Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2007 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2007 (wrzesień / październik)

Kultura. Mam wielkiego przyjaciela

Historia spotkania

David Horowitz


Było lato 1999 roku. Ktoś mi powiedział, że jest osoba, która bardzo pragnie się ze mną zobaczyć. Jakiś piosenkarz. „Dobrze – powiedziałem do siebie w sercu – spotkajmy się z tym, kto chce się spotkać...”. Pojawił się człowiek  z gitarą w ręku i od razu zaśpiewał mi swoją piosenkę Come la rosa. Chociaż pomyślałem, że z pewnością nie jest to wielki gitarzysta, coś mnie w nim uderzyło. To, co się wówczas wydarzyło było jak jakieś nagłe rozpoznanie, głęboka zgodność serc, nieprawdopodobna i nieoczekiwana wzajemność (piosenkarz – samouk z Forli wykonujący własne utwory i muzyk – profesjonalista, Żyd z Nowego Jorku), która jednocześnie jawiła się jako coś fascynującego i pociągającego. Claudio rozbawił mnie nawet przy okazji naszego spotkania, gdyż po zapytaniu mnie, skąd pochodzi moja rodzina, stwierdził, że nazwisko Chieffo wywodzi się właśnie z Kijowa: „Może więc jesteśmy dalekimi krewnymi!”. Pragnienie podjęcia wspólnej pracy było bezpośrednią konsekwencją rodzącej się przyjaźni. Kiedy takiej przyjaźni poświęcisz czas i energię, szybko odkrywasz, jak wiele przynosi ona owoców.

Zaczęliśmy razem grać. Ja kilka razy byłem we Włoszech, a Claudio w Nowym Jorku. Nagraliśmy razem płytę Come la rosa. Chociaż współpracowałem z wieloma artystami, szybko zauważyłem, że Claudio był od nich wszystkich zupełnie inny. On był dogłębnie musical, jak to nazywamy, miał naprawdę ten dar. Jego muzyka i jego piosenki są czymś bardzo naturalnym, tak jak jego miłość do Boga i do ludzi, którzy stanowili część jego natury. Kiedy dowiedziałem się o jego chorobie, bardzo się zasmuciłem i szczerze mówiąc, moją pierwszą reakcją było poczucie niesprawiedliwości. This is not fair... (To niesprawiedliwe!). Ale to były moje myśli, nie jego. I chociaż walczył z chorobą, angażując wszystkie siły, nigdy nie usłyszałem, aby użalał się nad sobą i nad swoim losem.

W ubiegłym roku wybraliśmy się z Jan, moją żoną, aby go odwiedzić. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie wytrzyma już długo tego zmagania. Ale Claudio walczył póki mógł, po czym oddał się całkowicie. Podczas całej jego choroby byliśmy nieustannie w kontakcie, dzieląc ze sobą nadzieje i momenty przygnębienia. Martino stale wysyłał nam wiadomości o stanie zdrowia ojca. Od dawna mieliśmy zaplanowany w kalendarzu udział w Meetingu. Chcieliśmy zabrać tam naszą muzykę i przyjaciół z Nowego Jorku, ale kiedy zrozumiałem, że Claudio mógłby nie dożyć spotkania w Rimini, zostawiłem wszystko i wsiadłem w samolot. Dziś jestem wdzięczny za tę decyzję.

Co zrobiłem? Po prostu tam byłem, nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko być tam z moim przyjacielem Claudio. On o tym wiedział. Kiedy do niego wszedłem, przebudzając się na chwilę ze stanu śpiączki, w którym od dawna się znajdował, wyszeptał do mnie po angielsku: „How are you?” (Jak się masz?). Jego przyjaciel pianista przyniósł do szpitala keyboard i dzięki temu, co jakiś czas, mogłem coś na nim dla Claudio zagrać. Były to improwizacje, jego własne piosenki, moja muzyka. Marta poprosiła mnie, aby zagrał także ostatniego dnia.

Claudio był człowiekiem bardzo zaangażowanym w swoją katolicką wiarę, ale to nigdy nie przeszkodziło nam w naszej przyjaźni, wręcz przeciwnie. Kiedy wierzysz, musisz to robić ze wszystkich sił, całym swoim sercem i całym sobą. Caludio tak właśnie żył i dlatego byliśmy przyjaciółmi. Był poetą, a jego poezja spełniała się w jego muzyce.

Dziękuję Ci Claudio.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją