Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2016 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2016 (styczeń / luty)

Listy

Prawdziwy postęp: co jest dla mnie sensem życia? i inne…


PRAWDZIWY POSTĘP: CO JEST DLA MNIE SENSEM ŻYCIA?

Odbywam roczną służbę cywilną w Kampali, pracując dla AVSI w projekcie wsparcia na odległość. Często mam okazję konfrontować się z młodymi ludźmi, którzy ukończyli uniwersytet Bocconi (prestiżową prywatną uczelnię o profilu ekonomiczno-handlowym w Mediolanie – przyp. red.), a teraz zajmują się wielkimi projektami. Ja skończyłam filozofię i słucham ich, ponieważ wszystkiego muszę się uczyć. Podoba mi się moja praca, zwłaszcza że w ostatnich miesiącach opanowała mnie „gorączka życia”, która sprawia, że fascynuje mnie wszystko, co robię. Na początku nie odczuwałam tego pragnienia; było tylko moje duszące usiłowanie, by robić wszystko jak najlepiej, ale nic mi nie wychodziło. Tę wolę życia zawdzięczam Rose, która pracuje z kobietami chorymi na AIDS oraz z dziećmi uczęszczającymi do szkoły. Połowę tygodnia pracuję w jej organizacji, ucząc się od opiekunów społecznych. Pewnego sobotniego wieczoru rozmawiałam z przyjaciółką, która ukończyła uniwersytet Bocconi. Opowiadała mi o wielkich osiągnięciach organizacji, dla której ona pracuje. Ja natomiast nie pamiętałam żadnych danych związanych z moim projektem. Przypomniała mi się tylko rozmowa z Rose, która zmieniła moje życie. Pewnego dnia powiedziała mi: „Franci, co to takiego jest postęp? Czy chodzi o to, ile lekarstw rozprowadzisz? Albo ile dzieci poślesz do szkoły? Nie, to nie to. Ponieważ ty rozdajesz lekarstwa, a kobiety ich nie zażywają. Płacisz za szkołę, a dzieci do niej nie chodzą. A wiesz dlaczego? Ponieważ jesteśmy wolni. Postępem jest kobieta, która zażywa lekarstwa, ponieważ zrozumiała, że warto żyć. Postępem jest dziecko, które decyduje, że szkoła jest miejscem dla niego. Taka jest natura tego miejsca, którym jest Meeting Point International. I jeśli ktoś prosi mnie o mniej, mówię «nie»”. Ja zwróciłam się do niej, by prosić o dane, a ona odpowiedziała mi, pytając mnie, co jest dla mnie sensem życia. Wzruszyłam się, ponieważ nigdy bym nie pomyślała, że każda chwila i każda sytuacja jest dla mnie. I że potrzeba było Ugandy, potrzeba było Rose, potrzeba było „tak” wypowiedzianego temu wszystkiemu, ażebym zrozumiała, że jestem potrzebna światu taka, jaka jestem. Nieśmiało opowiadam o tej rozmowie mojej przyjaciółce z Bocconi… I zapada między nami cisza, ponieważ narzuciła się nam inna miara, co więcej nie-miara. A w jej oczach widziałam to samo wzruszenie, które widać było w moich oczach, gdy rozmawiając z Rose, zrozumiałam, że poprzez pracę mogę odkryć, czego potrzebuję do tego, by żyć.

Francesca, Kampala (Uganda)

 

PATRZĄC Z TRYBUN STADIONU

Mam 15 lat i wraz z towarzystwem sportowym, do którego należę, pewnej soboty po południu brałam udział w wewnętrznych zawodach w Modenie. Po ich zakończeniu miałam spotkać się z grupą GS z Modeny i z Parmy na Promyku (Szkoła Wspólnoty GS – przyp. red.), by podsumować pielgrzymkę do Rzymu. Moją specjalnością jest sprint, ale tym razem bieg na 60 m nie poszedł mi za dobrze, co więcej, wypadł kiepsko, miałam czas o wiele gorszy od tego co zwykle. Po zakończeniu wyścigu, przy kompletnym braku zainteresowania ze strony koleżanek z drużyny i trenera, usiadłam na trybunach, by popatrzyć na innych startujących zawodników. Byłam smutna, osamotniona i zniechęcona, nie czułam się na siłach, by iść na spotkanie GS w takim nastroju. Oglądając zawody, zwróciłam jednak uwagę na dziewczynę skaczącą wzwyż: była mniej więcej w moim wieku i nie miała w ogóle włosów ani brwi! Było oczywiste, że przechodziła chemioterapię. Była całkiem ładna, ale najbardziej zdumiał mnie upór, z jakim stawiała czoła skokom, a jeszcze bardziej nieschodzący z jej twarzy, wręcz zaraźliwy uśmiech. Przy trzeciej nieudanej próbie odpadła z zawodów. Z uśmiechem na ustach podeszła do swojego trenera, przybili piątkę, objęli się, po czym ona znikła w szatni. Pomyślawszy o tym, jak byłam smutna, widząc to, poczułam się nieskończenie wdzięczna i uprzywilejowana za sprawą świadectwa, jakie dała mi ta dziewczyna, jak gdyby sam Jezus zaprowadził mnie na te trybuny i powiedział mi: „Spójrz!”. Poszłam na Promyk zadowolona i przekonana, że bez wychowania, które otrzymałam, nie potrafiłabym zauważyć Jego obecności.

Maddalena, Coenzo di Sorbolo (Parma)

 

PIĘTNAŚCIE DNI OCZEKIWANIA NA ŚMIERĆ, A POTEM…

Od kiedy przeczytałam osąd księdza Carróna o wydarzeniach w Paryżu, w ciągu dnia wciąż zadaję sobie pytanie: „Dlaczego warto żyć?”, a wówczas proszę Pana, by nadał sens mojemu wołaniu. Na moim oddziale jest pacjent, który niedawno odkrył, że ma nowotwór złośliwy w zaawansowanym stadium, przeszedł chemioterapię i jest nieco osłabiony. Wciąż powtarzał, że nie wierzy w Boga, że nie chce widzieć księży ani psychologów, ponieważ ufa tylko lekarzom i personelowi medycznemu i że musimy go wyleczyć, w przeciwnym razie on ze spokojem jest gotowy umrzeć… Po czym zaczynał bluźnić przeciwko krzyżowi, który wisiał przed nim, albo obrażać dyżurującego lekarza czy pielęgniarki. Pochodzi z zamożnej rodziny, zawsze ciężko pracował, nigdy nie palił, o atletycznej postawie, żyjący zawsze na 1000% i wszystko zawdzięczający tylko i wyłącznie sobie. Ma dorosłą córkę i żonę, które „zawracają tylko głowę, kręcąc się zawsze w pobliżu…”. Od 15 dni czekał na śmierć, mówił, że jest gotowy, ale zdaniem wszystkich bał się niesamowicie; codziennie rano szykował się, by w ten sposób się przygotować i w razie czego nie być dla nikogo ciężarem… Nikt z nas nie chciał wejść do niego do sali, ponieważ wciąż wygłaszał mowy desperata, który nie chce dać sobie pomóc, a więc „niech sam sobie radzi!”. Wczoraj, gdy odwiozłam go do sali, pyta mnie, czy w zaufaniu, na podstawie swojego doświadczenia, mogę mu powiedzieć, ile dni mu zostało. Na co ja, myśląc o prowokacji księdza Carróna, wpadłam w złość, mówiąc mu, że nie mam kryształowej kuli, a poza tym o jego i moim czasie decyduje Pan, tak jak zdecydował w przypadku mojego męża. I opowiedziałam mu, w jak tragiczny sposób zginął Gianni, wyznając, że dzięki temu krzyżowi, przeciwko któremu on bluźni, mam siłę, pomimo wielkiego bólu w sercu, dostrzegać i doceniać świecące na zewnątrz słońce. Powiedziałam mu, że został uprzywilejowany, ponieważ ma możliwość przemyślenia niektórych ważnych spraw i odbudowania relacji ze swoimi najbliższymi, a przede wszystkim może intensywnie przeżywać ten czas, o którym decyduje Pan, a nie lekarz albo ja. Chciałam nakrzyczeć na niego, że on nie może pragnąć śmierci, ponieważ człowiek jest stworzony do życia, a życie jest piękne. Następnego ranka spotkałam go w korytarzu, gdy przechadzał się pod rękę z żoną. Powiedział mi, że nie czeka już na śmierć, ponieważ ma żonę i córkę, które go kochają. Opowiedział mi też, że dostał smsa od przyjaciela z wiadomością, że ten modli się za niego, na co ja odpowiedziałam, że ja także modlę się za niego. Ten człowiek zaczął inaczej patrzeć na swoje życie, a dla mnie było to świadectwo zadania, jakie mamy my, chrześcijanie, ponieważ będąc obdarzani tak czułym spojrzeniem przez Niego, musimy tak samo spoglądać na tego, kto jest obok nas.

Giovanna

 

„BÓG JEST DOBRY, ZAWSZE PRAGNIE NASZEGO DOBRA”

Mam dwoje dorosłych dzieci, dlatego postanowiłam zaoferować swoją przestrzeń i czas działalności charytatywnej. Funkcja pocieszycielki, o którą poproszono mnie w szpitalu, to jeden z podejmowanych przeze mnie gestów. Przed Bożym Narodzeniem weszłam do sali na oddziale patologii ciąży, gdzie leżały dwie kobiety. Młoda włoska mama od razu przylgnęła do propozycji wspólnej modlitwy. Wówczas zwróciłam się do jej towarzyszki z pokoju z pytaniem, czy nie ma nic przeciwko temu (domyśliłam się, że nie była chrześcijanką), ale zanim tamta zdążyła mi odpowiedzieć, Włoszka powiedziała: „Ona wciąż się modli, o wiele więcej ode mnie!”. W ten sposób rozpoczęła się ciekawa rozmowa, w której centrum znajdowało się człowieczeństwo każdego, niezależnie od wyznawanej wiary; druga kobieta była muzułmanką. Na koniec pomodliłyśmy się razem w chwili ciszy. Jedność przeżyta z tymi dwiema kobietami była maleńkim znakiem tego objęcia, do którego poszukiwania w swojej codzienności zachęca nas Papież. Wracając tym razem na internę, spotkałam Marię Grazię, kobietę wściekłą na lekarzy, ponieważ wciąż nie potrafili rozpoznać, co jest powodem jej złego stanu zdrowia. Za jej gorzkimi słowami kryła się historia trudu i cierpienia: w wieku 50 lat znalazła się bez stałej pracy z małym jeszcze dzieckiem. W łóżku obok leżała Fatima, która wydawało się, że chciała odpocząć. Niespodziewanie odsłoniła jednak twarz przykrytą prześcieradłem i powiedziała mi: „Minęło już kilka dni, odkąd leżymy tu razem; tobie udało się dzisiaj po raz pierwszy wywołać na jej twarzy uśmiech!”. Poczułam się zafascynowana jej intensywnym spojrzeniem, pragnąc dowiedzieć się, kim jest i co takiego chce mi zakomunikować. W spotkaniu z Fatimą, młodą muzułmańską kobietą, zobaczyłam świadka dla mojej chrześcijańskiej wiary. Ona, z diagnozą raka, dwójką małych dzieci i bezrobotnym mężem, przeżywała i przekazywała wielki spokój oraz pewność co do tego, że życie jest dobre. Powiedziała mi: „Bóg jest dobry, zawsze pragnie naszego dobra, ufam Mu. Mój mąż stracił pracę właśnie teraz, kiedy trzeba było, by pozostał w domu z dziećmi. Wspaniale, że są osoby, które przychodzą odwiedzać chorych, z którymi można porozmawiać i wspólnie żywić nadzieję”. Opowiadałyśmy o sobie i pomodliłyśmy się jeszcze w trójkę, w naszych intencjach, na które Fatima zawsze odpowiadała „amin”. Doświadczywszy ludzkiego spotkania, które porusza serce wszystkich ludzi, burząc schematy mojej moralności i oczekiwań (wciąż rościłam sobie prawo, by przeżywać łaskę spotkania z Chrystusem tylko w Kościele albo w Ruchu), w obliczu dwóch muzułmańskich kobiet na nowo otwiera się możliwość nowego życia także dla mojej rodziny, dla mojej grupki Bractwa, dla osób, które spotykam.

Elena, Mediolan

 

REKOLEKCJE CLU. Z MOIM TATĄ STAŁO SIĘ COŚ NIEPRAWDOPODOBNEGO

Drogi księże Juliánie, pochodzę z Albanii, we Włoszech mieszkam z moją rodziną już 15 lat, obecnie studiuję. Ruch poznałam w wieku 13 lat za pośrednictwem rodziny mojej bliskiej przyjaciółki, potem była powolna droga, aż wreszcie Ruch stał się nieusuwalnym faktem w moim życiu. Opowiem księdzu o jednym fakcie. Zawsze miałam trudną relację z tatą, człowiekiem zduszonym przez bolesne okoliczności życia. Był sceptyczny wobec Boga i za każdym razem, gdy próbowałam opowiedzieć mu o tym, co pięknego spotkałam za pośrednictwem moich przyjaciół, odpowiadał mi: „Wspaniale, ale wróć do rzeczywistego życia”. W niedzielę po rekolekcjach studenckich chciałam opowiedzieć mojej rodzinie, co takiego wielkiego spotkałam w ciągu tych trzech dni: że znowu, jakby po raz pierwszy zobaczyłam w księdzu Giussanim wielkiego przyjaciela; o świadectwie Marty i o jej relacji z jej tatą; o tym, jak odkryłam piękno milczenia w towarzystwie. Jednocześnie obawiałam się trochę i miałam nieco uprzedzeń co do tego, jak mógł zareagować na to mój tata. Chciałam, by wszystko potoczyło się tak, jak ja to sobie zaplanowałam, a jednak tamtej niedzieli nie udało mi się nic im opowiedzieć. Następnego dnia byłyśmy razem z mamą i nie planując tego wcześniej, zaczęłam opowiadać o Marcie. Po chwili przyszedł mój tata i usiadł z nami przy stole. Przerwałam, a on wtedy powiedział: „Mów dalej, ja też chciałbym posłuchać”. Zaczęłam od początku, ale bałam się nieco jego osądu. A jednak wtedy wydarzyło się coś dotąd niemożliwego w moim życiu. Na koniec wyznał: „Nie mam nic przeciwko, byś ty i twój brat byli w Ruchu, ponieważ widzę coś dobrego, to, jak jesteście tam szczęśliwi, a ja chcę, byście byli szczęśliwi”. W ciągu wszystkich tych lat po raz pierwszy zobaczyłam wielkie dobro i to odmienne spojrzenie, jakim ogarnął mnie mój tata. W uroczystość Niepokalanego Poczęcia, a więc także w dzień rozpoczęcia Jubileuszu Miłosierdzia, obudziłam się późno – dlatego miałam iść na Mszę św. dopiero po południu – zastając tatę oglądającego transmisję z rozpoczęcia Roku Miłosierdzia. Gdy mnie zobaczył, poprosił zwyczajnie, bym wyjaśniła mu, co to takiego. W pewnym momencie spoważniał, mówiąc: „Ale dlaczego nie poszłaś dzisiaj na Mszę św.? To bardzo ważny dzień”. Ten fakt dotknął mnie dogłębnie i pozostawił bez słów, ponieważ tata nigdy nie interesował się tym, czy szłam na Eucharystię. Zrozumiał, jak wielki i jak ważny dla mojego życia jest ten gest.

Autorka znana redakcji

 

SAMA NA SALI PORODOWEJ Z JANNATUL

Wchodzę do sali porodowej. Zaczynam zajmować się Jannatul, Pakistanką, która wcześniej poroniła dwa razy, a trzecie dziecko urodziła martwe w 30. tygodniu ciąży. Mąż ją zostawił, gdy była w obecnej ciąży, mieszka ze swoją mamą. Jest sama. Postanowiła nie mówić nikomu, że rodzi. Nie chce, by jej rodzina ponownie przeżywała cierpienie, tak jak przy poprzednim porodzie. Mówi mi: „Kiedy będę trzymała w ramionach żywe dziecko, zadzwonię do wszystkich i zrobię niespodziankę mojej mamie”. Ja nie podzielam jej decyzji. Ma bóle porodowe od dwóch dni, cierpi. Staram się ją zachęcić, że lepiej, by towarzyszył jej ktoś kochający, ale jej to nie przekonuje. Nie odbiera telefonów od swojej mamy, która od dwóch dni nie ma od niej żadnej wiadomości. Nie chce środków przeciwbólowych, ponieważ twierdzi, że mogłyby zaszkodzić dziecku, nawet jeśli tłumaczyłam jej, że tak nie jest. W pewnym momencie okazuje się, że jedynym rozwiązaniem jest cesarskie cięcie, na które ona się nie zgadza, ponieważ myśli, że mogłoby być niebezpieczne. Wszystkie te obiekcje złoszczą mnie i wydają mi się głupie. W pewnym momencie zastanawiam się, jak się zachowuję wobec niej, i zauważam, że nie traktuję Jannatul jak inne kobiety. Robi mi się smutno z tego powodu, zatrzymuję się więc, przyglądając się całej jej historii i cierpieniu. I powoli wyłania się z wnętrza spojrzenie pełne miłości, objęcie, które przezwycięża wszystkie odczucia i instynkty nietolerancji i nerwowości. Zaczynam traktować ją inaczej. Ona to zauważa. I zaczyna mnie słuchać. „Jeśli uważasz, że cesarka jest najlepszym rozwiązaniem, zgadzam się”. Wzywam lekarkę i informuję ją o aktualnej sytuacji. Ona na to: „Zgodziła się? Od trzech godzin próbujemy ją do tego  przekonać. Co się stało?”. Zaczynam ją przygotowywać. Ona złagodniała. Ja także. Jesteśmy prawie gotowe, widzę jej telefon, który rozświetla się po raz enty. Na ekranie pulsuje „mum”, mama wciąż próbuje się do niej dodzwonić. Mówię jej: „Jannatul, za trzy godziny będziesz trzymała w ramionach twoje dziecko. Chcesz zadzwonić do twojej mamy?”. Na co ona wybuchając płaczem, odpowiada: „Yes, yes, yes!!!”. Na sali operacyjnej mama trzymała ją za rękę, uczestnicząc w narodzinach swojego pierwszego wnuka.

Lucia, Londyn (Wielka Brytania)

 

RÓŻANIEC Z KAULLĄ, KTÓRA NIE MOGŁA SIĘ MODLIĆ

Najdrożsi, zaczęłam przyjaźnić się z Kaullą 20 lat temu, kiedy uczestnicząc w międzynarodowym projekcie, przyjęłam ją we Włoszech, gdzie przyjechała w związku z operacją, której miała być poddana jej chora na serce córka. Kaulla jest Irakijką, mieszka w Bagdadzie, u którego wrót stoi dzisiaj ISIS, ale dotąd nigdy nie zapomniała o chrześcijańskich świętach, urodzinach mojego syna czy imieninach męża. Wszystko rozpoczęło się, gdy zaczęłam jej towarzyszyć w trudnej sytuacji związanej z chorobą córki. Od razu się zaprzyjaźniłyśmy, przezwyciężyłyśmy trudności w porozumiewaniu się (mój angielski jest beznadziejny) i odmienność kulturową (do dziś trudno mi zrozumieć kryterium, zgodnie z którym zakłada i ściąga chustę), natychmiast mocnym punktem naszego bycia razem było całkowite zaufanie Bogu. W dzień operacji przyszłam do szpitala z różańcem, gotowa, by wspólnie się modlić, każda na swój sposób. Tymczasem tuż po przyjściu dowiaduję się, że ona, gorliwa muzułmanka, nie może się modlić ze względu na kobiecą przypadłość. Mogłam wybrać: albo zatrzymać się na racjonalnej złości, którą poczułam wobec absurdu całej sytuacji, albo być tam z nią, ze względu na to, co było prawdziwego między nami: na ufność pokładaną w dobrym Bogu. Usiadłam więc i modliłam się także za nią. Operacja się udała, Kaulla z córką wróciły do Iraku. Do Włoch przyjechała ponownie po kilku latach z powodu innych problemów zdrowotnych córki. Niestety tym razem Esrha zmarła. Kilka tygodni po jej wyjeździe otrzymuję list od biskupa Bagdadu; opowiada mi on o dwojgu rodziców, którzy przyszli do niego, by podziękować wszystkim chrześcijanom za to, co zrobili dla ich córki, i prosząc o radę w sprawie pogrzebu. Napisał mi także, że ten gest muzułmanów jest czymś niewiarygodnym. Tamtego dnia wybrałam tylko to, co było i jest prawdziwego między nami.

Mira, Mediolan

 

MUZUŁMANIE, KTÓRZY PRZESZLI PRZEZ ŚWIĘTE DRZWI

Drogi księże Juliánie, wszystko zaczęło się od twojej prośby o przemianę naszej postawy w związku ze sprawą uchodźców. Całe przedsięwzięcie zrodziło się w prostocie, która, jeśli się dobrze nad tym zastanowić, daje do myślenia. Wydaje się, że 25 młodych ludzi (między 18. a 25. rokiem życia), umieszczonych przez prefekturę Lodi w gminie Zelo Buon Persico, nie czekało na nic innego jak tylko na towarzystwo osób, które mogłyby współdzielić z nimi ich sytuację. Każdy z nich niesie w sobie straszną historię, a jego przyszłość jest bardzo niepewna. Z wielką dyskrecją zaczęliśmy im pomagać w nauce języka włoskiego oraz wprowadzać w codzienne życie, któremu będą musieli stawić czoła, gdy otrzymają możliwość pozostania we Włoszech. Podzieliliśmy się na małe grupy, tak by móc nawiązać z nimi osobistą relację. Zarówno my, jak i oni doskonale rozumiemy, że nie możemy im dać żadnej gwarancji stałego pobytu we Włoszech ani rozwiązać tysiąca ich konkretnych problemów. Tylko radosne i bezinteresowne towarzystwo tworzone przez międzyosobowe relacje. Mając pewność, że ta bezinteresowna więź będzie dobrem dla wszystkich. Wyjątkowo znacząca była ostatnia wycieczka do centrum Como, gdzie stojąc przed Świętymi Drzwiami tamtejszej katedry, wyjaśniliśmy im znaczenie Jubileuszu Miłosierdzia ogłoszonego przez papieża Franciszka. Mimo że wszyscy (Afrykańczycy i Pakistańczycy) byli muzułmanami, nikt nie odrzucił zaproszenia do przejścia przez Święte Wrota, „ażeby zmyć wszystkie nasze grzechy”. Najbardziej zdumiewające było to, że po tym geście niektórzy zaczęli głębiej opowiadać o tym, co przeżyli. Kilka osób uczyniło to nawet, pisząc afrykański rap.

Maria Donata i Massimo, Paullo (Milano)

 

„CZY MOGĘ PRZYJŚĆ DO CIEBIE DO DOMU?”

Drogi księże Juliánie, pracuję w pobliżu dworca w Mediolanie Codornie i codziennie rano spotykam tam żebraka, który prosi o datki. Przez długi czas szukałem jakiejś wymówki, by nie musieć spojrzeć mu w oczy, przyspieszając kroku albo udając, że jestem zajęty telefonem, rzadziej rzucałem mu jakiś grosz, by czuć się w porządku. Jednak pewnego dnia poruszyło mnie jedno zdanie papieża Franciszka, który zachęcał, dając konkretne wskazówki, do tego, by patrzeć w oczy i dotykać dłoni żebraków, ponieważ są to oczy i dłonie Chrystusa. Potem jeszcze ty dolałeś oliwy do ognia, zatytułowując ostatnie rekolekcje „Obecność w spojrzeniu”, nie mówiąc już o wszystkich przywołaniach do tego, co odnalazłem potem na Szkole Wspólnoty. Jednym słowem, zaczął mnie toczyć mól, który nie dawał mi spokoju, dopóki nie postanowiłem porozmawiać z tym człowiekiem. Ma na imię Simon, pochodzi z Nigerii, ma 38 lat, jest katolikiem, ma żonę i dwoje dzieci, których nie widział od czterech lat. Pracował w Libii. Gdy w 2011 roku wybuchła tam wojna, musiał uciekać; rodzina wróciła do Nigerii, a on dotarł do Włoch. Mieszka w Novarze i codziennie rano przyjeżdża pociągiem do Mediolanu, by żebrząc, zebrać pieniądze na wynajem mieszkania, jedzenie i kartę telefoniczną, by móc skontaktować się z żoną i dziećmi. Teraz, gdy go spotykam, już nie unikam jego spojrzenia, co więcej, zanim skręcę za róg ulicy, mam nadzieję go spotkać. Zdarzyło się, że kilka razy rano nie miałem mu nic do dania, ale teraz nie mam już problemu z usprawiedliwianiem się. Wystarczy tylko pozdrowienie. Pod koniec listopada zaprosiłem go do udziału w zbiórce żywności. Odpowiedział mi, przysyłając smsa: „Przyjdę, daj znać, gdzie i kiedy”. Postanowiłem pojechać z nim do Novary, w ten sposób miała to być okazja, by poznał tam kogoś z Ruchu. Jakimż świadectwem był jego widok, gdy rozdawał reklamówki osobom wchodzącym do supermarketu! Zwłaszcza dla mnie, gdyż jeszcze dwa dni wcześniej robiłem wszystko, żeby wybrać dyżur najmniej kolidujący ze wszystkimi moimi planami. Kilka dni przed Bożym Narodzeniem zapytałem go, gdzie będzie spędzał Święta. Odpowiedział, że w domu ze swoim rodakiem, także katolikiem. Dzień później, gdy piliśmy razem kawę, powiedział mi jednak, że chciałby poznać moją rodzinę i spędzić Święta u mnie w domu. Zgodziłem się, zapraszając go na kolację. W ten sposób o 16.00 pojechałem po niego na dworzec Gallarate. Ten wieczór spędził z moją rodziną, opowiadając nam swoją historię, jedząc i świętując, jakby był członkiem rodziny, a być może tak, jak chciałby obchodzić te Święta ze swoją rodziną. Zrobiło się późno, dlatego postanowiliśmy odwieźć go do domu samochodem. W drodze do Novary nie przestawał nam dziękować. Wracając do domu, pomyślałem: jakaż wielka Łaska mi się wydarzyła i jakaż pogoda ducha zrodziła się w moim sercu dzięki „tak” wypowiedzianemu Obecności w spojrzeniu Simona! 

Carlo, Cassano Magnago (Varese)

Z RZYMU

DLA KOGO BUDZĘ SIĘ KAŻDEGO RANKA

Zostałam zaproszona do uczestnictwa w pewnej konferencji w Rzymie, która wydawała się przeznaczona zupełnie nie dla mnie… Od samego początku pytałam samą siebie: po co mam tam jechać? Dlaczego ja? Jak mogę być tam użyteczna? Moje wątpliwości brały się stąd, że spotkanie było przeznaczone dla osób pełniących w Ruchu konkretne funkcje w swoich krajach i wspólnotach. Ja nie jestem za nic odpowiedzialna, nie jestem liderem, nie studiuję nawet kierunku humanistycznego! Czułam się więc bardzo nieadekwatna, nie wiedziałam nawet do końca, czego spotkanie ma dotyczyć. Dziś – z perspektywy tego, co później się wydarzyło – mogę powiedzieć, że jestem bardzo wdzięczna za tę możliwość.

Czynnikiem, który przesądził o tym, że zdecydowałam się jechać, był prosty fakt posłuszeństwa i chęć „podążania za”. Nauczona doświadczeniem, że odpowiadanie na okoliczności, a nie kreowanie ich daje mi większe szczęście, postanowiłam „dać szansę rzeczywistości”, nawet jeśli wydawała się ona absurdalna. Jak się później okazało, to rzeczywistość dała mi szansę.

Rzym przywitał mnie piękną pogodą i powietrzem, którym można było oddychać bez zastanawiania się nad tym, jaki aktualnie jest stopień zapylenia. Szybko dałam się ponieść panującej atmosferze, zainteresowana wszystkim, co było dookoła. Nocleg w czterogwiazdkowym hotelu i wykwintne posiłki były dla mnie nie lada przeżyciem. Mimo wszystko, cały ten splendor, który mnie otaczał, nie był w stanie przygasić pragnienia i pytań, z którymi przyjechałam. Pytań, które nie pozwalały mi być neutralną w obliczu tego wszystkiego, co spotykałam. Dla włoskiej kuchni poświęciłabym nawet moje neurony, ale jak się po raz kolejny przekonałam, pragnienia człowieka sięgają zdecydowanie wyżej i nawet dania z najwyższej półki nie zaspokoją mojego serca (no, może ewentualnie żołądek).

W całej tajemnicy, jaką było dla mnie to spotkanie, wiedziałam jedną, pewną rzecz: że przyjedzie ktoś z Holandii, kto nie jest z Ruchu, ale podobnie jak ja będzie reprezentował studentów z Europy. Ten ktoś okazał się dziewczyną, która przyjechała z Norwegii (chociaż faktycznie była Holenderką). Ilse, bo tak nazywała się „dziewczyna-nie-z-Ruchu” okazała się bardzo sympatyczną osobą. Szybko znalazłyśmy wspólny język i swobodnie rozmawiałyśmy o tym, co studiujemy, co lubimy robić i jakie mamy pasje. Z marszu zaczęłam opowiadać jej o mojej neurobiologii i wszystkich rzeczach, które tak bardzo mnie w niej fascynują, mówiąc jednocześnie, że nie jest mi łatwo rozeznać ścieżkę, którą dalej mam podążać. Odpowiedź, jaką od niej otrzymałam, była prowokująca. Przytaczam poniżej bardzo zbliżoną i nieco skondensowaną treść naszej rozmowy.

Ja: – Bardzo podobają mi się moje studia, ale nadal mam w sobie wiele pytań. Chciałabym dobrze rozeznać moje powołanie, osądzić rzeczywistość i jednocześnie mieć w sobie pytanie: jak żyć? Czy neurobiologia pomoże mi na nie odpowiedzieć?

Dziewczyna-nie-z-Ruchu: – Powinnaś przeczytać pewien tekst! Ostatnio pracowałam nad bardzo pięknym artykułem. Napisał go pewien hiszpański ksiądz, chyba nazywał się Carrón… W każdym razie tytuł artykułu to „Głos ideału”. Myślę, że bardzo ci pomoże (…).

Tak więc dziewczyna-nie-z-Ruchu okazała się całkiem z Ruchem zaznajomiona. Sytuacja ta bardzo mnie rozśmieszyła, a jednocześnie sprawiła, że zobaczyłam, z jaką troską Ktoś się mną opiekuje. Poczułam się bardzo przygarnięta w tym środowisku, które na początku wydawało mi się tak bardzo „nie dla mnie”. Co w Ilse bardzo mnie zdumiewało i czego jej zazdrościłam, to ta dziecięca wolność bycia sobą.

