Kształcenie dzieci jest jak pielęgnowanie drzewa. Jeśli to drzewo wyrośnie proste, wyda nam owoce”. Siostra Ibtinage, od roku dyrektorka Domu, jest także bardzo konkretna: „Bez tego przedszkola dzieci spędzałyby całe dnie na ulicy. A tam nauczyłyby się tylko złych rzeczy. Jesteśmy przeciwne broni, nawet jej nie posiadamy, żeby się bronić. Naszą bronią są pióra i kartki”. Ponieważ bitwa będzie z pewnością zbrojna, ale wojnę będzie można wygrać tylko w ten sposób. Przy pomocy kształcenia. Kultury. Poszanowania.

 

Iracka kawa. Siostra Ibtinage także jest z Karakosz. Ona również wkrótce powróci do domu: 65 lat, katolicka siostra na ziemi, która wypowiedziała chrześcijanom wojnę. „Nie boję się. Miłość do naszej ojczyzny przezwycięża każdy strach. Zresztą muszę wrócić, nasza obecność daje ludności pewność”.

Taki jest sens wspólnoty, która się odbudowuje. Rozpoznajesz to po determinacji tego, kto wraca tam, gdzie teraz nie ma nic. Rozpoznajesz to w tradycyjnych gestach, wciąż takich samych, silnych w swojej banalnej, a jednak mimo wszystko możliwej codzienności. Tak jak zaoferowanie kawy.

Kawy, na którą zaprosił mnie Saddiq. Wieczorem w Ozal City, na progu domu, który nie jest jego domem. Długa broda, napięte oblicze, brudna galabija. A następnego dnia w Karakosz w swoim „salonie”. Na drewnianych ławkach, ponieważ wszystko zostało rozkradzione. Ale w tych samych filiżankach. Z uśmiechem, trud podróży usunęła bowiem radość z powrotu.

Następnie kawa, którą podał mi Amir, 38 lat i szeroki uśmiech. Mimo że jego dom został splądrowany i spalony. Mimo że hodowla kurcząt, która do niego należała, już nie istnieje. Mimo że pracy dla niego, który jest kowalem, jest jeszcze mało, a jego żona musi przejść operację. Na jego twarzy widnieje szeroki uśmiech, nadzieja tego, kto widział koniec najgorszego i pragnie rozpocząć na nowo. Począwszy od piątki swoich dzieci.

Shahad ma pięć lat i ona także chodziła do przedszkola w Ozal City. „Bardzo jej się podobało, ale jeszcze bardziej mnie – opowiada Amir. – Widziałem w niej wielką zmianę, nauczyła się pisać i śpiewać hymny, nauczono ją bardzo wielu rzeczy”. Amir jest młody i nie ma złudzeń. Wie, że odbudowa będzie długa i trudna. Prosi wszystkich, by powrócili, „my, chrześcijanie, jesteśmy braćmi, nie mogę mieszkać sam w mieście”.

 

„Kiedy otwieracie?” Gdy mówi, na jego kolana wspina się najmłodsza córka, 3-letnia Elis. „Byłby to dla nas wielki zaszczyt, gdyby była pierwszym dzieckiem zapisanym do nowego przedszkola” – mówi mi z uśmiechem jej mama. Dla niej i dla wszystkich dzieci takich jak ona ważne jest przedszkole w Ozal City, które ma zostać zamknięte w najbliższym czasie w związku z tym, że wszystkie rodziny wracają do siebie. Zostanie otwarte w Karakosz.

„Piękne jest to, co robi AVSI, starając się ponownie otworzyć to przedszkole. Dzieci są naszą przyszłością, jeśli nikt niczego ich nie nauczy, stracą jakąkolwiek możliwość, wszelką nadzieję” – oto dojrzała mądrość Myriam, dziewczynki, która dorastała w latach wojny.

Budynek już jest, jest to stare przedszkole sióstr dominikanek. Pomieszczenie przestronne dla przynajmniej 400 dzieci. Zniszczone, ale nie bardzo. Na parterze dwie sale wydają się czekać tylko na światło, wodę, mydło i nieco farby.

 

Współegzystencja. Dzisiaj wciąż na ulicach Karakosz oddycha się strachem. Nie tyle przed Państwem Islamskim, co przed tym, kto nadejdzie po nim. Solidarnościowe porozumienie między chrześcijanami z Równiny Niniwy a sunnitami, po latach politycznej współegzystencji przynoszącej obopólną satysfakcję, zostało już zerwane. „Nie sposób ponownie okazać zaufania” – powtarzają jednogłośnie wszyscy, duzi i mali, księża i kowale, intelektualiści i hodowcy. Nie można znów zaufać sąsiadom, ponieważ ISIS – oczywiście z użyciem broni – tak czy inaczej znalazło pewne poparcie wśród sunnickiej ludności. Zasadniczo opowiadającej się przeciwko Bagdadowi czy to z pobudek religijnych, czy to oportunistycznych. Nieważne, poparcie było, odbudowa nie będzie łatwa.

 

Odbudowa. Ksiądz George Jahola jest tak naprawdę burmistrzem Karakosz. Urodzony w tym mieście, przebywał we Włoszech, gdy postanowił powrócić zaraz po wyzwoleniu, w listopadzie 2016 roku, i od tamtej pory spędził każdą godzinę, nanosząc na mapę zniszczenia i potrzeby. Każdy pojedynczy dom został sklasyfikowany pod względem poniesionych szkód i pieniędzy potrzebnych do odbudowy. „Potrzeba około sześciu milionów dolarów”, a chodzi tylko o budynki prywatne. Infrastruktura, drogi, usługi pozostają do zinwentaryzowania. „Miasto jest bardzo duże, od czego zacząć? Ważne jest, by natychmiast wystartować z programami, które sprawdziły się już w innych momentach wojny, ponieważ młodzi są jak ciasto: możesz z nimi zrobić, co chcesz. Nowe pokolenie, które żyło albo urodziło się w czasie wojny, pamięta to, co słyszy od rodziców albo w rodzinie. Rozmawia się o tym codziennie, to jest ich chleb powszedni, i potrzeba czasu, żeby się pozbierać, by znów poczuć się pewnie. Młodzi tracą także złe nawyki nabyte w tych latach, na przykład ciągłe pragnienie gromadzenia nawet tego, co nie jest potrzebne. Dlatego bardzo nalegam: nie rozprowadzajcie żywności, ale skoncentrujcie się na innych programach, skoncentrujcie się na kształceniu”.

Z tymi słowami w uszach opuszczam Karakosz. Podążając drogą, która prowadzi mnie do Erbil, usianą czerwonymi pachołkami, oznaczającymi miny, oraz punktami kontrolnymi. Na każdym skrzyżowaniu samochód zostaje otoczony przez dzieci. Małe, 6-7-letnie, sprzedają gumy do żucia i wodę, a tak naprawdę proszą o jałmużnę. Nikt się nimi nie zajmuje. Ich przyszłość nie jest priorytetem. Jeśli są chrześcijanami, grozi im niebezpieczeństwo zagubienia się w obojętności. Jeśli są muzułmanami, kto przeszkodzi w tym, żeby stały się wyrobnikami przyszłego Państwa Islamskiego?

To właśnie jest decydujące źródło wojny przeciwko DAESH. Militarne wyzwolenie Karakosz i Mosulu było zwycięską bitwą, ale do ostatecznego zwycięstwa jeszcze daleko. Wróg być może będzie musiał zmienić nazwę i flagę, ale dopóki nie zostaną pokonane opuszczenie, korupcja, wyzysk i ignorancja zawsze będzie wiedział, gdzie szukać materiału do zwerbowania.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją