Ślady
>
Archiwum
>
2017
>
wrzesień / październik
|
||
Ślady, numer 5 / 2017 (wrzesień / październik) Gest charytatywny. Świadectwa Odkurzanie serca i inne... Ponad trzydzieści lat temu, kiedy zaczęła się moja historia z „pomaganiem potrzebującym”, jedynym punktem wyjścia i moim celem było pragnienie niesienia pomocy i realizowanie społecznej sprawiedliwości – na zasadzie: „Ten, kto ma, powinien podzielić się z tym, który nie ma”. Bardzo szybko okazało się to jednak zupełnie niewystarczające i płytkie. Potrzeby materialne (na przykład dzieci w domu dziecka czy rodzin żyjących w skrajnej biedzie) raz zaspokojone odradzały się na nowo i zdawały się nie mieć końca. Ponadto zobaczyłam, że istnieją w tych osobach znacznie głębsze pragnienia, na przykład potrzeba kochających rodziców i ogólnie bycia w rodzinie czy też godziwie wynagradzanej pracy u osób dorosłych. I jeszcze istotniejsze potrzeby, takie jak pragnienie szczęścia, piękna, dobra, sprawiedliwości, zdrowia, zrozumienia sensu cierpienia, choroby, bólu… Doświadczyłam, że ja nie potrafię zaspokoić właściwie żadnej z tych potrzeb, a jeśli już – to tylko na krótko i w małym zakresie… To odkrycie spowodowało wówczas mocny kryzys egzystencjalny i pytanie o sens wszelkich gestów charytatywnych i innych form współdzielenia życia z drugim człowiekiem. Był to moment bardzo dotkliwy, ponieważ w obliczu tych potrzebujących osób poznałam, że ja sama także jestem potrzebująca – dotknęłam mojego serca, które okazało się mieć takie same niewyczerpane potrzeby, okazało się być wiecznie głodne, nigdy niezaspokojone… Dziś jestem wdzięczna księdzu Luigiemu Giussaniemu, który w swej genialnej drodze ciągłego wychowywania nas w Ruchu zaproponował gest charytatywny jako podstawową metodę nawracania się, czyli docierania do tego, kim naprawdę jestem ja i ten drugi, którego spotykam w różnych okolicznościach na drogach życia. Dziś spotykam się z rodzinami i dziećmi z Hospicjum – jest to dla mnie ogromna łaska i prawdziwy zaszczyt, kiedy one pozwalają mi na siebie patrzeć i jakoś uczestniczyć w swoim życiu. Kiedy widzę mamę czy tatę z po ludzku nieuleczalnie chorym dzieckiem w ramionach – narzuca mi się przejmujący obraz Piety: z jednej strony niewypowiedziany ból i cierpienie, a z drugiej nadludzka siła, miłość i pewność trwania przy swoim dziecku. Ten widok wyrywa mnie z nicości i nawraca, to znaczy wobec tego obrazu ja jestem tym, kim rzeczywiście jestem – zależnością od Kogoś Innego, który mówi: „Żaden włos bez Mojej wiedzy z twojej głowy nigdy nie spada”. To nawrócenie ustawia mnie w postawie żebraka, który sercem krzyczy razem z tymi rodzicami: „Wszystko mogę zrozumieć, ale dlaczego dziecko cierpi?”, „Ulituj się!”, „Ulecz!”, „Zbaw nas!”, „Przyjdź, Panie, bo wszystko, co człowiek może wobec największych potrzeb swojego życia, jest niewystarczające – potrzebuję Ciebie!”. Zdarza się, że czuję się wewnętrznie przynaglona do zrobienia czegoś – spada to na mnie niepodziewanie jak dobre natchnienie (kiedy wiesz, że Ktoś Inny ciebie o coś prosi). I jeśli ulegnę, widzę różne małe i nieco większe cuda, które się wydarzają – tak uczciwie muszę je nazwać w ten sposób, bo wiem wtedy bardzo jasno, że to nie ja jestem ich sprawcą. Wówczas dociera do mnie prawda, że On – Pan nie pozostawia nikogo, że jest blisko tych, którzy cierpią, i jeśli chce, posługuje się naszymi rękami, nogami i słowami (które wiesz, że nie są już wtedy twoje). I wtedy objawia mi się Tajemnica Kościoła, który jest Jego Ciałem. „Panie, przebacz mi, że nie zawsze o tym pamiętam…” Drobna konkretna pomoc czy odrobina poświęconego czasu w związku z zaangażowaniem w Hospicjum wydają mi się niczym w porównaniu z tym, jak sama za każdym razem czuję się obdarowana i odmieniona (nawrócona). Mam wrażenie, że spotkania z chorymi dziećmi i ich rodzicami przywracają mi ludzką twarz, są jak zabieg oczyszczający z warstw kurzu, który osiada na moim sercu, kiedy zapominam o jego istnieniu. I zadaję sobie pytanie: jaka tajemnica mieszka w oczach tych chorych dzieci i ich rodziców, skoro po każdym spotkaniu z nimi patrzę na ten sam świat, a on wydaje mi się piękniejszy i przesycony znaczeniem? Dlaczego wszystko wtedy wydaje się pełne Obecności? Taki zapewne jest zawsze i rzecz tylko w tym, że ja po takim spotkaniu na jakiś czas odzyskuję wzrok. Dziękuję… Ania
POWRACAJĄCE DOBRO Czy zastanawiałeś/zastanawiałaś się kiedyś, przez ile minut każdego dnia jesteś naprawdę sobą? Prawdopodobnie nie, ale zapewne niewiele. Ludzie cały czas za czymś gonią – pracą, szkołą, różnymi problemami – nie zauważają świata wkoło siebie, a tuż obok są nieuleczalnie chore dzieciaki. Dzieci, które są naturalne, nikogo nie udają, są najlepszą wersją samych siebie. W swojej chorobie, cierpieniu, bólu odnajdują pokój, którego my tak bardzo potrzebujemy. Obdarowują swoim uśmiechem i spojrzeniem każdego, kto wystarczy, że tylko na nie popatrzy. Mają niezwykle skomplikowane życie, a mimo to są dzielne, czasem muszą nawet walczyć o coś, co jest dla nas codziennością – o oddech. To właśnie od nich możemy się uczyć życia i zauważać, jakim ono jest cudem. Pragnienie istnienia, które je przenika, chęć nowych wyzwań, poznawania świata porywa każdego. Jak wiadomo, dzieciaki jak to dzieciaki, mają swoje humorki, dowcipy. Otwierają pegi (czyli sondy umieszczone w żołądku, stosowane głównie w celu odżywiania pacjentów, którzy nie mogą przyjmować pokarmów drogą doustną), majstrują przy aparaturze, rzucają piłkami w zupełnie inną stronę i bawi je całe zamieszanie wokół nich. Mają swoje pasje, marzenia, wcale nie przyziemne. Potrzebują właśnie ciebie, żeby móc je zrealizować. A ty nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo potrzebujesz ich obecności, spokoju i dobra. Wolontariuszką zaczęłam być w wieku 14 lat. Najpierw było to zbieranie pieniędzy przed kościołem, śpiewanie w kościele podczas uroczystości związanych z dziećmi, mikołajki. Po jakimś czasie spróbowałam czegoś zupełnie dla mnie nowego. Zaczęłam chodzić do domu chorej 7-letniej dziewczynki, która kompletnie odmieniła moje życie. Pola, bo tak miała na imię, była i wciąż jest moją najlepszą przyjaciółką, która choć nigdy nie wypowiedziała ani słowa, cały czas do mnie przemawiała swoimi bystrymi oczami. Uczyła mnie na wszystko patrzeć z uśmiechem, przyjmować życie takim, jakie jest. Przeżyłyśmy razem wiele pięknych, wzruszających, zabawnych, czasem też smutnych i trudnych momentów, ale w tym wszystkim miałyśmy siebie, wspierałyśmy się, motywowałyśmy się wzajemnie. Poli nie ma już z nami na tym świecie trzy lata, jednak ja dalej czuję jej obecność i wiem, że tam z góry cały czas patrzy na mnie, pomaga mi i – to na pewno – śmieje się ze mnie, kiedy robię kolejne głupoty. Myślę, że każdy człowiek powinien dawać coś z siebie, a przekona się, że otrzyma wtedy o wiele więcej. Każde dobro do nas wraca i powoduje, ze stajemy się coraz silniejsi. Rozpoczynamy walkę ze swoimi wadami, swoim „nie chce mi się” i koncentrujemy się na drugim człowieku, bo to powinno być dla nas najważniejsze. Pomaga to również odnaleźć sens, pragnienie życia i jego piękno. Tylko od nas zależy, jak przeżyjemy nasze życie i czy będziemy szczęśliwi, a dając siebie drugiemu człowiekowi, na pewno tego szczęścia doświadczymy. Marysia
SENS GESTU CHARYTATYWNEGO Kilka lat temu podczas Szkoły Wspólnoty dyskutowano o geście charytatywnym, to znaczy o tym, że ciągle nie ma we wspólnocie krakowskiej pomysłu na jego realizację. Wydawało mi się wtedy, że znalezienie takiego pomysłu to żaden problem i szybko zaproponowałem możliwość współpracy z Hospicjum dla Dzieci, co wszystkim się spodobało. Jedna z osób powiedziała: „Super, to zajmij się tym!”; ktoś inny dodał: „No to jesteś odpowiedzialny za gest charytatywny”. Ja miałem tylko pomysł i wcale nie chciałem być za coś odpowiedzialny, ale dobrze, pomyślałem, rozeznam bliżej temat, kogoś wciągnę i jakoś pójdzie. Dopiero potem przeczytałem tekst księdza Giussaniego Sens gestu charytatywnego, a w nim zdanie: „Potrzeba zainteresowania się drugimi wynika przede wszystkim z naszej natury. Kiedy przeżywamy coś pięknego, czujemy się przynagleni do zakomunikowania tego innym”. Oczekiwanie na możliwość zaangażowania się przez inne osoby ze wspólnoty w jakąś aktywność było ogromne, jednak różne okoliczności powodowały, że mimo wielkiej otwartości personelu Hospicjum, trudno było znaleźć konkretny pomysł na regularną aktywność dla grupy chętnych. Niemniej jednak nie poddawaliśmy się. Najpierw zaangażowaliśmy się w pomoc przy organizacji spotkania świątecznego dla rodzin objętych pomocą Hospicjum. To była okazja do pierwszych rozmów, które wywołały we mnie zdumienie tym, że tak naprawdę rodziny te nie oczekują wcale naszej pomocy, jednak są bardzo otwarte na spotkanie i rozmowę. Możliwość patrzenia na ich rodzinne relacje była i jest dla mnie do dzisiaj wielką lekcją pokory. Nie mając ciągle możliwości regularnego zaangażowania się jako wspólnota, pomagaliśmy Hospicjum podczas kolejnych spotkań świątecznych, Dnia Dziecka, udało się też zorganizować wspólne wyjście do zoo, gdzie rodziny z CL i rodziny objęte opieką Hospicjum spędziły razem kilka godzin, spacerując i rozmawiając. Te okolicznościowe spotkania pozwoliły nam nawiązać bliższe relacje z niektórymi rodzinami. Jak to w życiu, niektórzy zaprzyjaźnili się bardziej i cały czas pozostają w bliskim kontakcie. Pomimo często dużych odległości dzielących ich miejsca zamieszkania są blisko siebie, coraz bardziej dzieląc się swoimi sprawami. Znam sytuacje, które miały fundamentalny wpływ na życie konkretnych osób. Zaoferowanie drugiej osobie siebie w otwarty sposób prowadzi do niezwykłej przyjaźni, w której każda chwila radości, cierpienie i śmierć przywołują, przypominają o sensie drogi, którą idziemy.
„Dobrowolne pójście do innych, współdzielenie części ich życia i dzielenie się częścią naszego życia, umożliwia nam odkrycie czegoś wspaniałego i tajemniczego”. Czasami trzeba zdobyć się na wysiłek otwartości na drugiego człowieka, oferując po prostu swoje zainteresowanie i gotowość pomocy, żeby niespodziewanie samemu doświadczyć czegoś znacznie większego. Wzajemne kontakty poszerzają możliwości spotkań. Dwa lata temu i w tym roku niektórym rodzinom będącym pod opieką Hospicjum udało się nawet uczestniczyć w wakacjach rodzinnych CL albo przynajmniej w ich części, co dla wszystkich było po prostu radosnym doświadczeniem. Te indywidualne przyjaźnie budują dla wszystkich nową rzeczywistość, bogatszą o wzajemną obecność w życiu. Po kilku latach takich właśnie doświadczeń przyszedł też czas na coś więcej. Otóż w tym roku powstało przy Hospicjum Centrum Opieki Wyręczającej, czyli miejsce, gdzie rodzice mogą pozostawić pod profesjonalną opieką personelu medycznego, psychologicznego i terapeutycznego swoje ciężko chore dzieci nawet na dwa tygodnie po to, żeby w tym czasie nadrobić różne zaległości, zająć się bardziej pozostałymi dziećmi czy po prostu odpocząć. To zupełnie nowy i bardzo nowoczesny obiekt, wokół którego znajduje się dużo przestrzeni wymagającej jeszcze zagospodarowania. Męska ekipa z CL miała okazję przyczynić się do jej upiększenia przez udział w sadzeniu drzewek, które z roku na rok będą dawać coraz więcej cienia i cieszyć swym widokiem dzieci oraz personel. To była ciężka fizyczna praca, a jej efekty można zobaczyć już dzisiaj. To miejsce w naturalny sposób otworzyło możliwość w miarę regularnego i bardzo konkretnego zaangażowania się w pomoc personelowi Hospicjum w opiece nad przebywającymi w Centrum dziećmi. Ta pomoc nie wymaga specjalnych kwalifikacji, niemniej jednak kilkanaście osób z CL przeszło odpowiednie szkolenie dla wolontariuszy. Pomoc polega na prostych czynnościach, jak czytanie bajek, spacer po korytarzu lub w ogrodzie, ale przede wszystkim na towarzyszeniu chorym dzieciom, na obecności i okazywaniu przyjaźni. No właśnie, dzieci, bardzo chore dzieci, gromadzą wokół siebie wiele osób, również nas i dzięki nim jesteśmy w stanie dostrzegać znacznie więcej, one w swej bezsilności uczą, gdzie i jak szukać siły, dzięki nim można doświadczać niezwykłej Obecności, czystej i prawdziwej. Hospicjum rozwija swoją działalność, dzięki czemu więcej chorych dzieci i ich rodzin może korzystać z pomocy. Wiem, że pomoc wolontariuszy jest niezwykle potrzebna, bo po pierwsze troszkę ułatwia bardzo trudną i ciężką pracę personelu, ale przede wszystkim pomaga chorym dzieciom przeżyć pobyt w Centrum. Często bowiem pod opieką swoich rodziców znajdują się niemal bez przerwy i kilku- czy kilkunastodniowe przebywanie poza domem na pewno jest dla nich trudne, dlatego okazanie im zainteresowania, przyjaźni, poświęcenie uwagi jest bezcenne. Bezcenne również jest to, że czasem kilka godzin w ich towarzystwie powoduje, że zaczynamy rozumieć, co jest naprawdę ważne, jaki jest sens gestu, którego tak naprawdę my doświadczamy. Patrząc z perspektywy czasu na rozwój tego gestu charytatywnego, z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że ten długi czas był potrzebny, dla każdego w jakiś inny, indywidualny sposób, ale przede wszystkim po to, żeby zrozumieć, że prawdziwe zaangażowanie nie polega na technicznym pomaganiu innym, ale na autentycznym rozumieniu i przeżywaniu okoliczności życia innych, oznacza też zgodę na uczestniczenie w geście przywoływania skierowanym do nas samych.
„Podejmujemy gest charytatywny, żeby uczyć się żyć tak jak Chrystus”. Wierzę, że dalej będziemy towarzyszyć chorym dzieciom i ich rodzinom w różnych okolicznościach, a oni nam. Możliwość zaangażowania się w wolontariat jest cały czas otwarta, tak jak możliwość doświadczania żywej Obecności Boga w drugim człowieku. Witek
POMYSŁ PANA BOGA O wolontariacie w hospicjum myślałam od kilku lat, ale brakowało konkretnych działań, aby te myśli urzeczywistnić. Kiedy Witek przedstawił na naszej Szkole Wspólnoty propozycję możliwości pomocy w Małopolskim Hospicjum dla Dzieci podczas organizowanego dnia św. Mikołaja w grudniu trzy lata temu, od razu się zgłosiłam, czułam, że jest to dobry początek realizacji moich zamierzeń. Miałam niewielkie doświadczenia w pracy z chorymi. Ukończyłam co prawda pomaturalne studium pielęgniarskie, ale nigdy nie pracowałam w tym zawodzie. Pierwszy pobyt z rodzinami i dziećmi z Hospicjum w dniu św. Mikołaja były dla mnie wielkim przeżyciem. Z kilkoma przyjaciółmi z krakowskiej wspólnoty CL przygotowaliśmy stoły dla dzieciaczków, ich rodzeństwa i rodziców, uczestniczyliśmy razem z nimi w spektaklach, zabawach i rozdawaniu prezentów przez św. Mikołaja. Towarzyszyliśmy im podczas poczęstunku (rozmowy, podawanie kawy, herbaty). Poznałam wtedy cudowne, bezgranicznie kochające i wspierające się nawzajem rodziny oraz pracowników Hospicjum, którzy z ogromnym oddaniem służyli im i cieszyli się ich radością. Choroba, cierpienie dzieci były jakby w cieniu radości, miłości, szczerego cieszenia się z każdej wspólnie spędzonej chwili. Byłam oszołomiona pozytywną energią, jaką emanowały te rodziny. Po tym doświadczeniu pragnęłam w przyszłości znów tam się znaleźć. Tak pojawialiśmy się na mikołajkach przez kolejne dwa lata już wspólnie z mężem. I za każdym razem wychodziłam stamtąd zbudowana, obserwując siłę tych rodzin, pełnych wzajemnego wsparcia, miłości i bezgranicznego poświęcenia dla swoich dzieci. W zeszłym roku dowiedzieliśmy się o wybudowaniu przez Hospicjum Centrum Opieki Wyręczającej dla Przewlekle i Nieuleczalnie Chorych Dzieci. W tym roku natomiast Witek przekazał nam informacje, że będzie możliwość pomocy w tym miejscu przez towarzyszenie przebywającym tam dzieciom. Znów podjęłam decyzję o tym, że chcę się tam znaleźć. W lipcu po raz pierwszy uczestniczyłam w organizowanym tam turnusie. Jechałam z uczuciem lęku, gdyż nigdy wcześniej nie miałam doświadczenia bycia z tak ciężko chorymi dziećmi. Pamiętam, że towarzyszyło mi wtedy wiele myśli i obaw o to, jak sobie tam poradzę, czy sprostam oczekiwaniom, czy dzieci mnie zaakceptują, oraz o to, co ja im mogę ofiarować. Bałam się panicznie, ale wzięłam się w garść i stwierdziłam, że muszę zobaczyć to miejsce, poznać dzieci i przekonać się na spokojnie, co będzie się działo. To, co zastałam, przeszło moje najśmielsze pozytywne oczekiwania. W Centrum przebywało pięcioro dzieci w wieku od 3 do 15 lat o różnym stopniu niepełnosprawności. Pierwszą poznana przeze mnie osobą spośród opiekunów dzieci była Olesia, psycholog pracująca w Hospicjum, która przedstawiła mi małych pacjentów i prowadziła przez te kilka godzin mojego poznawania dzieci. Nauczyła mnie, jak mogę nawiązywać kontakt z każdym dzieckiem, jak odczytywać jego potrzeby, jak się z nim bawić – były to bezcenne wskazówki, które dodały mi odwagi i pozwalały prawidłowo reagować na potrzeby dzieci. Z biegiem czasu poznawaliśmy się wzajemnie, czytałam im bajki, opowieści, śpiewałam piosenki, bawiliśmy się piłeczkami, klockami, wychodziliśmy wspólnie na spacery. Przebywanie z dziećmi dawało mi tak wiele radości, że trudno było mi czasem stamtąd wyjść. Zastałam w Centrum Opieki Wyręczającej niezwykłych ludzi, którzy stworzyli to pełne miłości i szacunku do małego pacjenta miejsce, a teraz opiekują się dziećmi z wielkim poświęceniem, oddaniem, cierpliwością, natychmiast odpowiadając na ich potrzeby. Dzieci mimo ciężkich chorób, z jakimi się zmagają, są bardzo radosne, pogodne, reagują uśmiechem na swoich opiekunów. Po kilku dniach pobytu na wolontariacie otrzymałam propozycję współpracy z Centrum w roli opiekunki. Z wielką radością ją przyjęłam. Już w sierpniu z ogromną radością pracowałam z naszymi dziećmi na dwóch kolejnych turnusach. Przez kilka tygodni mojego pobytu w Centrum doświadczyłam tak wiele dobra, miłości, zaufania, jakim obdarzył mnie personel i mali pacjenci, że nie potrafię opisać słowami wdzięczności, jaką czuję za ten czas spędzony w tak cudownym miejscu. Dałam maleńką cząstkę swojego zaangażowania, a otrzymałam tak wielki dar, jakim jest cudowny uśmiech, radość każdego dziecka, z którym miałam kontakt. Pan Bóg ma na nas pomysł, który nawet nam się nie śni. Odkrywamy go czasem z ogromnym zdziwieniem. Ja odkryłam go właśnie ze zdumieniem i olbrzymią wdzięcznością. Dziękuję Mu za to, że postawił te dzieci na mojej drodze życia: Luko, Natalko, Mikołaju, Wiktorio, Mariczko, Nikolko, Milenko, Łukaszku, Michałku, Rochu, Oleńko, jesteście wszyscy moimi małymi wielkimi bohaterami! Pan Jezus zapytał swoich uczniów: „Za kogo uważacie Syna Bożego?”. Panie, dla mnie jesteś miłością ukrytą w tych dzieciach i wielką Tajemnicą. Monika |