Ślady
>
Archiwum
>
2017
>
lipiec / sierpień
|
||
Ślady, numer 4 / 2017 (lipiec / sierpień) Listy To ja mogłam być tą mamą i inne... TO JA MOGŁAM BYĆ TĄ MAMĄ Jestem położną, mam 26 lat, męża i 15-miesięczną córeczkę. Dzisiaj rano jadąc do pracy, usłyszałam w radiu wiadomość o dziewczynce, którą mama zostawiła w samochodzie, po czym o niej zapomniała. Wybuchłam płaczem. Myślałam o dziewczynce, która była w wieku mojej córki, oraz o matce, o jej zrujnowanym życiu, o tym, jak będą na nią patrzeć inni, ale przede wszystkim o rozdzierającej wojnie staczanej przez nią z samą sobą. Nie widziałam nadziei, nie widziałam drogi wyjścia, była tylko udręka. Przysłuchiwałam się krążącym komentarzom: „Ale jak tak można? Jak ona mogła?”. Ja tymczasem byłam pewna, że to ja mogłam być tą matką. To gorszy mnie samą i innych. Tak, zwłaszcza w tym czasie, gdy czuję się taka zmęczona, krucha i utrudzona – to mogłam być ja. Podniosłam głowę i znów mogłam osądzać tylko dzięki gorączkowemu, zniecierpliwionemu pragnieniu znalezienia się w pracy nieco wcześniej, zatrzymania się na chwilę i przeczytania kilku fragmentów Szkoły Wspólnoty. Nie po to, by otrzymać instrukcje. Szkoła Wspólnoty była jedynym narzędziem, jakie przyszło mi na myśl, by w konkretny sposób przypomnieć sobie o Tajemnicy obecnej w moim życiu teraz. Jestem pewna, że wzruszyłam się ze względu na niezatarte ślady, jakie Bóg umieścił w moim sercu, na to ziarno, dzięki któremu niejeden już raz powiedziałam, że życie jest piękne, że życie naprawdę jest pozytywne, a horyzont jest o wiele rozleglejszy. Ponieważ dla mnie nie był to tylko fakt z kroniki wypadków, ale zmusił mnie on do zadania sobie pytania o to, kim jestem, po co żyję, do kogo należy to wszystko, co mam najdroższego, do kogo należy moja córka. Na czym polega moje życie, w którym są sprawy dla mnie niezrozumiałe (tak jak trud związany z moją pracą)? Po zaparkowaniu samochodu w moim sercu miejsce zajęła egzystencjalna pewność, że odpowiedź na to pytanie jest jedyną rzeczą, dla której warto żyć, jest jedyną rzeczą, jaka pozwala mi być protagonistą mojego życia. „Czy zbawienie wciąż jest dla mnie interesujące? Nie przyzwyczajenie, nie mechaniczne powtarzanie pewnych gestów, ale zbawienie! Czy interesuje mnie jeszcze tak jak na początku?”. Przeczytałam już wcześniej to pytanie Carróna zadane we wprowadzeniu do rekolekcji. Ale dzisiaj rano praktycznie wykrzyczałam: „Tak!”. Chiara NACHALNA PROŚBA KURCZAK I BUŁKA Na chodniku koło mojego domu przesiaduje zawsze pewien mężczyzna, cudzoziemiec, który prosi o jałmużnę. Jego prośba jest często nachalna i pretensjonalna, dlatego cieszę się, kiedy udaje mi się niezauważenie przemknąć do domu. Dzisiaj rano spotkałam go przed supermarketem, zatrzymał mnie i powiedział, że chce pieczonego kurczaka i bułkę. Odpowiedziałam mu, że chętnie kupię mu coś do jedzenia. Wchodzę, biorę dużą ciabattę, ale nie udaje mi się znaleźć kurczaka. Wychodzę więc do niego i mówię, że zamiast kurczaka kupiłam mu szynkę. On utrzymuje, że sprzedają tu kurczaka, dlatego wchodzi ze mną do supermarketu i kieruje się do stoiska, gdzie sprzedają kurczaki. Potem patrzy na ciabattę, mówiąc mi, że jest za mała, bierze ją i zamienia na bagietkę. Zaczyna mnie irytować, ale nie czuję się na siłach, by wdawać się w dyskusję. Niezadowolony znika na kilka minut i wraca z butelką wody. Ogarnia mnie złość, kieruję się do kasy, ale za mną rozlega się głos: „Przepraszam, proszę pani”. To jedna ze sprzedawczyń, reklamująca nowy napój, która w zamian za jego nabycie rozdaje torby na zakupy. „Przepraszam, chciałabym podarować pani torbę, ponieważ pomaga pani temu panu, który zawsze prosi przed sklepem o jałmużnę!”. Wtedy racja się poszerzyła i w moim geście rozpoznałam wartość, która czyni go prawdziwym… Luisella, Mediolan POŻEGNANIE PIĘKNE ŻYCIE I UMIERANIE WE WSPÓLNOCIE Kiedy ucichły ostatnie kondolencje i słowa otuchy, skończyły się serdeczne uściski i życzliwe przytulenia, gdy łzy przestały napływać do oczu, wywołane przeszywającym bólem świadomości nieodwracalnego faktu śmierci mojej mamy Stanisławy Posiadała, przyszła refleksja… „O śmierci, gdzie jesteś, o śmierci, gdzie jest Twoja śmierć, gdzie jest jej zwycięstwo?!” Powoli zaczęła do mnie docierać prawda Zmartwychwstania. Osobiście odczułam, że bez Chrystusa nie można stawić czoła cierpieniu i śmierci najbliższej osoby. A wszystko to za sprawą naszego rodzinnego bycia we wspólnocie ruchu Komunia i Wyzwolenie (Comunione e Liberazione). Cotygodniowa Szkoła Wspólnoty i comiesięczne spotkania grupy Bractwa CL, na które uczęszczałam z Mirkiem, siostrą Henią, jej rodziną i z naszą Mamą, pozwoliły z wiarą przejść przez to doświadczenie. Uświadomiłam sobie, że tak jak życie całej naszej rodziny oraz Mamy zespolone było z życiem wspólnoty, tak i umieranie zostało naznaczone troską i czułością przyjaciół z Ruchu. Mama pewnie nawet nie marzyła o takim zaangażowaniu i modlitewnej opiece ludzi z CL na końcu swojej ziemskiej wędrówki. Nie bez przyczyny nazywano ją Babcią Comunione. Kiedy Mama poczuła, że CL to również jej droga, w swoim wielkim sercu znalazła miejsce dla bliskich z Ruchu, zarówno ze wspólnoty białostockiej, jak i tych, których poznała podczas wakacyjnych spotkań. Z uwagą i troską interesowała się problemami osób ze wspólnoty i chętnie służyła modlitwą. Na wszystkie wspólne gesty: dni skupienia, wigilie, wakacje, kajaki, imieniny, przynosiła swoje przetwory: ogórki, paprykę, sałatki itp. Kiedyś nawet przywiozła wyśmienite gorące gołąbki na wspólnotowy kajakowy wypad. Brała także udział we wspólnotowych jasełkach, pielęgnując w ten sposób wileńską tradycję, w której wyrosła. Jeszcze w ostatnie Boże Narodzenie grała rolę Pastuszka. Pierwsza była do śpiewania i wspólnego radowania się. Wnukom służyła radą, uczyła wiary, historii, zaangażowania i oddania rodzinie i wspólnocie. Dzięki Mamie wszystkie ważne momenty w naszej rodzinie (chrzciny, komunie, wesela, doroczne święta, imieniny) mogliśmy przeżywać z otwartością na doświadczenie charyzmatu CL. W czwartek rano, w Uroczystość Bożego Ciała, Mamę zabiera do szpitala Pogotowie Ratunkowe. Jest 15 czerwca – Jolanty – dzień moich imienin. Ma odbyć się impreza dla całej naszej białostockiej wspólnoty. Wszystko, choć z wielkim trudem, jest już przygotowane. Mama zdążyła jeszcze nawet przyrządzić mi do upieczenia karkówkę. Siostra Henia Kaczyńska z moją córką Karoliną jadą za Mamą na SOR. Mnie prawie z procesji zawraca druga córka Agnieszka i przekazuje dramatyczną wiadomość od Heni ze szpitala: krwiak i obrzęk mózgu, nie ma zgody na operację z powodu zbyt rozrzedzonej krwi. Jadę przestraszona do szpital, chwilę po mnie pojawia się ksiądz Marek Kowalczuk i udziela sakramentu chorych. Rodzi się niesamowita wdzięczność. Ukradkiem podchodzę do Mamy, przykładam jej rękę do czoła, wyraża zadowolenie z tego powodu, ale nie potrafi już mówić. Zostajemy poproszeni o wyjście z sali, a Mama trafia na Oddział Chirurgiczny, gdzie rozpoczyna się jej pięciodniowa agonia z