Konferencja była zorganizowana na najwyższym poziomie – poważni ludzie, przedstawiciele różnych sfer Kościoła, wszyscy ubrani bardzo elegancko i mówiący mądre rzeczy… Bardzo denerwowałam się tym, jak powinnam się ubrać, jak powinnam się zachowywać itd. Wszystkie te zmartwienia momentami bardzo mnie blokowały i sprawiały, że zamykałam się na to, co działo się dookoła. Ilse natomiast była w tym wolna. Zjawiła się w porwanych dżinsach i traperach, właściwych dla osoby zamieszkującej surowe, północne klimaty, z plecakiem, z otwartym sercem i z błyskiem w oku, który budził we mnie jedno pragnienie: „Kurczę, ja też chcę tak żyć!”.

Mogłabym przywołać tu wiele pięknych spotkań z ludźmi, którzy pozornie powinni być mi obcy. Mogłabym opisać wiele sytuacji, bardziej lub mniej zabawnych. Przesiąknięta ciągle narastającym pytaniem: „Dlaczego tu jestem?”. Starałam się szukać na nie odpowiedzi w każdym momencie, a każda następna osoba, którą poznawałam, w jakiś sposób mnie prowokowała.

Spotkanie samo w sobie było bardzo dobrze zorganizowane. Konferencja rozpoczęła się uroczyście w Watykanie, w auli synodalnej. Najpierw krótkie wprowadzenie, potem Msza św. Poza tym wszystkie inne spotkania odbywały się w hotelu. Okazją do zorganizowania tego wydarzenia było 50-lecie konstytucji Gaudium et spes, a tematem przewodnim spotkań – rola młodych w służbie ludzkości. Spotkania dotyczyły problemów i zawirowań dzisiejszego świata: mówiono o problemach politycznych, ekonomicznych, migracjach, znaczeniu rodziny i małżeństwa oraz powołaniu do bycia liderem, przy czym dzień drugi był bardziej nastawiony na młodych ludzi. Nie jestem specjalistką od polityki, ekonomii, teologii czy socjologii, ale mogłam zrozumieć, że poruszane tematy były bardzo istotne. Jednakże koniec końców miałam wrażenie, że czegoś brakowało… Być może to tylko moje osobiste odczucie, ale wydawało mi się, że omawiane zagadnienia były traktowane w sposób bardzo schematyczny. Brakowało mi w tym prawdziwego zrozumienia istoty problemu. Było w tym, moim zdaniem, dużo schematyzmu i gotowych wzorców działania, aby sprostać danemu problemowi. Nie potrafiłam odnaleźć się w takim podejściu do rzeczywistości. Co mnie poruszało, to pytania ludzi, które padały w chwili przeznaczonej na dyskusję. Często to właśnie młodzi ludzie prowokowali mówców swoimi pytaniami, nie pozwalali przedstawiać czegoś w sposób zredukowany. Prawdziwe życie wybrzmiewało, kiedy ktoś miał odwagę pokierować się bardziej swoim sercem i pragnieniem niż utartym schematem.

Uczestniczyłam w spotkaniach, nie zawsze wszystko rozumiejąc (jak już wspominałam, czułam się bardzo niedouczona wśród zgromadzonych tam ludzi). Czas upływał mi bardzo przyjemnie, cieszyłam się tym, co miałam przed sobą, aż do pewnego momentu. Mój spokój i plan na przeżycie tych dni zostały zburzone, kiedy to podczas drugiego dnia spotkań, kardynał Peter K.A. Turkson – przewodniczący Papieskiej Rady „Iustitia et Pax”– oznajmił, że każdy zaproszony reprezentant młodych zostanie poproszony o krótkie świadectwo na zakończenie całego wydarzenia. Gdy to usłyszałam, grunt pod nogami nieco mi się osunął. Jestem osobą, która w obliczu jakichkolwiek wystąpień publicznych bardzo się stresuje. Tak więc wizja przemawiania nie do końca odpowiadała pragnieniom mojego zalęknionego serca. Po chwili, kiedy udało mi się zapanować nad emocjami, doszłam do wniosku, że w gruncie rzeczy powiedzenie krótkiego świadectwa nie będzie tak wielkim problemem. Podczas całego dnia starałam się być bardziej uważną niż zwykle, a nawet napisałam sobie na kartce krótkie przemówienie. Tak po prostu, żeby być przygotowaną. Sytuacja sama w sobie była dość niejasna, nikt nie przewidział tego, że kardynał tak zaplanuje podsumowanie całego wydarzenia. Dzień zmierzał ku końcowi, zbliżała się też „godzina zero”, a moje nerwy stawały się coraz bardziej rozregulowane. Postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce i dopytać, co ja tak właściwie mam powiedzieć i czego oni ode mnie oczekują. Kto pyta nie błądzi, więc i ja otrzymałam swoją odpowiedź. Każdy z nas miał wypowiedzieć się na temat pokoju na świecie. Zrobiło mi się na chwilę ciemno przed oczami, przez mój organizm przepłynęło milion dreszczy, a ja sama przeszłam tyleż samo mini-zawałów. Pokój na świecie?! Przecież ja ledwo zdaję sobie sprawę z sytuacji politycznej w Polsce, a co dopiero na świecie! Teraz z perspektywy czasu mogę się śmiać z tej sytuacji, ale wówczas cała moja rzeczywistość przypominała dramat. Problemem nie był już nawet stres, lecz fakt, że ja naprawdę nie miałam w tym temacie nic do powiedzenia. Specjalnie z tej okazji, dla wszystkich „młodych” zorganizowano warsztaty „Młodzi i pokój”. Miały nam one pomóc w zrozumieniu tego tematu. Mieliśmy omówić trzy pytania, które mniej więcej dotyczyły: naszego bezpośredniego kontaktu z wojną i przemocą; tego, jak Kościół może pomagać rozwiązywać ten problem; i jak my, młodzi, działając w swoich wspólnotach lokalnych, możemy służyć pomocą. Warsztaty zostały przeprowadzone w bardzo profesjonalny sposób. Na początku czułam się nieswojo, kiedy zaczęli wypowiadać się ludzie z Iraku, Syrii, Ameryki Południowej, Afryki… Ludzie, którzy na własnej skórze doświadczyli tego, czym jest wojna. Co ja mogłam powiedzieć wobec ich sytuacji? W głowie miałam pustkę, nie byłam w stanie zastanowić się nad niczym, co mogłoby brzmieć sensownie. Dziękuję bardzo moim przyjaciołom z Krakowa, którzy nawet na odległość próbowali mi towarzyszyć i wspomagali modlitwą. Koniec końców nie wiedziałam, co zrobić. Wywiązała się bardzo ciekawa dyskusja. Ci wszyscy młodzi ludzie robią niesamowite rzeczy, podejmują wiele inicjatyw i ich działalność służy wielu osobom w potrzebie. A ja… siedziałam tam przerażona i walcząca z ogarniającą mnie paniką. Warsztaty się skończyły i mieliśmy udać się na spotkanie podsumowujące. Zbliżała się godzina zero! Na skraju rozpaczy podeszłam do osoby, która koordynowała wszystkie sprawy związane z „młodymi”, i powiedziałam, jak bardzo mi źle i nie mogę nic powiedzieć, bo po prostu nie mam nic do powiedzenia. W tej swojej małej tragedii zostałam przygarnięta i uspokojona. Okazało się, że nikt nie jest zmuszony do wypowiadania się. Będzie to rzecz dodatkowa i całkowicie dobrowolna, „w wolności”. Oczywiście tylko ja przez cały dzień roztrząsałam problem, który jak się na koniec okazało, sama sobie stworzyłam. Kiedy zrozumiałam, że nic nie muszę mówić, poczułam się bardzo bezpiecznie. W końcu mogłam odetchnąć! Usiadłam i przysłuchiwałam się wszystkiemu w poczuciu wolności (no bo przecież nie musiałam nic mówić). Po krótkim, ogólnym podsumowaniu kardynał zaprosił wszystkich tych, którzy chcieliby się jeszcze wypowiedzieć. Zgłosiły się dwie osoby, każda z nich z krótkim świadectwem. Kiedy nie zanosiło się na to, że ktoś jeszcze się zgłosi, nie wiem, jakim prawem i w ogóle, dlaczego zgłosiłam się ja. Dlaczego? Tak bardzo nie chciałam w tym uczestniczyć! A jednak… przez jeden moment dotarło do mnie, że przecież tak naprawdę ja wiem, co chcę powiedzieć. Miałam coś do powiedzenia i stało się to dla mnie tak jasne, tak prawdziwe i tak naturalne, że w żaden sposób nie mogłam tego stłamsić. Dlatego wstałam i podeszłam do mikrofonu. Nie pamiętam dokładnie, jakie były moje słowa. Wiem, że przy pomocy Ducha Świętego przekazałam to, co leżało mi na sercu. Bo można robić wszystko. Można działać, realizować piękne pomysły, próbować rozwiązywać problemy, organizować Światowe Dni Młodzieży, można być aktywnym… Można robić naprawdę wszystko. Ale mnie nie obchodzi to, ile inicjatyw doprowadzę do końca albo ile pomysłów zrealizuję, jeśli przede wszystkim nie będzie dla mnie jasne, dla Kogo budzę się każdego ranka. Dla Kogo wstaję rano? Tych pytań brakowało mi w ciągu całego spotkania. Ja nie chcę organizować i działać z powodu przymusu rozwiązywania problemu przemocy. Chcę, aby stawało się dla mnie jasne to, do Kogo przynależę. Chcę, aby na przykład moje pragnienie pomocy w organizacji Światowych Dni Młodzieży wypływało przede wszystkim z potrzeby życia Chrystusem. Bo co jest ważniejsze: wiara, która jest wydarzeniem, czy wartości moralne?

Tak więc potoczyła się moja przygoda w Rzymie. Na początku abstrakcyjna, na koniec tak bardzo konkretna dla mnie. Była to jedna z okoliczności, które uzmysłowiły mi ponownie, że Ruch to moje miejsce i że to, czego szukam, to spojrzenie na rzeczywistość w pełni, bez ograniczania jej do „schematów, które trzeba zrealizować”.

Ania, Kraków

 

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją