Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2017 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2017 (listopad / grudzień)

Listy

Prowokacja dla mnie i inne…


Słowa: „Prowokacja dla każdego jest inna. (…) Nie musimy bronić się przed rzeczywistością, możemy ją przyjąć, próbować zrozumieć i dzięki temu się rozwijać”, usłyszane podczas listopadowego spotkania w Krakowie, bardzo głęboko wniknęły w moją świadomość, budząc w moim sercu pytanie. Pytanie, które tak niespodziewanie zaczęło rozbrzmiewać w mojej głowie, pytanie, które mnie zaskoczyło. Zaskoczenie stawało się tym większe, im bardziej chciałam je od siebie odsunąć, bo odpowiedź, która od razu zaczęła wybrzmiewać we mnie, wydała mi się zdumiewająca, niewiarygodna. A jednak… Pojawiło się i pytanie, i odpowiedź, ale pozostała wątpliwość: czy aby jest to właściwe pytanie, a tym bardziej, czy jest to właściwe rozpoznanie? Czy moją prowokacją, tą rzeczywistością mojego życia, przed którą tak się broniłam, a która mnie zasysała jak czarna dziura – czy tą prowokacją dla mnie miało być zwątpienie moich dzieci? Czy to właśnie taką prowokację postawiło na mojej drodze Wydarzenie, aby rozpadł się mój formalizm, abym wydostała się z klatki lęków, rozerwała więzy krępujące moją duszę i zaczęła dostrzegać Jezusa w codzienności?

To właśnie dzięki tej prowokacji zaczęłam pragnąć – pragnąć zrozumienia. I właśnie to pragnienie, nieustanna tęsknota spowodowała, że przede mną zaczęła roztaczać się nowa rzeczywistość, nowa droga, którą chciałam podążyć – droga rozwoju. Wyruszyłam z punktu swojego skostnienia, wyruszyłam z punktu, w którym stałam przed murem, z bagażem własnych projektów, z bagażem lęków, z bagażem poczucia winy. Stałam pod tym murem zniewolenia, stałam – rozpaczając. I nagle w murze odkryłam wyłom, światło, które zaczęło rozjaśniać moje mroki. Dojrzałam pojawiającą się nadzieję, a z nią napełniające mnie uczucie wolności. Bierna akceptacja tego, czego zaczęłam doświadczać. To moje pragnienie, to moje poszukiwanie i to, że Bóg przemawiał do mnie, przemawiał przez spotykanych przeze mnie ludzi – właśnie to sprawiło, że pewnego dnia odnalazłam Ruch. Odnalazłam, aby się rozwijać.

I jak usłyszałam w Krakowie, „Ruch jest częścią Tajemnicy, która lituje się nad naszą nicością”. Tak właśnie Bóg za pośrednictwem Ruchu ulitował się nad moją marnością. To właśnie Ruch pozwala mi każdego dnia dostrzegać to, czego pragnie moje serce. I pomaga mi w uświadamianiu sobie moich potrzeb, pomaga mi w znajdowaniu odpowiedzi na pytania o sens tego, co się wydarzyło z moimi dziećmi, o to, jaką drogą podążają.

Po tej bezkresnej nocy duszy, która mną owładnęła, tej nocy pełnej lęków, oskarżania siebie, tej nocy, podczas której zaczęłam tracić nadzieję, nocy, która wydawała się wiecznością (bo był to dość długi okres w moim życiu), właśnie wtedy moje pragnienie, moja modlitwa dotarły do światła – i wtedy doświadczyłam Jego spojrzenia i zrozumiałam, że „Chrystus zawsze nas poprzedza, że inicjatywa jest po Jego stronie, a my powinniśmy być gotowi na odebranie prowokacji i zaakceptowanie tego, że nasza potrzeba nie będzie spełniona do końca (...)”. Zaakceptować, zrozumieć i starać się rozwijać w wierze, uświadamiając sobie, że nic nie mogę zrobić sama bez Niego, bez Jego Obecności tu i teraz.