kroplówkami, zastrzykami, leżeniem w jednej pozycji z powodu bezwładu prawej strony ciała, bez jedzenia i picia, gdyż pod uwagę brana jest operacja. Mama, bezradna jak dziecko, oczami i ruchem ramion wyraża zdziwienie i zakłopotanie sytuacją. Reaguje na zmieniające się przy niej bliskie osoby, chce coś przekazać, ale kapituluje w niemocy. Nie wiemy, czy odwiedziny nie są zbyt męczące, więc ustalamy dyżury tylko najbliższych. Równolegle informujemy wspólnotę przez siatkę sms-ową Krzysztofa Tyburczego o tym, co zaszło. Z inicjatywy Agnieszki Kulmaczewskiej spotykamy się u mnie na Różańcu w ramach świętowania moich imienin. Przyjaciele z CL nie zawodzą, licznie przybywają na wspólną modlitwę. Krzyś Tyburczy, będąc lekarzem, a jednocześnie pacjentem po udarze, służy radą i wyjaśnia różne nowe dla nas kwestie. Ogarnia to wszystko spojrzeniem osoby z Ruchu. Wypożyczamy od lekarza prowadzącego płytki z wynikami tomografu głowy i konsultujemy się z neurochirurgiem – synem Sawickich, którzy również są naszymi przyjaciółmi z CL. W przystępny sposób Karol przybliża nam kwestie związane ze stanem zdrowia Mamy i szanse na wyjście z choroby. W piątek ksiądz Marek zaprasza nas do Sochoń na Mszę św. w intencji Mamy. Bezpośrednio przed Eucharystią Mama dostaje na naszych oczach ataku padaczki, ale po Mszy niespodziewanie powraca nadzieja. Karmimy Mamę i czuwamy przy niej wiele godzin. Trud w ogóle nie daje się we znaki. Prostota i piękno spędzonych przy niej godzin jest budująca. W niedzielę Mama zostaje jednak zakwalifikowana do operacji. Na czczo, spragniona, z pozbawioną gęstych, kruczoczarnych włosów głową, czeka od 14.00 na operację. Kapelan szpitalny jeszcze w południe udziela jej Komunii św. Dochodzimy do wniosku, że nie możemy zostawić jej samej ani na chwilę. Do północy przy Babci są Karolina z Dominiką. O 24.00 udaje mi się wejść do zamkniętego już dla odwiedzających szpitala, aby o 3.00 w nocy odprowadzić ją na długo oczekiwaną operację. Po dwóch godzinach lekarz informuje nas, że operacja przebiegała prawidłowo, że krwiak został usunięty i że krwotoku nie było. Niestety po następnej godzinie przywożą Mamę na salę w bardzo złym stanie. W południe lekarz stwierdza pojawienie się kolejnego krwiaka i brak możliwości podjęcia dalszego leczenia. Szepczę jej do ucha modlitwy. Westchnieniem daje mi znać, że słyszy. Wieczorem ksiądz Marek modli się przy niej. Mama odchodzi o 5.20 rano. W tej tak po ludzku przerażająco trudnej sytuacji nie zostaliśmy sami. Wspólnota stała się uobecnieniem czułego i miłosiernego Chrystusa. Wyrazy pamięci, modlitwy, Msze św., pogrzeb ze wzruszającym kazaniem księdza Adama i mową pożegnalną Mirka, a przede wszystkim zwyczajna obecność przyjaciół przywoływały nas do czegoś więcej. Nie było rozpaczy, ale nadzieja, że w Bogu wszystko to ma sens, że tylko On wie, co jest dla nas dobre i potrzebne. Nasza Mama nauczyła nas, jak być darem dla innych bez oszczędzania swoich sił. Pokazywała, jak kochać bez granic, jak dostrzegać potrzebujących, jak nieść Chrystusa i jak być przygotowanym na nieoczekiwane odejście do Pana. Przypomnieliśmy jej słowa, aby na jej pogrzebie nie smucić się. Dlatego też wnuczki podczas rodzinnego obiadu zamiast pogrzebowej pieśni zaśpiewały rubaszną piosenkę, której nauczyła je Babcia. Przez to bolesne wydarzenie śmierci Mamy, Chrystus stał się dla mnie bardziej realny i bliski, zwłaszcza w osobach z Ruchu. Od dawna wiem, że życie we wspólnocie CL jest piękne. Teraz przekonałam się, że piękne może stać się również umieranie. Jolanta, Białystok
SZKOŁA WSPÓLNOTY ZAWSZE W TOREBCE Od dłuższego już czasu żyłam bez zbytniego angażowania się w sprawy, odpowiadając po swojemu na okoliczności. Ostatecznie jednak miałam wrażeniem, że pływam w kajaku po rwącej rzece: usiłowałam jak najlepiej lawirować pośród skał, by utrzymać się na powierzchni. Rzecz w tym, że w głębi mojego jestestwa czułam niezadowolenie, chodziłam na Szkołę Wspólnoty, ale nie byłam całkowicie usatysfakcjonowana. W ten sposób zadzwoniłam do mojego przyjaciela Pepe. Powiedziałam mu: „Bardzo chcę dobrze żyć, ale w gruncie rzeczy Szkoła Wspólnoty mi w tym nie pomaga. Przede wszystkim chodzi o to, że nie mam czasu się do niej przygotować”. Na co on mi odpowiedział: „Doprawdy nie wierzę w to, że pragniesz dobrze żyć, jak twierdzisz, jeśli nie przygotowujesz się do Szkoły Wspólnoty”. Wtedy pomyślałam, że ten tutaj nie wie, ile rzeczy mam do zrobienia: praca, dom, dzieci itd. Odpowiedziałam mu więc: „W porządku, a więc będę przygotowywać się do Szkoły przed pójściem spać”. Na co on mi odpowiedział: „Nie możesz zostawić tak ważnej rzeczy na ostatni moment dnia, kiedy jesteś zmęczona, musisz nieustannie starać się przygotowywać do Szkoły Wspólnoty, zawsze nosić ze sobą tekst”. To także nieco mnie dotknęło, ponieważ nie poklepał mnie po ramieniu, mówiąc: „Biedaczka”, ale motywował mnie, bym zmieniła stanowisko. Ta rozmowa rzuciła mi wyzwanie, postanowiłam poważnie potraktować Szkołę Wspólnoty. Zaczęłam nosić tekst ze sobą i przed wejściem do pracy czytać go w samochodzie przez 5-10 minut. Zaczęłam dostrzegać, co ma wspólnego z moim życiem, zastanawiać się, traktować na poważnie pytania, które ksiądz Prades zadaje podczas Szkoły Wspólnoty, i zapisywać to, co nasuwa mi na myśl tekst. Następnie z potrzeby serca zaczęłam zabierać głos podczas spotkań, miałam bowiem wrażenie, że nie mogłam zatrzymywać tych rzeczy dla siebie, i to sprawiło, że byłam bardziej zadowolona. Po drugie, pomaga mi to podchodzić poważniej do tego, co jest nam proponowane. Na przykład kiedy byliśmy na rekolekcjach i Carrón mówił o funduszu wspólnym, zauważyłam, że mówił jak ktoś, komu naprawdę na nas zależy. Wiele razy, kiedy była mowa o funduszu wspólnym, choć rozumiałam, o czym mówił, myślałam: „W porządku, ale to trochę tak, jakbyśmy musieli płacić myto”. Powiedziałam sobie, że także fundusz muszę potraktować poważnie, tak jak Szkołę Wspólnoty, dlatego zadzwoniłam do sekretariatu, sprawdzając stan moich wpłat. Wtedy zdecydowałam też, ile pieniędzy chcę dawać. Emanuela, Madryt (Hiszpania) WAKACJE GS, ZEMBRZYCE 2017 POSZERZANIE HORYZONTÓW
W tym roku spotkali się w Zembrzycach w Beskidzie Makowskim, niedaleko takich miejscowości jak Kalwaria Zebrzydowska czy Wadowice. Wspólnie wędrowali po górach, zwiedzali, bawili się, modlili i spotykali z ciekawymi ludźmi. Garść wspomnień z tegorocznych wakacji młodzieży GS…
Witajcie przyjaciele! Nasze tegoroczne wakacje rozpoczęłyśmy w Zembrzycach, biorąc udział w corocznym spotkaniu młodzieży Ruchu CL. Przeżyłyśmy wiele niesamowitych chwil, które na długo pozostaną w naszych sercach. Z pewnością najbardziej zapadła nam w pamięć wędrówka na Babią Górę (1725 m n.p.m.), która była okazją do pokonania własnych słabości. Wspierając się wzajemnie, zdobyłyśmy szczyt, zbliżając się w ten sposób do nieba. Kolejnym ważnym wydarzeniem było spotkanie z byłą polską modelką pracującą we Włoszech, która przeszła wewnętrzną przemianę. Mowa tutaj o pani Annie Golędzinowskiej. Spotkanie z nią