Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2017 > luty / marzec

Ślady, numer 2 / 2017 (luty / marzec)

Świadectwa. Stefano Borgonovo

Prezent Chantal

Przez siedem lat wraz z rodziną towarzyszyła swojemu mężowi Stefano Borgonovo, byłemu piłkarzowi, który zmarł na stwardnienie zanikowe boczne. Dzisiaj opowiada o trudach. Oraz „o całym pięknie, które odkryłam”.

Paolo Perego


„Zrobił to, jakby specjalnie wybrał właśnie ten moment…” Chantal wie dobrze, że tak nie jest. To był przypadek, że tchawica Stefana zapadła się właśnie owego dnia, 27 czerwca 2013 roku. „Mijał rok od czasu, gdy nie opuszczałam go na krok. Postanowiłam opiekować się nim sama. Codziennie. Wychodziłam tylko po zakupy. Tymczasem tamtego dnia pojechałam z córką nad morze, by otworzyć dom”. Była spokojna. Została z nim jej siostra Ivonne i pozostałe dzieci. W programie była „zmiana cewki”. „Ten telefon. I komórka, która pozostała włączona, a ja wszystko słyszałam. Z daleka. Nie było mnie tam”. Obok niego, gdy umierał, jej męża Stefana Borgonova, byłego piłkarza takich drużyn jak Fiorentina, Como, Milan, który pod koniec lat 80. grał także w niebieskiej koszulce. Zabrało go stwardnienie zanikowe boczne, w wieku 49 lat. Nazywał je „szują”. Ponieważ od diagnozy postawionej na początku maja 2006 roku, choroba ta po kawałku zabrała bardzo wiele z jego życia, zmuszając do przebywania w łóżku, gdzie był w stanie poruszać tylko oczami. „To prawda, zabrała bardzo dużo z jego życia. Ale nie życie, aż do ostatniej chwili” – opowiada dzisiaj Chantal.

Także dla Stefana życiem było to życie w łóżku, przytwierdzonym do respiratora, do sondy żywieniowej, przed swoim komunikatorem, komputerem, któremu potrafił wydawać komendy przy pomocy wzroku i który „mówił” za niego. „Siedem lat choroby”. Trudnych, mówi Chantal. „A jednak wydaje się paradoksem stwierdzenie czegoś takiego, ale to, co się stało, było prawie prezentem”. Wystarczy prześledzić ich historię, od kiedy się poznali, gdy ona miała 15, a on 17 lat, by odkryć, że to wcale nie żadna sprzeczność.

„Założę się, że skończę w łóżku”. Stefano nie powiedział wiele żonie, kiedy wyszli po tamtej rozmowie z lekarzem. „To zdanie dobrze pamiętam. Wtedy jeszcze mówił. I był poważny. Ja się przestraszyłam. Jeśli do tego dojdzie, pomyślałam, co zrobi? 40-letni sportowiec z diagnozą niedającą żadnej nadziei na ratunek. Wiedział, jak miało się to skończyć. Potem nie rozmawialiśmy już więcej o tym”. Stefano nigdy nie mówił o śmierci: „Nawet w ostatnim okresie. Kiedy niektórzy czasem mówią: «Jeśli umrę, skremujcie mnie, załóżcie mi to ubranie…». Nigdy”.

W latach 2006-2008 Stefano zaczyna tracić swoje umiejętności. Nie może już jeździć na rowerze, prowadzić samochodu. Mówić, podnosić ramienia. „Ciesząc się wcześniej zdrowiem, w niedługim czasie był w stanie poruszać tylko oczami. A pomiędzy tym wszystkim znajduje się cały świat. Ubieranie, rozbieranie, karmienie, wykonywanie wszystkich czynności”. W oczekiwaniu na jakąś komplikację: „Wiesz tylko, że musisz umrzeć. Ale nie wiesz, ile ci zostało, jak będziesz żył, jak umrzesz. Na początku szalałam. Czwórka dzieci, najmłodsza córka miała 3 lata, nie miałam już rodziców. Co zrobię?”. Przerażona. On także. „Pewnego wieczoru bardzo się zezłościłam, ponieważ powiedział mi: «Opuścisz mnie, zostanę sam». Jak mógł tak pomyśleć po 20 latach? Ale doszło nawet do tego… Postanowiłam mało myśleć i iść do przodu, dzień po dniu. Trzymać się tego, co się wydarzało. Rozmawiałam z psycholog, a wieczorem układałam wszystko jak w szufladach. Musiałam zarządzać nim i dziećmi. Nie mogłam się rozchorować, nie mogłam się położyć po południu. Jak maszyna. Wszystko zależało ode mnie”.

Wszystko. Także to, że Stefano został odreanimowany. „Nie pamiętam nawet, czy kiedykolwiek powiedziałam mu o tym”. W przypadku takich chorób istnieje możliwość poproszenia o zaniechanie reanimacji oraz intubacji w razie zapaści oddechowej. „Kiedy diagnoza została postawiona, dostałam formularz. Mogłam go wypełnić, gdybyśmy się zdecydowali na zaniechanie intubacji w przypadku zapaści. Poszedł w niepamięć. Także kiedy rozmawiałam z lekarzami, niektórzy radzili mi, by nie wzywać pogotowia, gdyby poczuł się źle. Ponieważ istniała taka możliwość, że ten, kto przyjedzie, odratuje go bez zastanowienia”. Zapaść przyszła w maju 2008 roku, pewnego niedzielnego poranka. „Wzięto mnie na bok i zadano pytanie: «Co robimy?». Nie możesz powiedzieć: «Nie wiem». Ale powiedzieć «tak», a potem okaże się, że mąż znienawidzi cię za to, że to zrobiłaś… I nie wiesz, co będzie potem”. Chantal podejmuje decyzję: „Ratujemy go, intubujemy”. W sali reanimacyjnej także Stefano zapytano dwa razy, czy chce być intubowany i poddany wentylacji mechanicznej, wyjaśniając dokładnie konsekwencje tego: „Napisał o tym w swojej książce. Powiedział «tak», wybierając życie. On sam”.

 

Znów się zakochać. To był przełom: „Jakbyśmy zmienili bieg”. Żadnych róż ani kwiatów. „Chciałam zabrać go do domu. Była taka możliwość. «Nie dasz rady, są dzieci. Pójdę do zakładu opiekuńczego». Wściekła powiedziałam: «Wracasz do domu», grożąc mu nawet, że nie przyprowadzę do niego już dzieci. W pewien sposób dał się przekonać. Pierwszego wieczoru w domu, przy pomocy komunikatora powiedział mi: «Dziękuję». Może myślał, że już tu nie wróci. Był szczęśliwy”.

To, co zdarzyło się potem, było wybuchem życia, przekraczającym wszelkie wyobrażenia. Fundacja powstała w celu wspierania badań, dawni i nowi przyjaciele, którzy zaczynają wypełniać dom, piłkarze, całe drużyny, wydarzenia. Takie jak mecz towarzyski na jego cześć na stadionie Franchi we Florencji w październiku 2008 roku.

„Nigdy nie pokazywał się ze względu na siebie, ale żeby zwrócić uwagę na chorobę. Nie był mówcą, nie prowadził potyczek. Pokazał to, kim był, to, czym żył. A w zamian otrzymał o wiele więcej niż to, czego się spodziewał. Doświadczaliśmy całego dobra, które do nas wracało”. Miłość ludzi, pełne życie. Ale nie tylko. „Nasza relacja. Lata choroby Stefano pozwoliły mi na nowo odkryć mojego męża. Czasem, mimo że znałam go od lat, wydawał mi się prawie kimś nieznanym. I zakochałam się znowu. To, jaki był już wcześniej, wybuchło, ukazując nadzwyczajnego człowieka”. Nikt się nad nim nie litował, ale wszyscy kochali i poważali jego człowieczeństwo.

„Sądzę, że wiedział, że ja i dzieci potrzebowaliśmy go. I była to prawda. Potrzebowałam go. Razem nieśliśmy wszystko. A on walczył, co więcej, czasem to on się nami zajmował”. To spojrzenie twarzą w twarz, gdy Chantal wracała po kilkugodzinnej nieobecności albo kilkudniowym wyjeździe: „Wiedziałam, że na mnie czekał. I zawsze, gdy tylko zamknęłam drzwi, najpierw szłam do niego i patrzyłam mu w oczy. Pięć sekund, w których było wszystko. Nasza relacja stała się esencjonalna”. Stefano nigdy się nie złościł. „Będąc zdrowy, także akceptował wszystkich takimi, jacy byli, a kiedy się rozchorował, nigdy nie widziałam, żeby się denerwował. Nigdy nie stracił swoich pasji. Piłka nożna, muzyka. Słuchaliśmy jej na jego komputerze: «Stefano, włącz mi to». Czasem robił to specjalnie – gdy byłam w innym pomieszczeniu, on puszczał piosenki, które lubię. I słuchaliśmy ich razem”.

W ostatnim roku trud daje się we znaki. Chantal przekazuje wszystkie obowiązki córce. Bez przerwy jest ze Stefano. Odprawia także opiekunki. „On chyba też zaczął rozumieć, że byłam u kresu. «Boisz się zostać sama» – powiedział mi pewnego dnia. Znał mnie. To on towarzyszył nam w tych latach”. Przez rok Chantal nie odstępuje od niego ani na sekundę. Poza tamtym porankiem, kiedy pojechała do Ligurii. „Cios w plecy. Szliśmy razem przez wszystkie te lata, by dotrzeć wspólnie aż tam. A tymczasem… Kiedy wróciłam wieczorem, jego już nie było. «Gdzie jesteś? Przyjdę do ciebie» – pomyślałam, stojąc nad jego ciałem. Na początku czasem go czułam, jakby nie odszedł. Nie wierzę za bardzo w niektóre rzeczy, ale… Teraz Stefano istnieje. W moich dzieciach, we wnuku. W tym domu” – mówi, patrząc na jedno ze zdjęć swojego mistrza na boisku.

„Oczywiście chciałabym, by tu teraz był, mało powiedziane. I biada temu, kto z banalnością właściwą stereotypom mówi ci, że są takie doświadczenie, które cię wzbogacają. Ale nie mogę nie dostrzegać piękna, które wydarzyło się w tych latach. Gdybym mogła, zmieniłabym to, co było wcześniej. Bardziej cieszyłabym się człowiekiem, którego odkryłam na nowo, gdy leżał w tym łóżku. Tam na nowo zyskał dla mnie wartość. I nie chodzi o to, że powinno się pragnąć czegoś podobnego, ale może coś byśmy stracili, tak jak to się dzieje w przypadku wielu osób. To, co bierzesz za pewnik, wciąż w biegu, są dzieci, rzeczy do zrobienia…”

 

PietasStefano nigdy nie odłączyłby aparatury. „Pomijając wszystko, był wierzący. A potem jego silny charakter. I dzieci. Co by im zostawił? Wiedział, że go potrzebowaliśmy. Nie osądzam decyzji innych ludzi, choć niektóre rzeczy sprawiają mi ból. A kiedy myślę o sobie, nawet wobec tego, co widziałam, nie wiem, czy miałabym odwagę Stefana”. Każda sytuacja jest inna, wiele czynników, okoliczności… „Dyskutuje się o prawach. Trzeba, by były jasne. Mając nadzieję, że nikt z nich nie skorzysta. Tymczasem dzisiaj obsesją staje się odejście, nie życie”. Nie potrafimy już akceptować samego życia, które składa się także z trudów. Dodaje: „Choroba to część życia. Tak jak narodziny i śmierć. My wszystko oddalamy. Wszystko odnosi się do sukcesu, do młodości”. Także kiedy mówi się o „końcu życia”. „Nie mówi się o rozpaczy osoby, nie ma pietas. Także wobec tego, kto przychodzi do ciebie i mówi: «Nie chcę żyć, ponieważ nie daję już rady». A ty? Czy mówisz mu o prawie do życia i śmierci? Tymczasem takie jest przesłanie”.

Wiele osób pyta ją, jak udaje jej się być tak pogodną, czy kiedykolwiek zadała sobie pytanie, dlaczego przydarzyło się to właśnie im. „Dlaczego nie miało się to przytrafić właśnie mnie? Przydarzyło się, takie jest życie. Kiedy zmarł Stefano, pomyślałam: «Ktoś spojrzał w dół». Nie jestem praktykująca, ale jestem tego pewna. Nadszedł czas”.

Dzieci pojedynczo przechodzą przez pokój, każde pochłonięte swoimi sprawami. „Taki ojciec sprawia, że dorastasz, nawet jeśli leży unieruchomiony w łóżku. Uczy cię stawać wobec życia. Mnie też się to przydarzyło z moim tatą, który przez 19 lat walczył z rakiem. Może widok tego, jak mój tata i mama stawiali czoła chorobie, pomógł mi na mojej Kalwarii? Moje dzieci nie zajmują się głupotami, widzę, że starają się konfrontować ze wszystkim z pewnej perspektywy. Codziennie widziały, jak wyrywaliśmy życiu wszystko, co mogliśmy wyrwać, on po swojemu, a ja ze względu na to, co mnie dotykało, ale wędrując razem”.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją