Ślady
>
Archiwum
>
2016
>
maj / czerwiec
|
||
Ślady, numer 3 / 2016 (maj / czerwiec) Uchodźcy. Macedonia Po drugiej stronie kolczastego drutu W ostatnich miesiącach reflektory były skierowane na Idomenię oraz na uchodźców w Grecji. Co jednak wydarza się po drugiej stronie granicy? Zdumiewająca inicjatywa małej katolickiej wspólnoty w MACEDONII. Wydarza się, choć świat tego nie widzi, „największy dar” wskazany przez Papieża. Alessandra Stoppa Wizyta Franciszka na wyspie Lesbos stanie się zapewne jednym z obrazów streszczających Jego pontyfikat. Wszystko było ważne tego dnia: był to „profetyczny” gest – jak pisały gazety – zarówno ze względu na wstrząs, jakim był on dla świadomości Europy i świata, jak i na ekumenizm przeżywany z prawosławnym patriarchą i arcybiskupem. Ale w konkrecie tego, co Franciszek powiedział i zrobił w ciągu tych kilku godzin, znajduje się jeszcze coś, co wykracza poza wszelkie miary, zmuszając do zadawania sobie pytania – jest to jego pragnienie spotkania się z drugim człowiekiem. „Przyjechałem, by z wami być”. „Odbyliśmy podróż aż tutaj, by poznać wasze historie”. By spojrzeć im w oczy, potrzymać ich dłonie w swoich dłoniach, posłuchać ich głosów. I wreszcie 12 Syryjczyków zabranych do Watykanu, w zawierzeniu wszystkiego Bogu („byli to ci, którzy mieli legalne dokumenty”), długie milczenie, pytania, by lepiej zrozumieć rysunki dzieci, i polecenie: „Nie zginajcie ich, chcę, by znalazły się u mnie na biurku”. Temu, kto pytał go o komentarz na koniec dnia, odpowiadał: „Chciało się płakać”. Tak jak płakali uchodźcy klęczący przed nim. Pewien młody mężczyzna rzucił mu się do stóp i prosząc o błogosławieństwo, powtarzał pośród łez: „Thanks God! Thank you!”. 16 kwietnia było ich na wyspie ponad trzy tysiące: unieruchomieni tam od wielu tygodni z powodu zamknięcia granic, tak jak wielu innych uchodźców w Grecji albo na Bałkanach. „Przyjechałem, by wam powiedzieć, że nie jesteście sami – przypomniał im Franciszek. – Jest jeszcze wiele do zrobienia, ale dziękujmy Bogu, ponieważ nigdy nie pozostawia nas samymi pośród naszych cierpień”. To prawda, zważywszy na hojność Greków, „którzy wam pomogli pomimo trudności”, i na tych wszystkich, którzy codziennie poszukują uchodźców tak, jak poszukiwał ich Papież, tak żeby świat tego nie widział. W wielu miejscach wydarza się to, co nazwał on „największym darem, jaki możemy sobie wzajemnie ofiarować, czyli miłością”.
Syryjski dentysta. W tych ostatnich miesiącach w centrum zainteresowania mediów znalazła się Idomenia, greckie miasto położone w pobliżu północnej granicy, wraz z jej pękającym w szwach obozem dla uchodźców. Bardzo mało albo nic nie zostało powiedziane o tym, co wydarzało się za kolczastym drutem. W obozie Gevgelija w Macedonii. Ojciec Zoran Stojanov jest katolickim duchownym obrządku bizantyjskiego: „Macedonia jest mała” – zaczyna. Nie jest to zwykła ciekawostka geograficzna, on sam tego roku widział, jak przez jego kraj, liczący dwa miliony mieszkańców, przetoczyło się 800 tysięcy uchodźców. Widział też odpowiedź jeszcze mniejszej macedońskiej wspólnoty katolickiej (liczącej w sumie 15 tysięcy osób). Pośród bierności polityków i w ich braku działania kapłani ze swoimi ludźmi jako pierwsi ofiarowywali siebie, przygarniali i cierpieli z tym, kto podjął przeprawę przez Bałkany. Było to rok temu, właśnie w tym czasie: widzieli, jak wylewali się na ulice, przemierzali pieszo autostrady albo tworzyli kolumny wzdłuż torów kolejowych, ponieważ one „wskazują właściwą drogę”. Drogę na północ, do Niemiec i innych europejskich państw. „Otworzyliśmy parafie – mówi dalej ojciec Zoran. – Poprosiliśmy naszych wiernych, by byli dla nich uprzejmi i im pomogli. Pierwszą pomoc otrzymali właśnie od tych ludzi. To przebudziło wszystkich do zaangażowania się”. Rzeczywiście potem zainteresowało się nimi państwo macedońskie oraz organizacje międzynarodowe. Ale najpierw był mały lud Kościoła: wielu ludzi, którzy sami mają niewiele i dali wszystko, co mogli dać; parafialne Caritas, kilka wspólnot, ruchy, duchowni… „Zaopiekowaliśmy się nimi, rozdawaliśmy ubrania i żywność, w miarę naszych możliwości. Było jednak trudno, ponieważ byli rozproszeni po całym terytorium”. To samo robili ludzie z Gevgeliji, spokojnego miasteczka, liczącego 16 tysięcy dusz, położonego trzy kilometry od granicy z Grecją, gdzie „mieszka 500 katolików” – mówi proboszcz tamtejszej parafii, ojciec Dimitar Taszev, który został lokalnym koordynatorem wszystkich wolontariuszy. Właśnie w Gevgeliji otwarto pierwszy przejściowy obóz, do którego trafiali na początku. „To ułatwiło nam udzielanie im pomocy, ponieważ wiedzieliśmy, gdzie ich znaleźć” – kontynuuje ojciec Zoran. Od tamtej pory, przy wsparciu macedońskiej i międzynarodowej Caritas, są obecni w obozie przez 24 godziny na dobę. „Bardzo pomogły nam przede wszystkim osoby między 16. a 30. rokiem życia”. Podzielili się zadaniami z instytucjami: „My zajęliśmy się żywnością i ubraniami; a całą resztą – opieką medyczną, dostawą prądu, edukacją dzieci – rząd i organizacje pożytku publicznego”. Do lutego pomagali codziennie fali 2,5–3 tysięcy osób. W szczytowych momentach zdarzało się 8–9 tysięcy osób. Przychodzili z granicy w najróżniejszym stanie, osoby na wózkach inwalidzkich, które musiano nieść tam, gdzie nie ma dróg. Od czasu zamknięcia bałkańskiego szlaku w obozie w Gevgeliji pozostali tylko oni i macedoński Czerwony Krzyż. Wszystkie inne organizacje odeszły. Dzisiaj jest tutaj 200 uchodźców (szacunkowo, wszystko zależy od tego, czy komuś mimo wszystko uda się przedostać, a komuś innemu uciec); 1800 innych osób pozostaje natomiast unieruchomionych w Kumanovie, w innym macedońskim obozie, na północy, na granicy z Serbią. „Jest o wiele gorzej wyposażony od Gevgeliji, ale ludzie nie chcą się cofać” – boją się, że skończą w Turcji i że wszystko poszłoby na marne. „Europa o stwardniałym sercu – powiedział kardynał Christoph Schönborn, arcybiskup Wiednia, stając przed szlabanami. – Ta utrata wrażliwości wobec bliźniego jest brakiem zdolności do wzruszania się, współcierpienia z tymi braćmi. Jest to utrata człowieczeństwa, nowa forma pogaństwa, jak mówił kardynał Ratzinger: znakiem pogaństwa był właśnie brak współczucia. Potrzeba Europy, która skupiałaby się wokół sakralności osoby”. W gościnności małej, macedońskiej wspólnoty wszystko skupiało się wokół sakralności oczu, rąk i głosów tysięcy nieznajomych. Organizowali spotkania, by przygotować wolontariuszy: „Najważniejszą rzeczą jest to, by nauczyć się być uważnym na wszystko, na każde słowo, na każdy gest. Nie można ryzykować, by cokolwiek uraziło godność przybywających tutaj osób. Są bardzo, bardzo wrażliwe”. Ojciec Zoran mówi o uchodźcach z szacunkiem. Oraz z pewną zażyłością, nawet jeśli większość z nich widział tylko przez kilka godzin i już więcej ich nie zobaczy. Ale jest bardzo wdzięczny za to, że są. „Kiedy wracam do domu z obozu, mówię sobie: oni zrobili dla mnie więcej niż ja dla nich”. Spotkał tu syryjskiego dentystę. Przybył z żoną i czwórką dzieci. Specjalizację zrobił we Włoszech, w Mediolanie, w Syrii miał prywatny gabinet wraz z trzema innymi lekarzami. „Miał wszystko. Ale pewnego wieczoru do jego domu weszło pięciu uzbrojonych ludzi z zakrytymi twarzami. Powiedzieli im: musicie stąd odejść”. Ojciec Zoran często myśli o tym człowieku: „Wyznał mi, że nigdy nie sądził, że kiedykolwiek opuści swój kraj. A nawet gdyby musiał to zrobić, nigdy nie przyjechałby do Europy, ponieważ nie czuł się tu dobrze. Prawda jest taka, że nie miał wyboru”. Wciąż towarzyszy mu jedna myśl: „Pomagam osobom, które nie chcą prosić mnie o pomoc. Są zmuszone o nią prosić. To zupełnie coś innego”.
Pożegnanie pociągu. Jeden obraz pozostaje wciąż żywy w oczach ojca Zorana. Wolontariusze w obozowym kontenerze siedzą przy komputerach z telefonami komórkowymi przy uchu, poszukując informacji o dwójce syryjskich dzieci.Siedzi tam także ich matka, opanowana, milcząca. Oszołomiona ze strachu, ponieważ nie może ich znaleźć. Zgubiły się, jak to się często zdarza podczas exodusu uchodźców: rodziny zostają rozdzielone na morzu albo na granicach, pośród chaosu, który czyni z tej podróży przeprawę niewolników. Potem nadchodzi wiadomość: dzieci są na Węgrzech, mają się dobrze, kobieta wybucha płaczem i rzuca się w objęcia wolontariuszy. „Objęła ich, jakby to były jej dzieci”. Uchodźcy przybywają z Syrii, Afganistanu, Iraku, Pakistanu, Libii, Nigerii. „Przeważająca większość to muzułmanie. I nie zawsze jest łatwo. Są tacy, którzy nie chcą otworzyć ust albo udzielają odpowiedzi, które wydają się przygotowane wcześniej. Nie wiesz, kim są naprawdę…” Ale on patrzy na nich i widzi braci. „Nam, Macedończykom, jest jeszcze łatwiej” – dodaje ojciec Dimitar. Wielu z nich widzi jakby ponownie los swoich krewnych, dziadów i pradziadów, wygnanych ze swoich ziem podczas wojen bałkańskich. Z sercem przepełnionym tą myślą przyodziewali ich, rozgrzewali zupą i herbatą, patrzyli, jak rodzą się ich dzieci, ocierali ich łzy, by odprowadzić ich na pociąg jadący na północ, do Tabanovce położonego o kilometr od granicy z Serbią. „Widzisz, jak wsiadają, już ich więcej nie zobaczysz, tymczasem oni z szerokim uśmiechem mówią: «Do zobaczenia!»” – relacjonuje ojciec Zoran. Szuka właściwych słów w języku włoskim: „Otóż to, czuję się przepełniony. Przepełnia mnie zadowolenie”. „Pierwsza lepsza organizacja może dostarczyć żywność i ubrania – wyjaśnia ojciec Dimitar. – My pragniemy ich poznać, porozmawiać z nimi. Kiedy ktoś się otworzy, jest to największa pomoc. To jest «inny pokarm», pokarm duszy”. Jest w obozie codziennie. Kiedy wzywają go o 3.00 w nocy, wyskakuje z łóżka i przyjeżdża, spędza całe godziny na rozmowach z proboszczami przebywającymi w Iraku i Syrii, którzy służą uchodźcom za tłumaczy symultanicznych. „To Bóg pomaga, my jesteśmy tylko narzędziami” – mówi. Największy ból sprawia mu to, że „Europa występuje przeciwko Europie”. I bardzo boli go to, że w telewizji mówi się, że Macedonia zamyka drzwi przed uchodźcami („Wokół budują bariery, co możemy zrobić? Ludzie nie chcą tu zostać, to nie ich cel”). Następnie widzi media, które opowiadają i dostrzegają w dobru tylko zło. Ale on patrzy na odpowiedź ludzi. W Gevgeliji przebywa od 2006 roku i jest pierwszym stałym proboszczem od 50 lat: „Przez długi czas katolicka wspólnota nie mogła mieć w pobliżu swoich macedońskich kapłanów. Sprawiało im to wielkie cierpienie”, które uczyniło ich serca jeszcze bardziej otwartymi. Mikrobus ojca Zorana jest gotowy do wyjazdu. Trzy razy w tygodniu załadowuje wolontariuszy ze swojej parafii i jeździ tam i z powrotem do obozu. Od jego wioski Radovo, jedynego miejsca w całej Macedonii, gdzie wszyscy bez wyjątku są katolikami (mieszka tu dokładnie „1385 wiernych”), Gevgelija jest oddalona o godzinę drogi. „Odczuliśmy potrzebę odpowiedzenia na tę sytuację. Odczuliśmy ją jako naszą. Nie potrafię wytłumaczyć tego lepiej”. Potem dodaje: „Starałem się tylko podążać za Papieżem. W tych osobach jest Chrystus”. Kiedy widzisz ich cierpienie, „zapominasz o wszystkim” – mówi. Albo przypominasz sobie o wszystkim, to jedno i to samo. „Jestem naprawdę wdzięczny za to, że ich spotkałem”. Mężczyźni i kobiety zmuszeni pozostawić wszystko, „zostawili swój dom, wszystko” – wciąż powtarza, i choć nic już nie mają, mówią mu: „Bóg jest zawsze. Tam, gdzie idziemy, zawsze jest Bóg”.
POLECAMY Nagrania i wypowiedzi Papieża podczas wizyty na wyspie Lesbos. |