poruszyło nasze młode serca i nieco zmieniło nasz pogląd na świat. Pani Ania pokazała nam, jak można wybaczyć nawet najgorsze rzeczy, które ranią nasze serca, oraz jak stać się lepszym człowiekiem. Ta niezwykła osoba zachęciła nas do tego, żeby zadzwonić, porozmawiać z osobami, które w jakiś sposób nas zraniły, i powiedzieć: Wybaczam. Wielu z nas zdecydowało się na ten gest. Otrzymaliśmy od niej dużo cennych rad, których podsumowaniem był fragment z Pisma Świętego z Ewangelii św. Mateusza. Wszyscy powtarzaliśmy go głośno kilkakrotnie, a brzmi on tak: „Miłujcie się wzajemnie [przecinek] tak jak Ja was umiłowałem [kropka]”. Przez parę dni brałyśmy wraz ze wszystkimi udział w Szkole Wspólnoty. Podczas spotkań rozważaliśmy wspólnie dialogi papieża Franciszka prowadzone z młodzieżą gimnazjalną, tak zwanymi Kawalerami. Zrozumiałyśmy, że powinnyśmy spoglądać poza widoczny horyzont, a szczęście możemy osiągnąć, współpracując z Bogiem. W ramach podsumowania jednej ze Szkół Wspólnoty odwiedził nas krakowski biskup Grzegorz Ryś. Żebyśmy lepiej zrozumieli przesłanie słów Papieża, biskup obdarował nas symbolicznym cukierkiem, którym mogliśmy się podzielić. Codzienna okazja do przystąpienia do sakramentu pokuty oraz przyjęcia Komunii św. przybliżyła nas do Boga. Poprzez wspólne gry i zabawy staliśmy się przyjaciółmi. Dziękujemy za wspólnie spędzony czas. Karolina i Jesika, Racławiczki DWIE ROLE Choć pojechałam na wakacje młodzieżowe kolejny już raz, to jednak po raz pierwszy byłam – jako studentka – także osobą odpowiedzialną za przebieg tych wakacji. Była to dla mnie nowa rola – wprowadzić nowe osoby w Ruch, przygarnąć je, dać im to, co przez tyle lat sama otrzymywałam. A nowych osób było sporo, na początku wydawali się nieśmiali, nawet chwilami zamknięci w sobie. Potrzebowali czasu, by wejść w to, co się działo na wakacjach i było dla nich zupełną nowością. Nie było mi łatwo przekazywać im charyzmat Ruchu, zwłaszcza że sama przyjechałam poraniona, na rozstaju dróg i pragnąca uleczenia. Dlatego, paradoksalnie, tekst, nad którym pracowaliśmy, był właśnie dla mnie. Pierwsza jego część dotyczyła strachu przed pożegnaniami, zmianami i wzrastania w perspektywie dostrzeganego horyzontu, a druga – zmieniania świata przez otwarcie serca i małe gesty. Cały tydzień był dla mnie wyzwaniem, by być jednocześnie uczestnikiem drogi i wskazującym ją innym. Pomaganie w przygotowaniu śpiewów na Mszę św., zabaw, prostych rzeczy, było okazją do wzrostu, do zobaczenia horyzontu za ścianą, do podzielenia się sobą samym, do przeżywania razem życia. Widziałam, jak nowe osoby wraz z upływem kolejnych dni coraz bardziej się otwierają, angażują, widziałam moc Boga, który w odpowiedzi na moje pytania, pragnienia, podsuwał mi rozwiązanie w najbardziej niesamowity, a zarazem najprostszy sposób – przez inne osoby, przez przyjaciół. I choć przez ten czas czułam się rozdarta między „gimbusami” a „dorosłymi”, to zrozumiałam, że to nic złego, że to mi wręcz pomaga odkrywać te wakacje, na nowo przypominać sobie, że jesteśmy jedną wielką rodziną, że łączy nas Przyjaźń (przez duże „p”), bo nawzajem pomagamy sobie w podążaniu drogą do Chrystusa. Myślę, że nie ma nic bardziej niesamowitego od odkrywania tej niezwykłej Przyjaźni, dlatego dziękuję wszystkim, którzy byli na tych wakacjach, i tym, którzy choć na chwilę przyjechali, by być z nami. Dziękuję i proszę: trwajmy razem na tej drodze, nawzajem pomagajmy sobie iść naprzód, mając przed sobą horyzont – cel, do którego zmierzamy.
„PO COŚ TO ROBI” Świadectwo Kacpra Dąbrowskiego, młodego, choć mającego już na swoim koncie niejeden sukces, flecisty. Niegdyś uczestnika, dziś gościa wakacyjnego spotkania dla młodzieży CL. Od czego zacząć? Sam długo się zastanawiałem, o czym mógłbym wam opowiedzieć. Przede wszystkim chciałem się odwołać do tego, o czym rozmawiacie tutaj na spotkaniu młodzieżowym ruchu Komunia i Wyzwolenie, dlatego też może zacznę od tego, skąd zrodziła się moja pasja i jak istotną rolę odgrywa ona w moim życiu. Pochodzę z rodziny o muzycznych tradycjach. Mój tata jest muzykiem, ukończył wydział pedagogiki muzycznej ze specjalnością dyrygencką. Mamie również muzyka była zawsze bliska, jednak założenie rodziny nie pozwoliło jej na uzyskanie wykształcenia muzycznego. Moje wspomnienia z dzieciństwa wiążą się nierozerwalnie z muzyką i z tym, że w domu zawsze było jej pełno. Jedną z takich niezapomnianych chwil były powroty taty z pracy. Kiedy byłem dzieckiem, chodziłem wcześnie spać, tata natomiast wracał z pracy bardzo późno, bo życie muzyka ma swój własny rytm. Po powrocie do domu – tak ja to pamiętam – tata w pierwszej kolejności zasiadał do pianina i grał mazurki Chopina, a ja wraz z rodzeństwem, leżąc już w łóżkach, słuchaliśmy tego, co tata ofiarowywał nam na dobranoc. Mimo że muzyka towarzyszyła nam nieustannie, a ja od zawsze wiedziałem, że w moim życiu odegra ona ważną rolę, to tata na przekór moim pragnieniom nie do końca był przekonany, czy powinienem iść w jego ślady. Mogę nawet stwierdzić, że starał się mnie od tego odwieść, ponieważ wiedział, jak ciężki jest to zawód i ilu wymaga wyrzeczeń. Jedną z pamiętnych dla mnie sytuacji, w której zetknąłem się z przeciwnościami losu związanymi z moją pasją, była rozmowa z jednym z nauczycieli z mojego gimnazjum. Uczęszczałem do Jezuickiego Centrum Edukacji, w którym wymagania były czasem naprawdę bardzo duże. Pewnego dnia miało miejsce pewne interesujące wydarzenie: któryś z nauczycieli, zresztą bardzo kochanych, zapytał mnie na korytarzu przy kolegach o powód ciągłego jeżdżenia do szkoły muzycznej i zrywania się z lekcji (odjazd ostatniego autobusu, którym mogłem zdążyć na zajęcia do szkoły muzycznej, zawsze nachodził na końcówkę ostatniej lekcji). Pod moim adresem padły pełne pretensji zarzuty, że jest to coś, co nie przynosi pożytku i nie zapewni mi przyszłości. Komentarze odnośnie do tego, że nigdy nie będę w stanie utrzymać z tego rodziny, ja jako młody chłopiec skwitowałem stwierdzeniem, że tata utrzymuje pięcioosobową rodzinę i że nikt z nas nie narzeka, a nawet żyje się nam bardzo dobrze. Cały czas na drodze mojej kariery patrzę na mojego tatę i widzę, jak bardzo on się poświęcał, i wiem, jaką ja muszę ponieść ofiarę, żeby robić to, co robię. Jedną z nich są rozstania, o których między innymi teraz tutaj rozmawiacie. Stosunkowo wcześnie wyprowadziłem się z domu, przez trzy lata mieszkałem w Krakowie w internacie, ponieważ chciałem kształcić się w szkole muzycznej ogólnokształcącej, a nie w wieczorowej, następnie trzy lata spędziłem w Katowicach na studiach licencjackich, a teraz jestem na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Tworzenie stałych relacji jest bardzo trudne dla muzyka, więc jak można zauważyć, wśród moich przyjaciół i kolegów, staramy się wykorzystywać czas, w którym możemy być razem, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś z nas będzie musiał zmienić miejsce pracy. Dla przykładu: jedna z moich przyjaciółek wykłada klawesyn w Weronie, mój przyjaciel pracuje w Malezji, drugi przyjaciel, jeszcze z czasów liceum, studiuje w Oksfordzie realizację dźwięku, moja przyjaciółka mieszka i tworzy w Paryżu. Mam wspaniałych przyjaciół w Katowicach, których byłem zmuszony zostawić i naprawdę za nimi tęsknię. Rozłąka z bliskimi ludźmi to duży problem, ale ja wiem, że oni cały czas są, tak samo jak moi rodzice, których opuściłem wcześnie. Życie muzyka jest bardzo interesujące, ciekawe. Nie wiemy, co kryje się za horyzontem, ale powinniśmy mieć odwagę, by podążać w tym kierunku. Mając zaufanie do Boga, wiem, że On mnie nigdy nie opuści, że jest moim przyjacielem, który cały czas jest ze mną. Będąc muzykiem, trzeba też przyzwyczaić się do samotności, a nawet ją polubić. Czasem w pokoju hotelowym jestem zupełnie sam i mam wtedy dwie opcje: albo pracuję, albo się modlę. Czasem nie mam z kim porozmawiać z powodu bariery językowej albo po prostu brakuje sił i chęci do obcowania z kimś, kogo tak naprawdę znam zaledwie od kilku godzin: organizatorów, managerów czy też innych uczestników festiwali. Taka samotność może być problematyczna. Trzeba wtedy wiedzieć, że nie można się poddawać. Z Bożą pomocą nic nie jest straszne, a życie z dnia na dzień może stawać się coraz piękniejsze. Także ćwiczenie tylko z instrumentem i pozostawanie sam na sam z samym sobą w czterech ścianach przez osiem godzin dziennie, z krótką przerwą na obiad, wymaga samozaparcia. Czasem jeden takt, który trwa jedną sekundę, ćwiczy się godzinę lub dwie, żeby był idealny, a wraz ze wzrostem świadomości wzrastają oczekiwania, wraz ze wzrostem mojego pragnienia, żeby zagrać coś pięknego, wzrasta mój poziom słyszenia, chcę zagrać to jeszcze piękniej. Tylko zawsze trzeba sobie zadać pytanie: po co ja to robię? Dlaczego jestem muzykiem? Przecież mogłem być kierowcą TIR-a (nawiasem mówiąc, bardzo lubię prowadzić samochód, to jest coś, co mnie odstresowuje, jest to alternatywa, gdybym nie mógł robić tego, co robię teraz [śmiech]; to moje małe marzenie, a te najmniejsze są często najważniejsze). Często wtedy odpowiadam sobie, że byłbym strasznym egoistą, zarzucając muzykę i zmieniając profesję, ponieważ odkryłem, że bycie muzykiem daje szczęście, zarówno mnie, jak i innym ludziom, jest to swoiste uczestniczenie w duchowej uczcie, bo podobnie jak słuchacze, tak i ja zgłębiam piękno dane nam od Pana. Zastanawiałem się, dlaczego muzyka daje szczęście, i doszedłem do wniosku, że tym szczęściem jest właśnie obdarowywanie nią. To jest najpiękniejszy moment, kiedy gram dla kogoś i widzę publiczność, która się cieszy, jest zaangażowana w to, co gram, która uśmiecha się, gdy gram, która słucha, która rozumie, która chce uczestniczyć w tym momencie. Podczas wykonywania, czyli aktywnego udziału w procesie tworzenia, to uczucie jest bardzo satysfakcjonujące. To jest moje miejsce przybliżania Boga do ludzi i mnie do ludzi. Wspaniale jest widzieć, że to zbliżanie się dokonuje; jest ono obecne cały czas w moim codziennym życiu – z tych momentów czerpię siłę do przeżywania codzienności. Siły tej potrzeba naprawdę wiele, bo prócz tego, że studiuję, prowadzę dość intensywne życie koncertowe: dwa dni temu grałem na festiwalu Wschód Piękna w Olsztynie, następnie musiałem się dostać do Warszawy na następny koncert, teraz jestem tu z wami, a już jutro wracam do Warszawy na jeszcze jeden koncert, potem egzamin, a następnie kolejny koncert z Krzesimirem Dębskim. Cały proces edukacji muzycznej jest interesujący także dlatego, że żaden z innych modeli edukacji artystycznej nie posiada systemu kształcenia „w cztery oczy”. Polega on na tym, że dwa razy w tygodniu widzę się z moim mistrzem i przez 45-60 minut mam zajęcia tylko w cztery oczy. Wtedy nie ma miejsca na tajemnice, strach, lęk, przede wszystkim jest otwarte, czyste serce i szczerość, bo chcąc coś osiągnąć, chcąc pracować nad sobą, nad swoimi słabościami, pracując pod okiem tak doświadczonych osób, trzeba dbać nie tylko o wartość merytoryczną zajęć, ale również o więź, która tworzy się między mistrzem a uczniem, o ludzkie spojrzenie na sprawy dotyczące życia i muzyki. Moje życie obfituje w różne interesujące „kwiatki”, sytuacje, które uczą mnie pokory. Wychodząc na scenę, jako muzycy przyjmujemy, że jest to miejsce stworzone dla nas. Występując przed publicznością, czuję się najszczęśliwszą osobą na ziemi i chciałbym się tak zawsze czuć. Jednak czasem jest tak, że przychodzi zmęczenie, smutek, emocje i czegoś nie zagram tak, jakbym chciał, coś się nie uda, gdzieś się pomylę. W świecie muzyków klasycznych jest trudno, ponieważ ażeby móc występować na scenie, trzeba zagrać 5-6 genialnych koncertów, ale żeby stracić na niej miejsce – jak to mówi mój dobry znajomy – wystarczy zepsuć jeden. Utrzymać się na pozycji jest bardzo ciężko. Wymaga to wielu godzin pracy, by mieć formę do dobrej gry i radzenia sobie ze swoimi emocjami. Jedną z moich koncertowych przygód była okazja do zaprezentowania się w siedzibie Polskiego Radia w Katowicach. Był to jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu. Byłem wymęczony. Po drodze do Katowic zepsuł mi się samochód: starły się klocki hamulcowe i miałem problem z hamowaniem. Była godzina 14.00, a o 15.00 rozpoczynała się próba. Bezradny zastanawiałem się, co mam zrobić. Pierwsza myśl była taka: „Panie Boże, pomóż, wymyśl coś! Oddaję Ci to”. Na szczęście mechanik był na miejscu, dosłownie na miejscu, dwie przecznice od budynku NOSPR-u, szybko odstawiłem do niego samochód, zdążyłem na próbę i zagrałem wspaniały koncert, była to dla mnie niebywała radość. Ostatnia sytuacja, taka najświeższa, miała miejsce dwa tygodnie temu i jest równie zabawna: byłem w Berlinie, wracam na dworzec, mam kupiony bilet przez organizatorów, komfortowa sytuacja – myślałem sobie – prześpię się w autokarze. Sprawdziłem rozkład odjazdów. Miałem jeszcze godzinę czasu, poszedłem więc coś zjeść – po całym dniu, w którym z braku czasu i nadmiaru emocji zapomniałem, niestety, o obiedzie. Wracam o 23.30 i czekam, a autobusu nie ma. Zastanawiam się: co się stało? Wyciągam bilet, sprawdzam, czas odjazdu: 22.30… Ze zmęczenia i gapiostwa spóźniłem się na jedyny, jak mi się wydawało, autobus do Gdańska. Sytuacja nie byłaby tak dramatyczna, gdybym miał następny dzień wolny, jednak miałem podpisaną umowę z Polską Filharmonią Kameralną na następny koncert, a próby rozpoczynały się już kolejnego dnia. Jeżeli spóźnię się na próbę, to stracę kontrakt. I oczywiście stara śpiewka: „Boże, czy teraz też mi pomożesz?”. Pomodliłem się i po chwili dostrzegłem podjeżdżający inny autobus jadący w kierunku Gdańska. Takich sytuacji jest w moim życiu mnóstwo. Moglibyśmy tu spędzić całą noc na opowiadaniu o tego typu przygodach. Chciałem też podzielić się z wami wspomnieniem o pewnym recitalu, do którego przygotowywałem się pół roku – był to recital dyplomowy. Niestety, nie było to najlepsze wykonanie. Oczywiście z pewnego poziomu staram się nie schodzić, ale wyszło bardzo słabo w moim mniemaniu i byłem załamany. Po głowie chodziła mi myśl, że nie chcę już dalej robić tego, co robię. Po co mi granie, skoro nie jest ono doskonałe, skoro potrafię tylko popsuć to, nad czym tak dużo pracowałem. Ale w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jutro może być jeszcze piękniejsze, że cała praca nigdy nie idzie na marne, a następne wykonania mogą być genialne. Jutro mogę jeszcze raz to wyćwiczyć i podejść do tej próby jeszcze raz i jeszcze… Jest pewnie taki moment, w którym należy zrezygnować, ale jeszcze nie teraz, na pewno nie teraz. I następnego dnia mój profesor, najwspanialszy człowiek i najwierniejszy przyjaciel, Łukasz Zimnik, zabrał mnie ze sobą, abym razem z nim zagrał koncert w ramach festiwalu w Łańcucie. Mieliśmy grać koncert z Polską Filharmonią Kameralną i skrzypkiem Julianem Rachlinem. To było wspaniałe wykonanie, orkiestra bardzo dobrze mnie przyjęła, panowała niemalże rodzinna atmosfera. Jest taki zwyczaj, że po koncercie, jeszcze na scenie, wszyscy muzycy gratulują sobie nawzajem. Profesor również mi pogratulował i powiedział: „Dobrze ci w tym moim fraku (sam nie miałem swojego, więc pożyczyłem od profesora), zostaw go sobie na wieczne pożyczenie”. Podarował mi swój frak, co oznacza, że nasza relacja mistrz-uczeń skończyła się, że teraz przechodzimy do relacji partnerskiej. W ten sposób skierował mnie na studia do Warszawy do pani doktor Agaty Igras, z którą teraz współpracuję. Zakończę wzmianką o tym, że presja towarzysząca naszemu zawodowi jest naprawdę bardzo duża (kiedyś nawet słyszałem, że w rankingu najbardziej stresujących zawodów jesteśmy pod tym względem zaraz po chirurgach, w co osobiście do końca nie wierzę, ale coś w tym jest). Różni muzycy różnie sobie z tym radzą. Dla mnie najlepszym środkiem zaradczym jest modlitwa, dużo ludzi sięga po innego rodzaju pomoc – mam tu na myśli narkotyki. Wielu moich znajomych, choć to bardzo dobrzy ludzie, nie radzi sobie ze swoim życiem i niestety sięga po ostre remedia. Czasem znajomi pytają mnie: „Jak ty dajesz sobie radę? Cały czas jesteś w drodze, skąd masz tyle sił?”. Odpowiadam im: „Sam nie wiem, Bóg mi ją daje i po coś to robi”. |