Ślady
>
Archiwum
>
2017
>
wrzesień / październik
|
||
Ślady, numer 5 / 2017 (wrzesień / październik) Listy Ktoś mnie tu chciał... Tak jak kwiaty nie zakwitną bez ciepła słońca, tak i ludzie nie mogą stać się ludźmi bez ciepła przyjaźni. Dla mnie przyjaciel to ktoś, kto rozumie twoją przeszłość, wierzy w ciebie, wspiera cię, akceptując takim, jakim jesteś. To nieprawda, że można nazwać kogoś przyjacielem dopiero po długich latach znajomości. Gdyby nie było przyjaźni, nie byłoby tylu pięknych wspomnień i radości w życiu. Dlatego przyjaźń jest jedną z najważniejszych rzeczy w moim życiu. Jednak oprócz przyjaźni jest też miłość. Nie chodzi mi tu o miłość dwojga zakochanych (która oczywiście też jest piękna!), lecz o miłość do bliźniego. Zrozumiałam na tych wakacjach, że miłość i otwartość to coś, czego mi brakowało. Dzięki wam mogłam być sobą. To wypełniło dziurę w moim sercu. W Holandii czuję się tak, jakby żyły we mnie dwie osoby: holenderska chuliganka i polska Karolina. Przez to jest mi ciężko być sobą. Nie myślałam, że obdarzycie mnie takim wspaniałym darem, jakim jest otwartość na mnie – nową, nieznaną wam osobę. Bardzo dziękuję za to, że mogłam się z wami śmiać, rozmawiać, śpiewać i modlić, a nawet płakać. Jestem osobą, która boi się bólu zadawanego przez rzeczywistość. Postawiłam sobie na tych wakacjach pytanie: czy jestem warta tego wszystkiego, co Jezus mi daje? Pewna osoba, która jest dla mnie bardzo ważna, dała mi do zrozumienia, że muszę patrzeć na siebie tak, jak patrzy na mnie Chrystus. Odpowiedzią na to pytanie było to, że skoro żyję, to Chrystus mnie kocha i nigdy nie będę w stanie Mu tej miłości wynagrodzić, dlatego muszę to po prostu zaakceptować. Nie mogę też żyć w oczekiwaniu, aż ból i smutek zamienią się w szczęście i radość, ponieważ jest to dla mnie życie w kłamstwie. Jeśli sama nic z tym nie zrobię, to zawsze będę smutna. Zrozumiałam również, że wszystkie cierpienia i smutki muszę powierzać Bogu, a nie złościć się na innych, gdy wydarzy mi się coś złego i to im wypominać. Nie mogę pozwolić sobie na to, żeby inni wypełniali moje serce nienawiścią. Poznałam tu wielu wspaniałych ludzi, którzy sprawili, że moje serce stało się jeszcze większe i wrażliwsze. W ostatnim okresie czułam ogromną pustkę w moim życiu, ale wiem, że teraz na pewno wyjadę szczęśliwa i przepełniona miłością. Jest mi z jednej strony smutno, że was opuszczam, ale cieszę się, że mogłam tu być. Dziękuję z całego serca każdej osobie, którą tu spotkałam. Jestem tu, ponieważ Ktoś chciał, abym tu była. Szczerze wierzę w to, że wszystko, co mi się tutaj wydarzyło, jest po to, abym żyła inaczej i miała pozytywniejsze spojrzenie na rzeczywistość. Codziennie chcę mieć przed oczami to, co jest najważniejsze. To znaczy: przyjaźń, miłość, radość i Jezusa Chrystusa. Karolina, Rotterdam (Holandia)
BYĆ SOBĄ Małe Ciche to jak kraniec świata. I właśnie w takie miejsce pojechaliśmy, by odpocząć, znów znaleźć to, co zagubiliśmy w czasie roku akademickiego, z powodu rutyny, mechanicznego życia. Nawet nie wiedziałam, że zostanę tak bardzo zaskoczona przez Tego, który nas łączy na tych wakacjach. W pierwszych dniach byłam spięta, zdenerwowana oczekiwaniem na to, co się wydarzy, ale zaraz pojawiły się osoby, które pomogły mi na nowo wejść w ten klimat bez strachu. Bardzo zaprzyjaźniłam się z paroma dziewczynami, które były ze mną w pokoju, a wszystkie przyjechały tu po raz pierwszy. Z biegiem czasu coraz bardziej się otwierałam, z coraz większą pasją i wolnością wypełniałam zadanie prowadzenia śpiewu. Dzięki Szkołom Wspólnoty odkryłam, że przyjaciele, którzy tu są, pomagają mi być sobą, co daje poczucie przygarnięcia, bezpieczeństwa, bo wiem, że mnie akceptują taką, jaka jestem. I wiem, że nie robią tego sami z siebie, ale ponieważ Ktoś Inny czyni to możliwym. To jest właśnie Przyjaźń przez duże „p”, dzięki niej serce się poszerza, zapełnia się osobami, historiami, imionami i każdemu życzy bezgranicznego szczęścia. Dziękuję wam wszystkim. Dzwońmy do siebie, piszmy, spotykajmy się, módlmy za siebie nawzajem i do zobaczenia! Ola, Opole
WSPOMNIENIE PIĘKNA HISTORIA Ostatni czas był dla mnie trudny. Na chwilę wszystko się zatrzymało, ból, pustka, dziwny niepokój… 9 września 2017 roku, po długim okresie zmagania z chorobami i cierpieniem, odchodzi do Pana Janek Adamowicz, o którym mogę powiedzieć, że był i jest moim Przyjacielem, w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Natychmiast ożyły wspomnienia, w których na nowo zobaczyłam, jak jego fascynacja osobą Chrystusa, obecnego w charyzmacie ruchu Komunia i Wyzwolenie, rozpalała moje serce i wielu innych osób, dodawała mi odwagi w podejmowaniu różnych konkretnych wyzwań związanych z życiem wspólnoty, które stawały przede mną – od sposobu wykorzystania czasu wolnego, poprzez zmianę pracy i całkowite zaangażowanie się w dzieło charytatywne Fundacji „Ut Unum Sint”, aż po rozpoznanie osobistego powołania. Powróciły w pamięci przeróżne spotkania, wyjazdy, kolacje, rozmowy, wakacje, śpiewy, koncerty, wspólnie podejmowane inicjatywy, osoby, które Janek zapraszał do swojego domu, wciąż krzątająca się po kuchni i przyjmująca ciągle nowych gości jego żona Ania, dzieci biologiczne i te przyjęte do rodziny… W tych niezliczonych zdarzeniach Janek szukał osądu i wyrażał wdzięczność za dar spotkania z Ruchem poprzez osobę swojego brata Olka (księdza Józefa), za możliwość rozpoznania i bliskości konkretnej obecności Chrystusa w swoim życiu. Był przekonany, że „to, co często wydaje się niemożliwe w oczach świata, jest możliwe do podjęcia wyłącznie w doświadczeniu Komunii ludzi wierzących, w doświadczeniu Ruchu, Kościoła jako obecności Chrystusa «tu i teraz». Był pewny, że Bóg jest obecny na co dzień przez ręce podające chleb głodnym, ubierające nagich, poprzez słowa pociechy, ale i napomnienia, poprzez konkret towarzystwa w codziennym życiu, miłość i obecność Boga staje się faktem możliwym do spotkania i rozpoznania. To właśnie znaczy, że Słowo stało się Ciałem” (U Boga nie ma nic niemożliwego, „Ślady” 8-9/1992). Odwaga i pasja, z jaką podejmował problemy i okoliczności, nie pozwalała mi na bierne przyglądanie się, lecz wzmagała pragnienie, by iść razem. Było to dla mnie prawdziwe doświadczenie przyjaźni, bardzo ludzkiej, bo naznaczonej także słabościami, cierpieniem i nieustanną walką, ale przede wszystkim dlatego, że wewnątrz tej zwyczajnej, ludzkiej więzi, mówienie „tak” Chrystusowi było dla mnie proste i piękne. Moje serce jest przepełnione wdzięcznością Bogu, że postawił na mojej drodze życia i drodze wielu z nas osobę Janka, i modlę się o łaskę nieba dla Niego. Ta piękna historia wciąż trwa w moim życiu. Jezus żyje i prowokuje mnie wewnątrz okoliczności, które stawia przede mną. Także odejście Janka stało się dla mnie pretekstem do refleksji na temat przyjaźni, wspólnoty. W tych dniach odczułam, jak często oddalałam się od tego, co do czego miałam pewność, przebywając blisko Janka. Na szczęście wokół mnie wciąż są obecne osoby, którym zależy na moim szczęściu, z którymi mogę współdzielić swoje życie. Znowu poczułam się przywołana. To właśnie z tego powodu pragnę podążać drogą charyzmatu. W twarzach przyjaciół Jezus czyni się obecny i bliski dla mnie także dziś, choć minęło wiele lat od pierwszego spotkania. Jeszcze bardziej wzmaga się moje pragnienie, aby poważnie traktować dar, jakim jest wspólnota. W tym miejscu jesteśmy sobie podarowani nie po to, by wspólnie przeżywać tylko piękne chwile, takie jak wakacje, nie po to, by wspólnie podejmować dzieła, angażować się w zmienianie świata. Jesteśmy razem, by uczyć się spojrzenia Jezusa, by naprawdę wybaczać i przyjmować siebie nawzajem z miłością, by naprawdę troszczyć się o swoje zbawienie. Pragnę uczestniczyć w takiej Komunii. Danka, Świdnica
LISTY Z KUBY TRUDY I RADOŚCI MISJONARZA Przyjaciele i Przyjaciele moich Przyjaciół! Na misjach życie kwitnie i jest pełne niespodzianek. Życie i każda chwila są nieprzewidywalne, a w tym wszystkim otrząsają z przyzwyczajenia i wyzwalają od szarzyzny oraz nudy. Nigdy bym nie pomyślał, że życie można przeżywać z taką pasją i każdego dnia budzić się jak dziecko zachwycające się światem i ludźmi. Wróciłem do dziękczynnych akatystów, a tam tekst: „Wrzuciłeś mnie w to życie jak do cudownego ogrodu”, ja zaś dodaję: a w tym żadnej mojej zasługi czy wielkości, ale wszystko z ręki Twej. Pan zaskakuje na przeróżne sposoby, ale nie uwalnia od trudów, które mi towarzyszą… Zacznę od radości. Przez dwa tygodnie gościłem dwie siostry: Irenę i Krystynę ze Zgromadzenia Wspomożycielek od Dusz Czyśćcowych, które przyleciały z natchnieniem, aby w przyszłości zagościć na stałe w Jego – mojej parafii… Jest radość i nadzieja, a do tego siostry takie normalne, ludzkie). Oczywiście tuż po wyjeździe sióstr zepsuł mi się samochód – urwał się przewód od hamulców. Na szczęście za pomocą kawałka drutu skutecznie go naprawiłem: trzeba tylko zrobić druciane uszko i haczyk, po czym odpowiednio zaczepić i już wszystko działa jak nowe, a w drodze trzeba się dużo modlić, żeby dotrzeć do celu. Kolejną radością jest projekt studentów z CL, aby zorganizować wakacje dzieciom w parafii w Jiguani. Projekt jeszcze daleki, ale radość już jest. W ubiegłym tygodniu wieczorem podwoziłem studenta z mojej miejscowości. Samochód na Kubie jest rzadkością i jest dobrem wspólnym, a podwożenie niemalże obowiązkiem – zmęczeni ludzie godzinami czekają na jakikolwiek pojazd. Podwożenie jest okazją do ewangelizacji – zawsze mam ze sobą małe ewangelie i obrazki z Mateczką z el Cobre. Rozmawiałem z chłopakiem o tym, kim jestem i co tu robię – na wyspie, z której każdy pragnie uciec. Opowiadałem mu o Jezusie, a on na zakończenie powiedział mi: „Jeszcze nikt nigdy nie opowiedział mi o Jezusie i wierze, ale zawsze przechodząc obok twojego domu (czytaj: kościoła!), mówiłem: «Ja Ciebie nie znam, a Ty mnie znasz – opiekuj się moją rodziną!»”.Taka niereligijna religijność – prosta wiara bez struktur i osób, świadomość, że On jest. Zdałem sobie sprawę, że sukcesem duszpasterskim jest nie liczba ludzi w kościele, ale liczba nowych ludzi, którzy wcześniej w kościele nie byli… I że szukanie zagubionych jest sercem Ewangelii, także wszystkich nieregularnych, bez kilogramów „moraliny” i regulaminów. Człowieka ocala i pociąga Bóg będący człowiekiem, a nie chodzące instrukcje obsługi przepisowej wiary. Dalecy są blisko, aby bliscy nie byli daleko. Na zakończenie rozmawialiśmy na luzie o wspólnych znajomych i okazuje się, że zna on wielu młodych z kościoła, ale nigdy nie wspomnieli mu oni o Bogu… To dopiero smutek – nie być świadkiem, nie dzielić serca… a przecież miłość jest tak wielka, że nie można jej zatrzymać dla samego siebie, bo może wybuchnąć… W październiku przeprowadziliśmy misję w wiosce o nazwie Caimito. W końcu cały Kościół jest misyjny i znajduje się w nieustannym stanie misji. Z grupą dziewięciu osób wyruszyliśmy, chodząc od domu do domu, modląc się z ludźmi, opowiadając im o Bogu i Maryi, czytając Ewangelię. Wiele prostych i pięknych spotkań. Chyba więcej otrzymali ci, którzy wyruszyli głosić, niż mieszkańcy Caimito… To cud działania Boga: dając, otrzymujemy po stokroć więcej. W ubiegłym tygodniu przyjęliśmy Krzyż Światowych Dni Młodzieży i ikonę Matki Bożej – wywalczyłem czas dla mojej parafii. Wiele wzruszeń, prostego doświadczenia wiary… Młody chłopak z ulicy, jak się okazało niewidomy, podszedł do krzyża i wykrzyczał: „Boże, ja Ciebie nie widzę, ale Ty popatrz teraz na mnie!”. Wiara „ludzi ulicy” (bez żadnych sakramentów) nieustannie mnie uczy, przywołuje i wychowuje… Myślę, że wielu z tych oddalonych znajduje się bardzo, bardzo blisko… Nauczyłem się tutaj i ciągle uczę spotykać z człowiekiem bez uprzedzeń i ideologizacji, także tej katolickiej. Siadam i patrzę ludziom w ich zmęczone oczy, widząc błysk nieśmiertelności – wieczność… Mówię im o ludzkim Bogu, który patrzy na nich z czułością, a oni opowiadają mi o swojej ulicznej religijności i czasami im zazdroszczę. W związku z wizytą Krzyża pracowałem bardzo dużo, nie chciałem zatrzymać się tylko na jednorazowym wydarzeniu, dlatego było wiele przygotowań: folder o sakramencie spowiedzi, nabożeństwo pokutne… Pan wynagradza obficie, co przerasta myśli i oczekiwania. W dzień przybycia Krzyża niemalże wszyscy, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło, przystąpili do spowiedzi świętej. Pięciu księży i biskup przez półtorej godziny cierpliwie spowiadali moje owieczki. Co za radość! Wieczorem i następnego dnia były uroczystości w Bayamo dla młodych. Pojechaliśmy ciężarówką. Po Mszy św. odprawiliśmy Drogę Krzyżową wokół katedry… drogę w milczeniu, bez wielu słów i bez pieśni, tylko Krzyż i my… Młodzi z ulicy przypatrywali się, zatrzymywali… Na ulicy był lekki gwar, odbywał się wszak Tydzień Kultury… Zrozumiałem, że moim zadaniem jest szukać zagubionych i wskazywać im na Niego. W oczach młodych z kościoła widziałem dumę z przynależności do Kościoła, w oczach ludzi z ulicy – ogromną tęsknotę za Nieskończonym. Dzięki za każde napisane słowo, modlitwę, ofiarę, życzliwość! ks. Adam, Jiguani (Kuba) 24.10.2017
PIELGRZYMKA W DRODZE, BY ODPOWIEDZIEĆ NA PYTANIE: „ALE KIM JA JESTEM?” Zimno, upał i rozproszenie. Oraz pytania dotyczące przyszłości, które mącą myśli. Następnie trzy drobne fakty… Maria, absolwentka fizyki, opowiada o tym, jak krok po kroku zaczęła dostrzegać Obecność, która wzywa ją po imieniu.
Dni pielgrzymowania do Częstochowy były dla mnie bardzo intensywne i sprawiły, że wybuchło pragnienie bycia naprawdę szczęśliwą, tego, by nie chcieć rzeczy małych. Jednocześnie wydobyły także cienie i moją kruchość, na którą najtrudniej patrzeć; dobrze rozumiem, kiedy Carrón mówi, że Bóg dopuszcza trudy, „by dowiedzieć się, co masz w sercu”. Wszystkie pytania dotyczące przyszłości wyłoniły się od razu z wielką dramatycznością, łatwo ogarniało mnie poczucie zagubienia i miałam wrażenie, że jasność co do pewnych decyzji jest dla mnie nieosiągalna. Wobec tych pytań rozumiałam, że jestem nieco osamotniona, że znajduję się w punkcie, w którym nikt nie może mnie wesprzeć.
Uderzyło mnie, gdy dostrzegłam, że dzień po dniu na to nieogarnione pytanie odpowiadał Ktoś obecny. Opowiem o kilku faktach. Pewnego ranka na początku wędrówki było bardzo zimno. Spotkałam Giovanniego, przyjaciela, który studiował ze mną fizykę. By móc iść na pielgrzymkę, zrezygnował z wakacji nad morzem zorganizowanych przez bliskich przyjaciół. Zapytałam go, jak się ma, na co on zadowolony powiedział mi: „W porządku, ale naprawdę jest mi strasznie zimno, musiałem założyć dwa swetry”. W tym momencie dołączył do nas inny kolega ze studiów: zapomniał bluzy i bardzo marzł. Na co Giovanni, mimo że nikt go o to nie prosił, ściągnął jeden ze swoich swetrów i dał mu. W tamtej chwili pomyślałam: „Kim jesteś, o Chryste, że tak bardzo zafascynowałeś serce tego chłopaka?”. Inne zdarzenie: podczas jednego z najgorętszych dni wędrówki dotarłam bardzo zmęczona na postój, gdzie miał być obiad, i natychmiast położyłam się na łące. Gdy tak leżałam, zobaczyłam z daleka jedną z przyjaciółek. Wykończona patrzyłam, jak układa worki na śmieci, ponieważ została poproszona o zajęcie się sprzątaniem. Także wtedy wzruszyłam się, patrząc na nią, i pomyślałam: „Wszystko wykrzykuje, że jesteś obecny”. Kolejna rzecz: ostatniego wieczoru jadłyśmy w namiocie kolację z moimi czterema przyjaciółkami z fizyki. Wraz z upływem dni nasze relacje zaczęły robić się nieco napięte. Ze smutkiem zauważałam, że gdy tylko było to możliwe, unikałyśmy momentów, w których trzeba było patrzeć sobie w twarz. W dobrej wierze starałyśmy się zapraszać innych z zewnątrz i przyjmować zaproszenia. Ale ostatniego wieczoru zostałyśmy same w piątkę. Nie zapowiadało się najlepiej, ponieważ wszystkie byłyśmy już nieco nabuzowane. Usiadłam z potrzebą niezmarnowania tego wieczoru. Zaczęłyśmy jeść i jedna z nas zaczęła opowiadać o tym, co uderzyło ją tego ranka, oraz o tym, co za sprawą Tajemnicy wydarzyło się w jej życiu w związku z tym. Patrzyłam na nią, gdy mówiła, myśląc: „Mario, zauważ, że ten, kogo masz obok siebie, jest Tajemnicą i darem, jest niespodzianką nawet wtedy, gdy twoja prymitywność już by cię zamknęła”.
Na koniec powiem, że nie zrozumiałam wszystkiego z dni wędrówki do Częstochowy, co więcej, wciąż się rozpraszałam i większość czasu, dosłownie, wydawała mi się „ogromną i przerażającą pustynią”. A jednak codziennie wciąż na nowo wydarzało się to, co przydarzyło się Magdalenie: czułam się, jakbym znajdowała się przed grobem, zaplątana w gonitwie myśli oraz otumaniona przez moje wyobrażenia, które wydają się nie mieć końca, a On wdziera się w jednej chwili do mojego dnia, wyrywa mnie z grobu moich myśli i wzywa mnie po imieniu. Przewodnik pielgrzymki zapytał nas w czasie drogi: „Jak odpowiedzielibyście na pytanie: «Kim jestem?»” i dochodząc do Częstochowy, pomyślałam: „W tych dniach znów zobaczyłam, kim jestem: jestem preferowana przez Ciebie, w niewytłumaczalny sposób wybrałeś mnie, postanowiłeś być właśnie ze mną, mimo że nie zrobiłam niczego wyjątkowego, i pokochałeś mnie w mojej teraźniejszości”. Maria Vicenzi
POWRÓT DO DOMU PO 30 LATACH Drogi księże Juliánie, wczoraj wróciliśmy z wakacji Zacheuszy. Mam 55 lat, troje dzieci. Widziałem dziesiątki wakacji, rekolekcji, triduów, promyków, Szkół Wspólnoty. Gdyby ktoś mniej więcej dwa lata temu powiedział mi, że wrócę do miejsca takiego jak Pejo, z takimi osobami, powiedziałbym, że… zwariował. Te wakacje, tak jak wiele wydarzeń w tym ostatnim okresie, mają dla mnie posmak Cudu. Tak, właśnie Cudu przez duże „c”. Doświadczenie Ruchu zafascynowało mnie w liceum, gdzie spotkałem entuzjastycznie nastawionego księdza. Były to ważne lata, które wypełniały różne starcia, także twarde i bardzo zacięte. Nie zabrakło żadnej okoliczności. Kontynuowałem to doświadczenie na studiach, a potem… nic. Odszedłem. Przez 30 lat trzymałem się z dala, wciąż coraz bardziej wściekły na Ruch i należące do niego osoby, na jego wybory i zajmowane stanowiska. Zostałem mężem i ojcem trójki wspaniałych dzieci. Nie brakowało robienia kariery, sukcesów. Następnie znak, od tego, od kogo najmniej byś się spodziewał, co więcej, od byłego przyjaciela, z którym w czasach „buntu” byłem najmniej związany. Pretekst, by osądzić pracę wykonaną w naszej wspólnej parafii. E-mail, zaproszenie na piwo i od tego zaczynają się pogawędki. Ale wciąż jeszcze ze spojrzeniem pełnym roszczenia, jak gdyby mówiąc: widzisz, ostatecznie to ja miałem rację. Ponieważ historia składa się z naleciałości, złość napełnia cię tym, co już wiesz. Wynosisz się do roli boga, pana rzeczy i posiadacza słowa, ale w ten sposób nigdy nie czujesz się w domu, masz zawsze niespokojne serce, które poszukuje pokoju i go nie znajduje. Wszystko musi brać początek w tobie, w twojej inteligencji, twojej wizji spraw, ale nigdy nie zaspokaja cię to, co masz albo czym jesteś. Potem może się zdarzyć, że życie obróci się przeciwko tobie. Postanawiasz nie być już kierownikiem i zainicjować nową działalność, która jednak nie wygląda tak, jak ty to sobie wyobrażałeś, pomimo business planu niemalże doskonałego. Wraz z kierownictwem odchodzą kariera, sukces i płynące z nich korzyści. A najgorsza jest pogłębiająca się choroba mojej żony. Wiele spraw nam się wali. Wstawanie rano staje się coraz trudniejsze i nawet „cudowne” antydepresyjne tabletki wydają się nie przynosić efektu. Jesteś przygnieciony ciężarem spraw, które się pojawiają. Zaczynasz myśleć, że to, co piękne w życiu, masz już za sobą, i że nie zostało już wiele. Teraz nie wystarcza już mój wysiłek, moja performance. Sam nie jestem w stanie się zbawić, nie jestem w stanie być siłą i wsparciem ani dla siebie, ani dla mojej żony, a tym bardziej dla kogoś, kto postanowił ze mną pracować. Podczas assemblei na zakończenie wakacji powiedziałem kilka słów, zwracając się do mojej żony. Powiedziałem jej, że sam nie mogę jej pomóc w jej cierpieniu, nie jestem w stanie dać jej już wsparcia. Na tym etapie życie staje się proste: albo Chrystusa pisze się z małej litery, to znaczy jest On moim bogiem, którego naginam do mojej woli i mojej inteligencji, a wówczas stroimy sobie żarty; albo też Bóg jest Bogiem historii, a wówczas wszystko się zmienia. Nie wróciliśmy dlatego, że tak postanowiliśmy, albo ponieważ jesteśmy wspaniali. Wróciliśmy, ponieważ Ktoś zawrócił nas do domu. Dzisiaj wystarczy mieć „oczy do patrzenia”, jak mówił mi ojciec Bernard: „Kiedy wstajesz rano i nie pamiętasz o Bogu, ale tylko o twoich problemach, może powinieneś odetchnąć, ponieważ nie musisz Go szukać. To On cię znalazł i jest z tobą, ponieważ On nigdy cię nie opuszcza”. Razem możemy nauczyć się na nowo tego, co wydawało nam się, że już wiemy. Angelo, Cesano Boscone (Mediolan)
„DLACZEGO WCIĄŻ ZADAWAŁ MI TO PYTANIE?” Drogi księże Juliánie, w listopadzie 2014 roku u mojego męża Paolo zostaje zdiagnozowany problem z żołądkiem. W grudniu dochodzi do operacji, a następnie zostaje poddany radio- i chemioterapii. Droga przez chorobę nie była łatwa: jeden krok do przodu i trzy w tył, do tego stopnia, że został zmuszony do pozostawania w domu i zależenia od innych. On, osoba nad wyraz aktywna: praca, życie Ruchu, posługiwanie w parafii. Tym, z czego jednak nie rezygnował, było jego śniadanie i Szkoła Wspólnoty każdego ranka. Dla niego był to sposób pomagający mu stawić czoła całemu dniowi składającemu się z okoliczności, których po ludzku nie chciałbyś przeżywać. W listopadzie 2016 roku, podczas ostatniego pobytu w szpitalu, zaczął całkiem tracić siły fizyczne i by zmusić go do udziału w życiu rodzinnym, wymawiając się tym, że nie rozumiem niektórych szczegółów w rachunkach, przynosiłam mu je, w ten sposób on przypominał mi o upływie terminu ich płatności. W tych dniach mieliśmy także wpłacić na fundusz wspólny. Codziennie rano, gdy przychodziłam do szpitala, zadawał mi to samo pytanie: „Wpłaciłaś już na fundusz wspólny?”. Odpowiadałam, że tak, nawet jeśli nie była to prawda. Lekarze oznajmili mi wyrok: Paolo miał przed sobą niecały miesiąc życia. Zadawałam sobie pytanie: „Jak osoba świadoma stanu swojego zdrowia może tak nalegać na zwyczajny rachunek do zapłacenia? Jakie ma to dla niego znaczenie?”. Wieczorem, zastanawiając się nad całym dniem, przypomniałam sobie naszą historię: nie mogliśmy nie być wdzięczni Panu za to wszystko, co pozwolił nam razem przeżyć, za narzeczeństwo, małżeństwo, córki. Nie została nam oszczędzona żadna trudność, ale dzięki tej historii łaski, którą Pan zechciał nam podarować w spotkaniu z Ruchem, pozwolił nam przeżywać ze smakiem i intensywnością to wszystko, co nam się wydarzało. W książeczce z Rekolekcjami Bractwa w 2016 roku Paolo podkreślił następujący fragment: „To właśnie spotkanie z Chrystusem poprzez konkretną ludzką rzeczywistość otworzyło nam oczy, poszerzyło nasz rozum, niszcząc miary i przesądy, i zmieniło nasz sposób traktowania wszystkiego. I to, co przydarzyło się nam, jest jedyną drogą także dla innych”. Wreszcie uległam i wpłaciłam na fundusz wspólny, ponieważ coraz bardziej uświadamiałam sobie, że dla mojego męża Ruch był najdroższą rzeczą, jaką posiadał. Marina, Pallestrina (Wenecja) |