Ślady
>
Archiwum
>
2016
>
styczeń / luty
|
||
Ślady, numer 1 / 2016 (styczeń / luty) Kościół. Książka Papieża „Ksiądz, któremu zostało przebaczone” Książka-wywiad, osobista relacja (także przed wyborem), wyzwania ostatniego czasu… ANDREA TORNIELLI opowiada o tym, co jeszcze odkrył oprócz „spojrzenia Franciszka” i nacisku, jaki kładzie na miłosierdzie. Martino Cervo „Miłosierdzie to imię Boga” – to słowa Benedykta XVI. Jest to także tytuł, jaki wybrał dla swojej książki-wywiadu z papieżem Franciszkiem Andrea Tornielli, watykanista dziennika „La Stampa”: długiej rozmowy z Jorge Bergogliem, toczącej się wokół tematu, któremu Papież zechciał poświęcić Rok Jubileuszowy. „Miłosierdzie – mówił Benedykt XVI – jest w rzeczywistości centralnym jądrem ewangelicznego przesłania. Jest imieniem samego Boga, obliczem, z którym On ukazał się w starym Przymierzu, a następnie w pełni w Jezusie Chrystusie, wcieleniu Miłości Stwórcy i Odkupiciela” (Benedykt XVI, Regina Coeli, Castelgandolfo, 30 marca 2008). W tym samym kierunku zmierza rewolucja papieża Franciszka.
W przedmowie zwraca Pan uwagę na okoliczności, jakie Ojciec Święty wybrał, by odbyć tę rozmowę. Jest to Papież, który wydaje się bardziej zainteresowany „zapachem owiec”, jak on to nazywa, niż kontaktami z intelektualistami, publicznymi osobistościami albo dziennikarzami. Jakie stanowisko zajmuje wobec nich i jaką postawę przyjął wobec Pana? Oczywiście, zanim kardynał Bergoglio został Papieżem, nie miał rozległych kontaktów z prasą; a jednak od kiedy został wybrany, rozmawiał bardzo chętnie i praktycznie nie odmówił nikomu, gdy miał okazję do konwersacji. Odnalazł się, w nowej, właściwej dla jego funkcji, sytuacji. W moim przypadku rolę odegrała wcześniejsza znajomość, ale generalnie zawsze okazywał całkowitą dyspozycyjność, by odpowiadać na pytania. W porównaniu do innych wywiadów, tutaj pojawia się jeden temat, wokół którego toczy się rozmowa. Nie jest to wymiana opinii między intelektualistami: ja byłem tym, który zadawał pytania, kimś, kogo – tak sądzę – Papież potraktował jako narzędzie, ażeby przekazać to samo orędzie, które pragnie przekazywać całemu światu od pierwszej Mszy św. po konklawe. Orędzie, które jest zresztą pierwszym przesłaniem Jezusa: sądzę, że Franciszek nie widzi jakiejś różnicy pod tym względem, czy rozmawia z głową państwa, czy też z odwiedzanym w szpitalu chorym, choć ze względu na swoje usposobienie i historię woli tego ostatniego.
Wspomniał Pan o wcześniejszej znajomości: od kogo po raz pierwszy usłyszał Pan o argentyńskim kardynale i kiedy Pan go poznał? Pierwszy pośredni kontakt z nim miałem przy okazji wywiadu dla miesięcznika „30giorni”, przeprowadzanego przez mojego kolegę Giannego Valente w styczniu 2002 roku, w chwili kryzysu związanego z bankructwem Argentyny. Potem spotkałem go na placu św. Piotra. Podszedłem wtedy do niego, by dać mu swoją książkę, on natomiast zatrzymał się, by ze mną porozmawiać. Zaskoczył mnie: często kardynałowie uciekają, nawet jeśli jakiś dziennikarz zbliża się, by powiedzieć tylko „dzień dobry”. On nie, potem napisał do mnie za pośrednictwem naszych wspólnych przyjaciół. Kilka lat później, w 2012 roku, w najgorętszym okresie „wycieku” tajnych watykańskich dokumentów (tzw. Vatileaks), przeprowadziłem z nim telefonicznie wywiad o skandalach w Kościele.
W marcu 2013 roku był Pan mniej zdumiony jego wyborem na Stolicę Piotrową niż inni… To było wielkie zaskoczenie dla wszystkich, także dla mnie: wskazywałem go jako kandydata na papieża, ale jednocześnie uważałem go za outsidera. Staram się oddzielać swoje przekonania, osobiste sympatie od pewnych aktualnych tendencji w Kościele. Wiedziałem, że w tamtym czasie wyłaniał się pewien rodzaj „identikt”, portretu pamięciowego, ale to nie zmienia faktu, że Duch Święty zrobił wszystkim niespodziankę.
Jeśli zastanowić się nad historią i posługą duszpasterską Jorge Bergoglia, skąd bierze się ten nacisk kładziony na miłosierdzie, skąd wypływa? Sądzę, że z dwóch czynników: pierwszy to osobista dynamika powołaniowa. Jorge Bergoglio pochodzi z katolickiej rodziny, zawsze miał wiarę; następnie po spotkaniu w konfesjonale z kapłanem, którego nigdy wcześniej nie widział, pojawia się pragnienie zostania księdzem. On sam, opisując to w książce Il gesuita Angeli Ambrogetti i Sergio Rubina (w Polsce wydanej pod tytułem Jezuita. Papież Franciszek – przyp. red.), powiedział, że w tej okoliczności Bóg jak gdyby zaskoczył go w momencie, gdy był całkowicie bezbronny. Było to święto św. Mateusza Ewangelisty i tak jak na słynnym obrazie Caravaggia poczuł się „zmiłosierdziowany”, czyli ogarnięty miłosierdziem, tak mówi, wymyślając to nieistniejące słowo. Przebywając w Rzymie, Jorge Bergoglio mieszkał przy ulicy Scrofa, dwa kroki od kościoła św. Ludwika Francuskiego. Jest bardzo związany z obrazem Powołanie św. Mateusza i często chodził go oglądać. Ślad tego znajduje się także w jego zawołaniu biskupim: „miserando atque eligendo” (litując się [nad nim] i wybierając [go] – przyp. red.).
A drugi czynnik? Rozwinął się w naturalny sposób, gdy był księdzem, to znaczy gdy „stosował” miłosierdzie. Będąc w pobliżu, doświadczając kruchości. We wspomnianej przeze mnie książce, która ukazała się w Argentynie, powiedział, że chciałby, by na jego grobie napisano: „Jorge Mario Bergoglio, ksiądz”. To dla niego maksimum. Ksiądz callejero, który otrzymał przebaczenie i jest blisko tego, kto cierpi. Uszczęśliwia go sprawowanie Eucharystii, udzielanie chrztu oraz innych sakramentów. Mam jedno osobiste wspomnienie: zdarzyło mi się być świadkiem udzielania za jednym razem około 20 chrztów, których zgodnie z tradycją Franciszek jako papież udzielał dzieciom pracowników Watykanu. Było mnóstwo ludzi, zbyt dużo w stosunku do tego, co przewidywał protokół. Stało się tak dlatego, że tego popołudnia udzielił tak naprawdę podwójnej liczby chrztów, zapraszając także dzieci krewnych i przyjaciół watykańskich pracowników. Sprawiło mu to radość, był to sposób na szerzenie Bożego miłosierdzia i dotarcie do jak największej ilości osób.
Czasem jednak może się wydawać, że miłosierdzie jest magicznym słowem przedkładanym ponad wszystko inne, niemal ucieczką przed światem, a nie kryterium, by wejść w świat z odmiennym nastawieniem. Z książki dowiadujemy się, że tak nie jest: czy może Pan wyjaśnić dlaczego? Problem istnieje od zawsze, nie tylko w przypadku tego Papieża, a polega on na przekształcaniu słów w slogan po to, by móc umieścić potem wszystkie sprawy w mikserze i wprowadzić na nowo w obieg opatrzone nową etykietką. Tymczasem słowa przemawiają poprzez życie. Miłosierdzie nie jest pobłażliwością, służy do wejścia w świat. Grzech posiada konsekwencje społeczne, tak samo jak przebaczenie: grzech i przebaczenie są w pewnym sensie faktem politycznym, także międzynarodowym. To nie przypadek, że papież Franciszek cytuje Jana Pawła II, który w 2002 roku, po 11 września, w chwili z pewnych względów straszliwie podobnej do obecnej, powiedział: „Nie ma sprawiedliwości bez przebaczenia”. Przebaczenie jest możliwym szczytem sprawiedliwości, i ta społeczna konsekwencja polega na tym, że ten, kto doświadcza przebaczenia – zarówno jako przedmiot, jak i podmiot – generuje konsekwencje. Tak jest z wyznanym grzechem: zmienia człowieka, a więc także świat.
W jaki sposób centralność miłosierdzia stosuje się na przykład do polityki państwowej? Obecnie we Włoszech debata koncentruje się na prawach dla związków homoseksualnych oraz na manifestacjach za i przeciw, które odbyły się tuż przed głosowaniem w senacie. Jakie konsekwencje ma to, co na początku nazywa Pan „spojrzeniem Franciszka” na te zdarzenia, i o co Papież prosi katolików? Oczywiście wyrażam tutaj moją opinię i nie wypowiadam się w imieniu Papieża. Wystąpienie skierowane do Świętej Roty (w którym Papież powiedział, że „Kościół wskazał światu, że nie można mylić rodziny, jakiej pragnął Bóg, z żadnym innym rodzajem związku” – przyp. red.) nie oznaczało zajęcia stanowiska: z pewnością nie dlatego, że Papież nie uważa za słuszne, by świeccy wierzący organizowali się, ale ponieważ uważa, że powinni oni dokonywać wolnych wyborów bez pilotowania. I tutaj muszę powiedzieć, że jeśli są biskupi, którzy lubią „pilotować”, jest tak także i przede wszystkim dlatego, że są świeccy domagający się błogosławieństwa, które zwolniłoby ich z ich własnej osobistej odpowiedzialności. Sądzę, że Franciszek pragnie przede wszystkim dojrzałej odpowiedzialności. Papież oczywiście wyraża to na swój sposób, tego by jeszcze brakowało; biskupi utrzymują kontakty z instytucjami, zgodnie ze swoją powinnością, a świeccy podejmują działania, nie potrzebując pisemnego wsparcia ani też poparcia organizacji. Istnieje – przede wszystkim we Włoszech – problem klerykalizmu laickiego, który tak naprawdę jest zrzeczeniem się odpowiedzialności; to zjawisko Papież pragnie ukrócić właśnie ze względu na ukochanie wolności.
Na łamach „Repubbliki” Vito Mancuso odwołał się bezpośrednio do tytułu książki, pisząc: „Czy jesteśmy pewni, że tradycyjna doktryna katolicka o rodzinie jest spójna ze stwierdzeniem tak drogim papieżowi Franciszkowi, zgodnie z którym «miłosierdzie to imię Boga»? (…) Mogę chyba stwierdzić, że Boga nie interesuje rodzina, a tym bardziej ta z kodeksu prawa kanonicznego. Chodzi Mu raczej o miłosną relację (…). Tutaj miłosierdzie można okazywać tylko, zmieniając swoją wizję świata, to znaczy przełamując tabu doktryny. Ale to tutaj rozstrzyga się ewangeliczna prawda, tutaj widać, czy więcej warty jest szabat czy człowiek. W przypadku papieża Franciszka stawką jest znaczna część profetycznej wartości jego pontyfikatu”. W książce Ojciec Święty mówi dokładnie coś przeciwnego, to znaczy że miłosierdzie „jest doktryną”, ponieważ „miłosierdzie jest prawdziwe”. Co Pan o tym sądzi? Z tego, co zrozumiałem – i na podstawie tego, co wyłania się z odpowiedzi Papieża – miłosierdzie jest prawdziwe, a więc jest doktryną, i to „najzwyczajniej” zgadza się z 2000 lat historii Kościoła. Następnie to tworzy, właśnie w historii, stałe napięcie między „uczonymi w Piśmie” a Jezusem całującym trędowatego. Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego zagadnienie miłosierdzia jest przeciwstawiane tradycji i doktrynie. Nie rozumiem, dlaczego powinno i w jaki sposób mogłoby być sprzeczne z doktryną. Jeśli już, interesująca wydaje mi się kwestia związana z konsekwencjami, jakie ma miłosierdzie w kształtowaniu pewnego rodzaju komunikacji, to znaczy oblicza Kościoła. Jezus nie przyciągał grzeszników, mówiąc im, że postępują właściwie, gdy grzeszą, ale ich pociągał, obejmował, przebaczał im. Rzecz w tym, czy Kościół jest zdolny do tego miłosierdzia: kiedy otrzymujesz przebaczenie i zostajesz przygarnięty, otrzymujesz pomoc w doświadczaniu poczucia małości i potrzeby miłości. Nie potrzeba wymogów wstępnych: Jezus szedł do najgorszych, rzucając wyzwanie celnikom, którzy potem – potem – rozdawali połowę swojego majątku ubogim. Zawsze się dziwię temu, kto sądzi, że ten Papież chce obalić doktrynę: wydaje mi się, że Franciszek chce tylko zmienić warunki tego, co Kościół powinien ukazywać światu od 2000 lat.
Co zrobiło na Panu największe wrażenie w tej długiej rozmowie z Papieżem? Czego się Pan o nim dowiedział i jak to zmienia także Pana pracę, której Papież jest tak naprawdę zarówno przedmiotem, jak i inspiracją? Na poziomie osobistym pozostał mi obraz Boga, który robi wszystko, by wyjść ci na spotkanie, by cię uprzedzić. Szuka każdej drogi, każdej szczeliny. Na poziomie zawodowym uderzyły mnie niektóre epizody, z których wyłania się delikatność Papieża, jego świadomość tego, że także słowa mogą wyrządzić wielką krzywdę. Gdy na niego patrzyłem, przypomniało mi się to, co pisał święty Franciszek Salezy, który – będąc wielkim dziennikarzem – nieustannie zachęcał do syntezy i prawdy. Nawet kiedy się pisze, ma się do czynienia z życiem osób: z punktu widzenia tego, kto wierzy i musi pisać często o sprawach mało przyjemnych dla Kościoła i jego członków, oznacza to poszukiwanie spojrzenia nieodciągającego cię od zranienia, które ty sam nosisz w sobie. Oznacza zejście z piedestału, niepotępianie, patrzenie w odmienny sposób.
O co prosi papież Franciszek ruchy? O rozwinięcie umiejętności, o którą prosi cały Kościół: o wcielenie w życie zachęty do „wyjścia” – nie jako sloganu – po to, by dotrzeć do ludzi tam, gdzie oni żyją. A więc prosi o wyjście z autoreferencyjności języka, o odejście od spraw, które budują albo odbijają obrazy nas samych. O zaangażowanie się ze wszystkimi i dla wszystkich, by zrezygnować nie ze swojego charyzmatu, ale z całej reszty. Bycie autoreferencyjnymi, zamkniętymi jest tak naprawdę chorobą typową dla zakonów i ruchów, i Papież prosi, by ją przezwyciężać. Charyzmat nie jest muzeum, i ten fragment odnosi się także do samej obecności chrześcijan. Dużo mówi się, i słusznie, o tożsamości Europy. Oto właśnie Papież ponownie zadaje pytanie samym chrześcijanom: kim są chrześcijanie? Nie jest to tylko temat intelektualno-kulturalny, ale kwestia dotycząca prawdy życia. |