Jakiś czas temu, gdy zaczęłam tonąć w moich żalach i projektach, jak Piotr w Jeziorze Tyberiadzkim, zaczęłam krzyczeć: „Panie, ratuj, bo sama nic nie mogę! Panie, ratuj mnie i moich bliskich! Panie, tylko w Tobie moja nadzieja, tylko w Tobie moja ufność. Boże mój, wiem, że zsyłając na mnie te wszystkie doświadczenia, masz w tym jakiś cel, którego nie potrafię zauważyć i zrozumieć swoim ludzkim pojmowaniem rzeczy. Ale dlaczego? Pozwól mi to zrozumieć i właściwie wykorzystać. Duchu Święty, Duchu Mocny, oświeć mnie i daj przyjąć mi z pokorą serca to wszystko, co jest mi dane. Proszę Cię, wzmocnij mnie, wzmocnij moją wiarę i ześlij pocieszenie”. I pocieszenie zostało mi dane. Stać się ubogą sercem. Zrozumieć i zaakceptować swoją niemoc i zależność od Boga. Upaść, aby powstać wolną. Długo musiałam odkrywać tę zależność. I odkrywam ją za każdym razem od nowa, dzień po dniu, godzina po godzinie, chwila po chwili, nieustannie. Zniosę wszystko, bo jest Bóg, który mnie kocha, który pragnie mojego dobra, dobra moich bliskich.

Myślę, że właśnie moim bliskim jest potrzebny mój rozwój w wierze, abym mogła zrozumieć (zrozumieć to chyba niewłaściwe określenie), abym potrafiła odczuwać tę zależność, tę nieustanną Obecność, powierzać tej Obecności wszystko i zaufać jak dziecko.

Wiem, że „poznanie prawdy nie może nastąpić z pominięciem wolności, jak i to, że nie można komunikować prawdy bez wolności”. Uświadamiam sobie, że dzięki tej ufności staję się bardziej wolna, bardziej uboga. Dzięki temu dostrzegam wolność innych, ale jednocześnie daje mi to siłę do bycia świadkiem Jego Obecności, daje moc do dziękczynienia i ufnej modlitwy, mojej bezustannej prośby, aby moje dzieci w swojej wolności dały się ogarnąć tej Miłosiernej Miłości Boga.

Ania

LISTY Z KUBY

Święta z wiaderkiem

Przyjaciele, Święta to czas bardzo konkretnego przyjścia Pana, który utwierdza nas w prawdzie, że chrześcijaństwo nie jest czymś zwyczajnym. Król Nieba schodzi na ziemię i nie ma dla Niego miejsca. Stwórca Świata leży owinięty w pieluchy. Śmierdzący pasterze, żyjący na marginesie świata, adorują Go jako swojego Pana… Moje świętowanie też było, że tak napiszę, niecodzienne…

W sobotę obudziłem się z mega gorączką – nie wiem, jak wysoką, bo w mieście nie ma ani jednego termometru – nawet w szpitalu. Później zaczęły się wymioty i biegunka, poza tym więcej nic nie pamiętam… Wirus czy coś tam innego, ale pierwszy raz byłem tak silnie bezsilny. Całe szczęście owieczki wyczuły zapach pasterza i wezwały lekarza – a nawet trzech – i do tego szamankę-czarodziejkę. Ze mną kontaktu nie było – całą historię znam tylko z opowieści – choć wstawałem i chodziłem – zero kontaktu. Lekarz dał kroplówkę, drugi zrobił masaż mięśni nóg, aby przegonić biegunki. Ale najlepsza była miejscowa uzdrowicielka – ta od rodziny po przejściach z martwym kotem (o czym moi wierni nie wiedzieli). Przyszła, zapaliła kadzidło i liściem palmowym wyganiała choroby, podśpiewując sobie przy tym, a gdy chcieli jej zapłacić, z honorem powiedziała: „Nie, od kolegów po fachu nie biorę!”. I poszła. Szamanka, a taki dobry człowiek!

W niedzielę przebudziłem się z silnym bólem głowy, kiedy „moje Msze” odprawiał padre Rogelio, mój sąsiad z innej diecezji. Zostały wymioty i biegunka, gorączka znikła. Miałem nawet siłę, żeby się wykąpać i wrócić do łóżka… Długo co prawda nie poleżałem, bo co chwilę sprawdzałem, czy baczek przy sedesie już się napełnił… Po południu wypiłem litr wody i zaraz wszystko wyszło, ale wodę trzeba pić. Zjadłem kilka tabletek, to znaczy wszystkie trzy dostępne na Kubie: różową, brązową i białą oraz taką super słodką i smaczną (przywiózł mi ją wspominamy Rogelio, widocznie był gdzieś za granicą). Ale jako żem człowiek silny i walczący, wstałem i wykąpałem się, żeby odprawić Pasterkę o 22.00. W tym roku znowu zjechały się wszystkie wioski, aby świętować razem: po Mszy św. jasełka, śpiew i wino, które zakupiłem dużo wcześniej. Ale jako że byłem jeszcze słaby i wirusy uchodziły ze mnie wszelkimi możliwymi drogami, w zamkniętej zakrystii przygotowałem wiadro i ręcznik, i inne takie, a potrzeby tego dnia miałem wielkie. Chór wiedział, że dzisiaj śpiewy będą niekonwencjonalne i w różnych, nieprzewidywalnych momentach…. Wyglądało to mniej więcej tak: „A teraz chór zaśpiewa kolędę”, ja tymczasem do świątecznego wiaderka… i dalej. I tak trzy razy… Mało świątecznie, ale za to nadzwyczaj pobożnie, także z mojej strony: ileż modlitwy, aby nie ustać w drodze, ale byłem dzielny. A i ludzie pochwalili takie uzupełnienie liturgii śpiewami… Na zakończenie byłem zlany potem i zapachem bardziej przypominałem betlejemską szopę…

Po zakończeniu padłem i spałem dosyć długo. W poniedziałek w południe było już lepiej: pozostała jeszcze biegunka i nie-jedzenie, ale za to wypijałem litry wody. Parafianie przynieśli mi sok jabłkowy: co za smak! Jabłka na Kubie to prawdziwy rarytas, jak zresztą większość normalnych produktów. Kryzys zażegnany… Teraz tylko wyszło mi osiem guzów na mięśniach i mam usta jak amerykańska aktorka: ogromne i czerwone, ale to wszystko przejściowe trudności, bo przecież przyjście Chrystusa jest niewątpliwe i napełnia spokojem oraz radością…

Wszystkie problemy przeszły po kilku dniach. Prace budowlane kontynuuję. Teraz pora deszczowa, więc leje, ale kiedyś przejdzie. Rozpadł mi się dach w kaplicy – kolejny kryzys finansowy… Dziś urządziliśmy dzieciom wielkie święto z okazji Trzech Króli – dla 70 dzieciaków – z pajacami, ciastem, prezentami… Ludzie to stanowczo lepsza inwestycja niż łatanie dachów… Ochrzciłem 26 dzieci z całego świata – wszak to czas, gdy niektórzy Kubańczycy przylatują do swoich rodzin.

Przyjechali dwaj nowicjusze od dominikanów, było więc wesoło, a momentami poważnie. Zepsuł się samochód, ale to standard. „Naprawi się” – usłyszałem. Kupiłem sześć nowych talerzy, bo pojawiły się w sklepie.

Dziękuję za przyjaźń, wsparcie i modlitwę.

 

                                                                              ks. Adam Wiński, Jiguani (Kuba)

07.01.2018

SZKOŁA WSPÓLNOTY

„ODNALAZŁAM MÓJ DOM!”

Drogi księże Juliánie, od prawie dwóch lat mieszkam w Bergamo, ale nigdy naprawdę nie brałam udziału w życiu tutejszej wspólnoty Ruchu. Wydawało mi się, że nie warto angażować się w miejscu tak odległym od tego, czym żyłam: doświadczeniem CLU na Uniwersytecie Katolickim w Mediolanie, chórem Bractwa, diakonią CLU na uczelni z tobą… jednym słowem, powiedzmy to sobie szczerze, zawsze byłam w pierwszym szeregu! I na początku nieco z powodu tego, że nikogo nie znałam, nieco z pychy („W Mediolanie tak nie robią, w Mediolanie było piękniej…”), za bardzo się nie zaangażowałam. I zaczęłam żyć, po prostu żeby przeżyć, zarówno jeśli chodzi o relację z moim mężem, jak i z moją sześciomiesięczną córką. Nie żeby coś się nie układało albo żeby były jakieś problemy, ale rzecz w tym, że nie było mnie w tym wszystkim. I moje życie przestało śpiewać. Dopóki nie rozpoczęła się Szkoła Wspólnoty. Podczas jednego z trudniejszych dla mnie wieczorów, kiedy moja córka nieźle rozrabiała i o 21.00 byłam jeszcze przed kolacją, powiedziałam sobie: „Nie idę”. W międzyczasie przeczytałam fragment z Dnia Inauguracji, w którym jest mowa o symptomach oraz dyspozycyjności „wobec sposobu, w jaki Bóg poprzez rzeczywistość wyważa nasze drzwi”, i wtedy zrozumiałam: dostrzeżonym przeze mnie symptomem tego, że życie jałowieje, była moja rozpaczliwa potrzeba, by znów Go zobaczyć, jak to już się stało, kiedy byłam w Mediolanie. Dostrzegłam otwierającą się przede mną na moich oczach drogę: tego wieczoru była Szkoła Wspólnoty i w ten sposób poszłam. Kiedy wróciłam do domu, wydawało się, że byłam w lunaparku, do tego stopnia, że mąż zapytał mnie: „Co ci się stało?”. Odpowiedziałam mu: „Odnalazłam mój dom!”. Jakby Chrystus znowu wszedł do mojego życia i samo tylko pragnienie, by od Niego zależeć, zmieniło moją twarz. Dzięki temu znów zaangażowałam się w różne rzeczy: poszłam na kolację, na którą byli zaproszeni wszyscy młodzi ze wspólnoty (z tą, co zwykle polemicznością i moimi pytaniami, ale poszłam), angażuję się w śpiew itd., ponieważ wszystko to pomaga mi lgnąć do Niego coraz bardziej. Właśnie wczoraj znowu wpadałam w formalizm. Zaczęłam zastanawiać nad kilkoma piosenkami, które mieliśmy zaśpiewać przed Szkołą Wspólnoty, ponieważ byłam w chórze, ponieważ muszę ofiarować mój głos… wszystkie powody były formalne. Istotnie, gdy tylko okazało się, że moje typy nie zgadzały się z wybranymi piosenkami, zezłościłam się i zaczęłam polemizować jak to zwykle ja. Potem jednak powiedziałam sobie: przecież nie robię tego wszystkiego dla odpowiedzialnego za śpiew ani też żeby inni usłyszeli, jaki mam talent do śpiewania, robię to dla siebie i po to, by Chrystus na nowo wszedł do mojego życia i pozwolił mi śpiewać.

Maria, Bergamo (Włochy)

OSTATNI UŚCISK KSIĘDZA PAOLO

Mogę uważać się za rasowego ex-giessina. Na początku liceum spotkałem księdza Paolo Bargigię, proboszcza z mojej okolicy, dlatego też dołączyłem do GS. Wieczorem zbieraliśmy się na nieszpory, spotykaliśmy na Szkole Wspólnoty z tą osobą o tak silnej i odmiennej od innych charyzmie, potrafiącą wzbudzić taką fascynację, jakiej nie spotkałem nigdzie indziej. Potem przyszły studia: spotykaliśmy się na jutrzni, uczyliśmy razem, chodziliśmy na wykłady, jedliśmy wspólnie i wracaliśmy do domu, gdy było już ciemno. Nie było gestu, któremu by nie towarzyszył: od Szkoły Wspólnoty po ruchowe Msze św., biesiady, rekolekcje, letnie wakacje itd. Po obronie i ślubie ze względu na pracę przeprowadziłem się wraz z żoną do Syrakuz, gdzie zamieszkaliśmy w pobliżu innej rodziny z Ruchu. Razem z nimi kontynuowaliśmy przeżywanie tego doświadczenia, które dawało nam wiele, pozwalając wzrastać jako osobom i rodzinie. Po trzech latach ponownie ze względu na moją pracę przeprowadziliśmy się, tym razem na północ, do Friuli, gdzie – może nieco z powodu odległości, nieco trudności w pracy, serii zmartwień związanych z dziećmi, ale bardziej (zrozumiałem to dopiero później) z powodu utraty owej fascynacji początkiem – wraz z żoną oddaliliśmy się od Ruchu. A zważywszy na to, że Ruch i wiara pokrywały się dla nas ze sobą i jedno nie mogło istnieć bez drugiego – także od wiary. Powoli, niemal niezauważalnie, nie mieliśmy już ochoty chodzić na Szkołę Wspólnoty, zawsze znajdowała się dobra wymówka, by pozostać w domu. Następnie przyszła choroba księdza Paolo Bargigii, stwardnienie rozsiane boczne. Odwiedziłem go jeden raz, ale to wystarczyło. Widok osoby, która z radością przeżywa podobną sytuację, jest wydarzeniem się Czegoś, czego nie można „po ludzku” wytłumaczyć, i jakby to, co uderzyło mnie w młodości, wydarzyło się na nowo. Ta tak chora osoba okazała mi uwagę, jakiej nie doświadczyłem nigdy wcześniej. Poczułem się jak spragniony człowiek, który niespodziewanie napił się świeżej wody: nie ma niczego lepszego. Razem z żoną postanowiliśmy wyskoczyć na Meeting, gdzie ponownie mieliśmy okazję uściskać kilkoro przyjaciół. I to właśnie wtedy, gdy byliśmy na Meetingu, ksiądz Paolo odszedł. Ponownie doświadczyłem objęcia podczas Różańca odmawianego w jego intencji i lubię myśleć, że odejście tej osoby, która naznaczyła mój początek, było dla mnie nowym początkiem. Zaraz potem we Florencji odbyła się kolacja, w której brali udział studenci inżynierii z czasów CLU, gdzie znów zobaczyłem osoby, które odegrały tak wielką rolę w moim dorastaniu. Naprawdę zdumiewające jest to, że głębia niektórych relacji prawie że nie odczuła niemal dwudziestoletniej nieobecności, było tak, jakbyśmy rozstali się dzień wcześniej. Mam wiele zainteresowań, dlatego nie brakuje mi relacji z innymi ludźmi. Z pewnością nie jestem „sam”, jednak spojrzenia na mnie i tak głębokiej odpowiedniości z tym, czego pragnę, nie znajduję nigdzie indziej. Stąd mój nowy „początek”, nie mówiąc już o zaskoczeniu, kiedy podczas Dnia Inauguracji Roku, po około 10 latach mojej nieobecności, okazało się, że tematem jest hasło: „Na początku tak nie było!”, które tak doskonale opisuje moją sytuację.

Massimiliano

WAKACJE HAJAR: „NIE BYŁA JUŻ TAKA SAMA”

Podczas Dnia Inauguracji Roku dla młodzieży z Cavalieri z Trento, który odbył się w Weronie, byłem świadkiem zdumiewającego cudu. Wcześniej odbyliśmy naprawdę bogate i intensywne wakacje, w których po raz pierwszy wzięli udział przyjaciele z Mantui, a wśród nich młodzież wywodząca się z kultury islamskiej. Zaprzyjaźniliśmy się ze wszystkimi stamtąd i postanowiliśmy zobaczyć się jeszcze raz. Tak też się stało, dwa dni przed rozpoczęciem szkoły, w Mantui: zabawy, śpiewy, Msza św., wszystko bardzo proste. Podczas Dnia Inauguracji poprosiliśmy młodzież, żeby przygotowała świadectwo: co takiego wydarzyło się od tego lata do dzisiaj? Podeszli do mikrofonu zdecydowani ludzie z Mantui, wśród nich Insaf (16 lat), siostra Hajar z trzeciej klasy gimnazjum, która była na wakacjach. Oto, co powiedziała Insaf: „Nie było mnie tego lata. Moja siostra, gdy wyjeżdżała, była bardzo zmęczona egzaminami. Kiedy wróciła, nie poznawałam jej, była jak ktoś nieznajomy. Była o wiele bardziej wesoła i nie przestawała opowiadać o tym, co się tam działo. Nie dawała mi nawet spać, ponieważ musiała opowiedzieć mi o wakacjach”. Pomyślałem: „Jan i Andrzej. Andrzej idzie do swojego brata Szymona, który w mig pojmuje, że to spotkanie było decydujące. I idzie za nim”.

Claudio, Bolzano (Włochy)

IMPREVISTO

GDZIE ZOBACZYLI TO „NA ZAWSZE”?

W minionych dniach trzech chłopaków z męskiej Wspólnoty Terapeutycznej „Imprevisto” zakończyło swoją terapię. Podczas pożegnalnego spotkania, otoczony przez wszystkich swoich towarzyszów podróży, Matteo powiedział: „Zabieram stąd powód, przyczynę tego, dlaczego tu jestem, że przede wszystkim nie chodzi o narkotyki, ale o wiele więcej: o moją osobę, o to, co tu spotkałem, o wezwanie skierowane do mojej osoby. Wiem to i rozumiem, ponieważ kiedyś byłem niczym i należałem do nikogo, teraz natomiast mam to, czego nigdy nie miałem”. Andrea, drugi chłopak, potwierdził: „Teraz mam wielką nadzieję, czuję w sobie przeogromną pozytywność, spotkałem coś tak pięknego, że mogę powiedzieć, że wszystko, naprawdę wszystko, nawet to, co złe, zawsze będzie piękne. I rozumiem, że najważniejsze nie jest to, co piękne, ale to «zawsze». Kluczowym słowem jest «na zawsze»”. Enrico, ostatni, dodał: „Nauczyłem się sposobu, metody, wiem, o co prosić i kogo prosić, a najbardziej uderzyli mnie w przeżytym doświadczeniu pracujący tutaj ludzie. Nie było dnia, żebym nie zadał sobie pytania o energię, siłę, jaką nieśli. Zadawałem sobie pytanie: kto daje im tę całą siłę, skąd ją mają, gdzie ją czerpią? Kiedy przepełnia mnie to pytanie, zauważam, że przepełnia mnie wielkie szczęście”. To rzeczywiście prawda – mówiłem sobie – że młodzież „to nie naczynia, które trzeba wypełnić, ale płomienie, które trzeba zapalić…”, jak mówi Plutarch. Ponieważ żeby pytanie życia mogło wybuchnąć, by życie było życiem i mogło wybuchnąć, potrzeba płomienia, wtargnięcia płonącej, rozpalonej nowości. Ale przede wszystkim zadaję sobie pytanie, zdumiony i poruszony patrzeniem wciąż na moich chłopaków, gdzie zobaczyli tę siłę, o której mówią, gdzie zobaczyli to „na zawsze” w nas, wychowawcach, tak biednych i małych ludziach? Co znaczy być przepełnionym pytaniem i być szczęśliwym? Jak te chłopaki mogą tak myśleć i coś takiego mówić? To tak jakby stanąć na skraju przepaści, wobec wielkiej tajemnicy… To Bóg zabiera głos pośród trudów ubogiego i małego człowieczeństwa naszych osób.

Silvio Cattarina, Pesaro (Włochy)

NA KONIEC DNIA

„BYŁEM GORSZY, NIŻ JESTEM TERAZ, A PRZECIEŻ…”

Drogi księże Juliánie, dzisiaj rano przeżywałem pracę jak jakąś oczywistość. Na koniec dnia czułem z tego powodu ból w sercu. Biadoliłem nad tym, co mogłem albo powinienem był zrobić, by tego uniknąć, ale nie szukałem wyjścia z tej sytuacji. Zadając sobie pytanie, jak zachować się wobec tego biadolenia bez popadania w moralizm, poszedłem na Szkołę Wspólnoty. Zacząłem słuchać wypowiedzi innych i porównywać to, co mówią, z tym, co mi się przydarzyło. W pewnym momencie przyszła mi do głowy rzecz, o której nie pamiętałem już od dłuższego czasu: zanim poznałem Ruch, byłem o wiele gorszy niż teraz, a jednak Chrystus dał mi się poznać. Pomimo mojej nędzy przyciągnął mnie do siebie całą swoją atrakcyjnością. Dlatego też nie liczy się to, co powinienem albo czego nie powinienem był robić, i jestem wdzięczny, że poczucie dyskomfortu pokazuje mi, że nie chcę już przeżywać życia banalnie. Przypomnienie sobie tego pozwoliło mi odnaleźć w sobie zdumienie i odwagę, by znów poszukiwać tej atrakcyjności zaraz po Szkole Wspólnoty, gdy od razu zacząłem się rozpraszać.

Lorenzo

„KIEDY PRZECZYTASZ JUŻ «TRACCE», PRZYNIESIESZ MI JE?”

Od ubiegłego roku moja mama (która właśnie skończyła 84 lata) zaczęła czytać „Tracce”. Co miesiąc czekała na nie i jeśli po jakimś czasie nie przynosiłam jej najnowszego numeru, wypytywała: „Przeczytałaś już «Tracce»? – Nie, a o co chodzi? – Kiedy przeczytasz, przyniesiesz mi? Lubię czytać listy… Nic poza tym, ale listy są piękne”. Przyznam, że wiele razy przekartkowuję je tylko, odkładając lekturę na czas, kiedy będę mogła zrobić to bez pośpiechu, a tu czasu nigdy nie znajduję. Dlatego czasem odpowiadałam jej: „Nie, ale i tak ci je przyniosę, ponieważ teraz ich nie czytam”. Tak było na początku, z czasem, kiedy zobaczyłam jej zainteresowanie, zaczęłam kupować egzemplarz także dla niej. W październiku nie miałam ku temu okazji, dlatego pod koniec miesiąca zapytała mnie: „Nie widziałam «Tracce», nie ukazały się w tym miesiącu? – Oczywiście, że są. Dam ci mój egzemplarz”. Na co ona: „Bardzo lubię je czytać, potem daję je mojej przyjaciółce Rosannie”. Następnie wieczorem ucinają sobie długie pogawędki przez telefon, podczas których opowiadają sobie także o tym, co przeczytały w „Tracce”. Kilka dni temu byliśmy u niej. Wychodziliśmy właśnie na kolację do restauracji, gdzie mieliśmy świętować jej urodziny. Przy włączonej telewizji, między jednym słowem a drugim oraz komentarzami do emitowanego programu, zaczęła: „Numer w tym miesiącu przewyższył wszystkie inne. Nigdy nie było tak pięknych «Tracce»!”. Odwróciłam się w jej stronę zainteresowana i przyciągnięta jej entuzjazmem: „Co podoba ci się najbardziej? – Listy są piękne, następnie historie, a potem… To, co jest w środku. Nie czytam wszystkiego, ponieważ niektóre artykuły czasem są trudne, ale w tym miesiącu to, co jest w środku, jest naprawdę świetne!”. Ja wciąż nie rozumiałam: „Ale co dokładnie? – To, co jest w środku, z cytatami z księdza Giussaniego, fragmentami homilii kardynała Ratzingera. Musisz ją dla mnie zdobyć, ponieważ jest piękna i muszę ją zachować. To, co jest w środku, ze starymi fotografiami!”. Wreszcie zrozumiałam: „Wkładka! To jest tekst z Dnia Inauguracji Roku, który prowadził ksiądz Carrón!”. Na co ona: „Przepiękne! Ach, jakże piękne, czytałam to raz, a potem drugi! Dwa razy! Potem dałam Rosannie, a ona swojej przyjaciółce”. Następnego dnia wstałam wcześnie rano, żeby przeczytać „Tracce” online i za każdym razem, gdy to robię, myślę o niej i o jej słowach.

Mariolina, Piacenza (Włochy)

ŻYWNOŚCI

„ZDRAP I WYGRAJ”

Zaprosiłam jedną z moich albańskich uczennic do udziału w Zbiórce Żywności. W pewnym momencie widzę, że stoi w kolejce do kasy z koszykiem w ręku, płaci i szczęśliwa idzie w moim kierunku z dwoma siatkami pełnymi jedzenia. Zapytałam ją, czy zrobiła zakupy do domu: mieszka z mamą, trójką rodzeństwa, bez ojca. Na co ona mówi, że kupiła wszystko dla Banku Żywności, ponieważ rano weszła do baru, kupiła zdrapkę za 3 euro i wygrała 30. W ten sposób wykorzystała je, by wziąć udział w Zbiórce Żywności…

Luisella, Mediolan (Włochy)

MAIL DO SZEFA DZIAŁU KADR

Bank, w którym pracuję już 35. rok, od wielu lat przeprowadza restrukturyzacje, zakup i sprzedaż przedsiębiorstw z różnych branży i poważne redukcje pracowników, co wywołuje duże napięcia i nerwowość w miejscu pracy. W ostatnim czasie dział, za który jestem odpowiedzialny, został zmniejszony o połowę, tymczasem obowiązki pozostały te same, przez co sytuacja stale się pogarszała. Wydawało się, że to wszystko, co starałem się zbudować w relacjach z kolegami i klientami, wali się, dlatego też pewnego piątkowego wieczoru właściwą rzeczą wydało mi się skontaktować się z odpowiedzialnym za kadry, robiąc mu wyrzuty i mówiąc, że są niepoważni, kontynuując tę politykę, i że jeśli wkrótce sytuacja się nie zmieni, zrezygnuję z mojego stanowiska. Gdy tylko odłożyłem słuchawkę, rozległy się brawa moich kolegów, a ja czułem zadowolenie z tego, co zrobiłem. W niedzielę razem z Bractwem pojechaliśmy w odwiedziny do zakonników z Cascinazzy i po spotkaniu z ojcem Marco poświęconym zadaniu, jakie ma do spełnienia na co dzień każdy chrześcijanin, czułem jakiś zgrzyt w środku. Nie byłem już usatysfakcjonowany tym, w jaki sposób przeżyłem okoliczności w pracy, dlatego w poniedziałek napisałem maila do odpowiedzialnego za kadry, w którym opowiedziałem o sobie, o doświadczeniu życia oraz wiary, którym żyję i które nauczyło mnie przeżywać pracę nie jako przekleństwo, ale jako okazję do spotkania i konfrontacji. Z wielkim zdumieniem dziesięć minut później nadeszła odpowiedź. Dziękował mi, ponieważ po raz pierwszy otrzymał maila z treścią, którą współdzielił, i prosił mnie, byśmy się spotkali w celu ustalenia nowego modelu pracy, który można by zaproponować dyrekcji generalnej. To rzeczywiście prawda, że jeśli posiadamy serce otwarte szeroko na to, co nam się wydarza, potrafimy stawić czoła formalizmowi i nauczyć się zawierzać wszystko Chrystusowi w każdej okoliczności.

Luigi

BRAZYLIA

NA WAKACJACH Z MOJĄ CÓRKĄ

Zawsze walczyłam trochę z moją wiarą. Sądziłam, że mam jej za mało. Kiedy zostałam zaproszona na wakacje CL do Angory, nie miałam ochoty na nie jechać. Ale pojechałam, żeby spędzić więcej czasu z moją córką i może po to, by nieco lepiej zrozumieć, co takiego zafascynowało ją w Ruchu. Pomimo mojej małej wiary zadawałam sobie pytanie, jaki będzie owoc mojego pobytu w tym miejscu z osobami, które uważałam za obce, i starałam się zrozumieć, „jak to się stało, że tu trafiłam”. Poruszył mnie widok ludzi tak bardzo pragnących czynić dobro z prostego powodu: by na świecie było więcej światła, oraz to, że pomimo wielu problemów można żyć w pełni, z lekkością. Po powrocie opowiedziałam moim dzieciom, które nie rozumieją jeszcze wyboru siostry, że te wakacje były dla mnie bardzo ważne. Nie rozumieją mnie, ale wiedzą, że mówię prawdę. Musiałam to powtarzać wielokrotnie. Jak to możliwe, że tak bardzo mi się podobało? Nawet ja tego nie wiedziałam. Kiedy zobaczyłam zaproszenie na spotkanie z księdzem Carrónem w Sao Paulo, które miało się odbyć na początku września, coś już się we mnie zmieniło. Chciałam wiedzieć więcej. Wiele dowiedziałam się o wolności, widząc, że im bardziej moja córka „przynależy” do Ruchu, tym bardziej jest wolna. A jak mam się dzisiaj? Jeszcze nie wiem, ale zrozumiałam, że moja córka znalazła drogę, dokonała wyboru, który sprawia, że doskonale czuje się w tym miejscu, pragnąc być lepszą osobą.

Márcia, Minas Gerais (Brazylia)

SZKOŁA WSPÓLNOTY

„TERAZ OPOWIEDZ MI, JAK TO JEST Z TOBĄ”

Wczoraj mieliśmy Szkołę Wspólnoty z księdzem Carrónem, jakiż to dla nas prezent! Za każdym razem, gdy widzę jego twarz, dociera do mnie, że wciąż staje się coraz bardziej moim przyjacielem, nawet jeśli z nim nie rozmawiam, ale to, czym ja żyję oraz czym żyje on, dając o tym świadectwo poprzez swoje oblicze i swoje słowa, mają to samo źródło. I to budzi tak wielki mój entuzjazm, czyni go tak mi znajomym i bliskim, tak jak to jest także z księdzem Eugenio, a więc cała fizyczna odległość jakby nie istnieje… Wczoraj do naszego domu przyszli też Maulen i Madina – drugi wspaniały prezent. Maulen uważnie robił notatki, ponieważ bardzo uderzyła go treść Szkoły Wspólnoty. Podczas kolacji zadawał nam pytania. W pewnym momencie powiedział: „W porządku, że tak mówi Carrón, ale teraz opowiedz mi, jak to jest z tobą, jak ty tym żyjesz, co to dla ciebie znaczy, wychodząc od rzeczywistego życia”. Patrzyłam na niego i dziękowałam Panu, że dawał nam go w tym momencie, ponieważ to On wydarzał się w tym momencie w Maulenie oraz w nas, i dla nas wszystkich. Madina zakończyła w ten sposób: „Teraz rozumiem, dlaczego wędrujemy razem: by nie zagubić w życiu samych siebie, by nie utracić sensu życia, przeżywając je codziennie”. Dzisiaj rano obudziłam się z wdzięcznością i przeogromną radością oraz pamięcią o Tym, którego zobaczyłam i dotknęłam, z którym jadłam i rozmawiałam, a kieruje mną tylko jedno pragnienie: chcę znów Go zobaczyć, dotknąć i usłyszeć, pragnę, by znów mnie przytulił.

Ramsia, Astana (Kazachstan)


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją