Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2015 > marzec / kwiecień

Ślady, numer 2 / 2015 (marzec / kwiecień)

Listy

Spojrzenie Kogoś Innego? i inne


SPOJRZENIE KOGOŚ INNEGO?

Pielgrzymka do Rzymu na spotkanie z Ojcem Świętym Franciszkiem jest dla mnie jednym z ważniejszych wydarzeń tego roku, jeśli nie całego mojego życia. Dlaczego? Bo odmieniło się moje spojrzenie za sprawą spojrzenia kogoś innego. A może nawet było to spojrzenie Kogoś Innego? Chciałabym opowiedzieć o dwóch spojrzeniach. Pierwsze to spotkanie z zaprzyjaźnioną siostrą zakonną, siostrą Moniką, która powiedziała: „Dziękuję każdego dnia za swoje powołanie, codziennie modlę się w jego intencji. Nie wyobrażam sobie życia bez Pana Jezusa. Życie nie miałoby wtedy ani sensu, ani smaku”. Usłyszawszy to zdanie, stwierdziłam, że mogę już wracać do domu, bo to, czego potrzebuję, właśnie dostałam, nie od papieża, ale od pokornej zakonnicy, która pokazała mi, że to, co posiadam, nie należy do mnie, ale jest mi dane zupełnie darmowo, za nic, ponieważ na to nie zasługuję – bo przecież nawet nie dziękuję Panu Bogu za moje powołanie. Drugie wydarzenie to spotkanie z bezdomnymi. Razem z Anią pomagałyśmy siostrze Monice w przygotowaniu i rozdawaniu posiłku dla bezdomnych nocujących przy placu św. Piotra. W spotkaniu z nimi doświadczyłam zdumienia ich uważnością na rzeczywistość: pamiętali o swoich przyjaciołach z kartonu obok, aby i dla nich wziąć posiłek (ile razy ja nie pamiętam o potrzebach moich przyjaciół). Wobec ich potrzeb moja odpowiedź jest niewystarczająca. Rzym to dla mnie te dwa spojrzenia, które wywróciły mój świat do góry nogami. Nie umiem już przejść obok potrzebującego, nie spojrzawszy mu w oczy, bez rozmowy o tym, kim jest, czego potrzebuje. Wrzucenie złotówki, euro czy innej monety nie zaspokaja mojego serca, bo wiem, że żadna kwota nie odpowiada na jego prawdziwą potrzebę, na naszą prawdziwą potrzebę. To niesamowite, ilu nowych przyjaciół można spotkać na swojej drodze, gdy każdy z nas, spojrzawszy na siebie, zaczyna towarzyszyć sobie nawzajem w modlitwie. Piękne było spotkanie z papieżem, piękne było spotkanie z przyjaciółmi, ale to, co mnie przemienia, to żywy Chrystus. Papież przecież zaprosił nas do odchodzenia od siebie.

Anna, Kraków

OJCIEC ŚWIĘTY JAK MÓJ TATA: KORYGUJE BŁĘDNE KROKI

Gdy po raz pierwszy przeczytałam wystąpienie papieża Franciszka skierowane do CL, byłam nieco zmieszana. Wydawało mi się, że chce poprawiać Ruch i prawie mnie to denerwowało. Gdy jednak dłużej zastanawiałam się nad jego słowami, ze zdumieniem zaczęłam odkrywać, że on naprawdę jest ojcem i koryguje mnie w taki sam sposób, w jaki robi to mój tata, gdy stawiam zły krok. Papież Franciszek odesłał nas do korzeni naszego Ruchu i chrześcijaństwa: do spotkania z Chrystusem. Uderzyły mnie jego słowa: „Chrześcijańska moralność jest odpowiedzią, jest wzruszoną odpowiedzią w obliczu zdumiewającego miłosierdzia – nieprzewidywalnego, wręcz «niesprawiedliwego» zgodnie z ludzkimi kryteriami – Kogoś, kto mnie zna, zna moje zdrady i pomimo wszystko i tak mnie kocha, szanuje mnie, obejmuje mnie, na nowo mnie wzywa, pokłada we mnie nadzieję, oczekuje czegoś ode mnie”. Chrystus przytula mnie z miłosierdziem, z miłosierdziem tak wszechogarniającym, którego czuję się niegodna i które często z trudem przyjmuję. Nie jest ważne to, czy „staję się lepsza”, ale tylko to, czy uciekam się w Jego miłosierne ramiona, czy nie.

Margaret, uczennica GS w Minnesocie (Stany Zjednoczone)

JA, ON I SERCE, KTÓRE DOBRZE DZIAŁA

Najdroższy księże Juliánie, dziękuję Ci za pracę, którą dajesz nam do wykonania, a wraz z Tobą dziękuję papieżowi Franciszkowi, ponieważ w jego słowach z audiencji dostrzegam to samo Twoje zaproszenie do nawracania się. Opowiem Ci o jednym fakcie, który stał się przełomem w mojej codziennej pracy. Zaczęłam dyskutować o Bogu i o małżeństwie z moim narzeczonym, który nie jest chrześcijaninem, i wyszła na wierzch, tak jak wiele razy wcześniej, różnica naszych stanowisk. Tym razem wydarzyło się jednak coś, ponieważ on ponaglał mnie swoimi prowokacjami, mówiąc, że Bóg nie istnieje. Zauważyłam, że często widzę go nie takim, jaki on jest, ale takim, jakim chciałabym, by był, i ostatecznie tracę to, co najlepsze. Dzięki jego prowokacjom, w istocie, zaczęłam zadawać sobie pytanie: „Czego bronię? Pięknego dyskursu czy rzeczywistego faktu?”. Wiem, że Bóg uobecnia się poprzez twarze i fakty, które mogłam wymienić w tamtym momencie po kolei: dlaczego więc muszę zmieniać metodę i próbować przekonać go przy pomocy dialektyki?! Zdałam sobie sprawę, że bycie z tym człowiekiem bez oszukiwania, ale patrząc na niego takim, jakim on jest, moim „dobrze działającym” sercem, z całym kryjącym się w nim pragnieniem prawdy i spełnienia, którego nie może zaspokoić żaden dyskurs, jest dla mnie uprzywilejowaną okazją, by za każdym razem wykonywać tę pracę i lepiej poznawać Tego, który się wydarzył i nie przestaje się wydarzać na nowo, nawet wtedy, gdy redukuję Go do „pięknego mówienia”. Dlatego jako jedyną nadzieję dla siebie i dla wszystkich wokół mnie widzę to nieustanne nawracanie się, to nieustanne przyzwalanie na „bycie decentralizowanym” przez Tego, który tak dobrze stworzył nasze serce, że nie zadawala się ono niczym mniejszym od Niego.

Cecilia, Szanghaj (Chiny)

AUDIENCJA ZA KLAUZURĄ

Wielu osób, podobnie jak mnie, nie będzie w Rzymie 7 marca, ponieważ wypełnieniem się Bożej woli, której świadomość dojrzewała w Ruchu, jest klauzura. Nie będziemy jednak mniej obecni, co więcej, w ciszy będziemy mówić Bogu o każdym z was; dla was śpiew, oklaski… Dla nas szept wdzięczności. Ale miłość jest ta sama.

Siostra Maria Teresa, Mediolan

ALINA I DWIE ROSJANKI

Gościłem dwie Rosjanki, prawosławne, które przyjechały do Rzymu na audiencję. Przyjechały w czwartek po południu. Czwartek jest w moim domu dniem porządków: przychodzi Alina, „pomoc domowa na godziny”. Alina jest Ukrainką, pochodzi z bardzo ubogiej rodziny, ona także jest wyznania prawosławnego. Jej syn został obowiązkowo wcielony do wojska ukraińskiego, został ranny i teraz odbywa w domu krótką rekonwalescencję. Moja żona kocha Alinę i obawiała się, że gdy spotka te dwie Rosjanki, może dojść do jakiejś przykrej sytuacji. Dlatego o tym, że przyjadą, poinformowaliśmy ją wcześniej. Potem poprosiłem Alinę, by pomogła mi przygotować dla nich pokój. Alina posłała łóżka, potem rozmawiała z nimi uprzejmie w jakimś rosyjskim dialekcie. Kiedy wręczyłem moim gościom bilety autobusowe, wyjaśniła im, jak mają ich używać, ich ważność, funkcjonowanie metra itd. Kiedy rozmawiały, wziąłem na bok mojego syna Tommaso i powiedziałem mu: „Nasi goście nie wiedzą, że syn Aliny został zraniony przez Rosjan, ale wie o tym Alina. Nie ma jednak ani cienia gniewu w jej głosie, żadnej urazy w jej spojrzeniu. Usłużyła swoim nieprzyjaciołom, to znaczy ich pokochała. Pamiętasz o tym, co powiedział Jezus: cóż to za zasługa kochać swoich przyjaciół? Do tego zdolny jest każdy. Wy musicie kochać waszych nieprzyjaciół”. Na co Tommaso odparł: „To jest coś!”. Tamtego popołudnia naprawdę zrozumiałem, co takiego chciał powiedzieć ksiądz Giussani, mówiąc, że chrześcijański fakt bardziej niż religią jest wydarzeniem, to znaczy miejscem i czasem, w którym dokonują się zdumiewające fakty, niezwykle pozytywne, uchodzące gdzie indziej za niemożliwe. W jaki sposób Alina może być taka? Jest pokorna. Pokora jest osądem. Gdyby mogła wysłowić się poprawnie po włosku, powiedziałaby: „Jestem uboga, odpowiada to jednak woli Boga i to mi wystarcza do tego, by żyć”.

Massimo, Roma

 „ZWYCZAJNE” TRIDUUM

Pierwszy raz przeżyłam Triduum Paschalne poza domem, poza krajem, w miejscu którego nie znałam oraz z ludźmi, z których znajoma mi była tylko nasza mała, 10-osobowa grupka z Polski. Ten wyjazd jednak chyba jeszcze bardziej niż dotychczasowe pomógł mi zrozumieć kilka spraw. Przede wszystkim oczekiwałam, że przeżyję coś niesamowitego, jakieś wielkie uderzenie, jakieś „bum”, które całkowicie zmieni rzeczywistość. Ale nic takiego się nie wydarzyło, wręcz przeciwnie, już na początku zdumiała mnie „zwyczajność”, „zwyczajność” jazdy samochodem, czekania na innych, na samolot. To mnie sprowokowało do zastanowienia się nad tym, czego poszukuję. Chciałam przeżyć pięknie ten czas najważniejszych świąt w roku, ale wiedziałam, że wszystko będzie wyglądać inaczej. Już od dawna denerwowałam się, gdy czułam, że nie potrafię myśleć o wszystkich dobrze, a na tym wyjeździe przekonałam się, że nie muszę i nie mogę tak myśleć. Doświadczyłam jednak po raz kolejny i znowu dobitniej niż wcześniej, że wszyscy jesteśmy jedną, wielką rodziną. Gdy widziałam setki Włochów schodzących ze wzgórza po zakończeniu Drogi Krzyżowej, rozmawiających o błahych sprawach, śmiejących się i śpiewających podczas posiłków, dziękujących za drobne gesty, ich radość i poczucie bezpieczeństwa – poczułam, że choć ich nie znam, traktuję ich jak braci i siostry, jak najlepszych przyjaciół do grobowej deski. Tak samo traktowałam ludzi z innych krajów, z Polski, z którymi podróżowałam dziewięć godzin w jedną stronę. Poczułam się przygarnięta i bezpieczna w otoczeniu tych wszystkich osób, jakbym już była w niebie. Zaczęłam żyć słowami piosenki Amare ancora: „Wystarczy tylko stać się ponownie jak dzieci i pamiętać, że wszystko jest dane, nowe i wyzwolone”. Przypomniałam sobie zdanie, które usłyszałam od Francesca jeszcze w Lubachowie (cytował chyba księdza Giussaniego): „Nie znam cię, ty nie znasz mnie, jednak oboje chcemy dla siebie dobrze, ponieważ idziemy tą samą drogą”. Pamiętam także, jak Marco powiedział nam pod koniec spotkania: „Módlcie się nie tylko ogólnie za Ruch i Carróna, ale i za siebie nawzajem, bo wtedy poczujecie, mimo oddalenia, że jesteście razem, bez względu na wszystko”. Pamiętam o was wszystkich w modlitwie. I ufam, że wszyscy spotkamy się i kiedyś zawsze będziemy razem w niebie.

Ola, Opole

„PRZYPADKIEM”

Przekazujemy podziękowania i świadectwo naszego przyjaciela z Białegostoku, w którego intencji modliliśmy się po tym, jak uległ poważnemu wypadkowi na początku lutego tego roku.

Chciałbym na początku wszystkim podziękować za wsparcie, jakie otrzymałem w najtrudniejszej chwili mojego życia. Za rzeczy duże i małe. Za modlitwy krótkie i długie. Za Msze św., Różańce, Drogi Krzyżowe, nowenny pompejańskie oraz modlitwy codzienne, odmawiane w mojej intencji. Czuję się jak człowiek, który zaciągnął olbrzymi kredyt hipoteczno-modlitewny w banku Pana Boga ze spłatą do końca życia. Postaram się uiścić długi w modlitwie i w dobrych uczynkach. Chciałbym utrwalić wszystko, co mnie spotkało, by nie zapomnieć o zaznanej dobroci. Obecnie przebywam wraz z rodziną w domu po dwóch miesiącach spędzonych w szpitalu. Lekarze nie są w stanie powiedzieć, jaka była przyczyna mojej choroby. Wie to tylko sam Bóg. W ciężkich chwilach, leżąc na łóżku prawostronnie sparaliżowany, trzymałem się Boga, pokory, ludzi i sportu. Modlitwa moja i osób wstawiających się za mną napełniała mnie tak bardzo potrzebnym w ciężkiej chorobie pokojem, a mojej żonie dawała siłę do zmagania się trudnymi okolicznościami. Bóg „przypadkiem” zesłał mi polskiego kapłana (przebywałem w szpitalu za granicą), który udzielił mi sakramentu pokuty i przyszedł do mnie z Komunią Św. „Przypadkiem” operacja się udała. „Przypadkiem” po trzech tygodniach wstałem z wózka inwalidzkiego, o którym marzyłem w pierwszych godzinach po operacji (ruszałem tylko kciukiem prawej ręki, cała kończyna górna i dolna z prawej strony była sparaliżowana). „Przypadkiem” zaczął się okres Wielkiego Postu, w czasie którego dźwigałem krzyż miażdżący mnie z prawej strony. Był on dla mnie za ciężki. „Przypadkiem” jednak z każdym dniem stawał się coraz lżejszy. „Przypadkiem” prowadząca mnie lekarka codziennie robiła wielkie oczy ze zdumienia, stwierdzając, że w ciągu jednego dnia rehabilituję się tak jak każdy inny pacjent w przeciągu tygodnia. Później zmieniła zdanie i powiedziała, że w tydzień rehabilituję się jak w pół roku. „Przypadkiem” teraz ruszam wszystkimi chorymi wcześniej częściami ciała. Wszystko to zawdzięczam Bogu i dobroci ludzi, którzy się za mnie modlili. Z pokorą przyjmę ewentualny brak całkowitej sprawności. Siłę do dalszego leczenia dają mi wiara i sport. Jeszcze raz wszystkim Wam dziękuję.

Krzysztof z rodziną, Białystok

PLAKAT WIELKANOCNY. I WYBRAŁ WŁAŚNIE MNIE, DZISIAJ

Fragmenty Powołania tematem wielkanocnego plakatu. Chrystus, który wyłania się z rogu płótna, i Mateusz, który zmieszany podnosi wzrok: historia, po upływie ponad 400 lat, tego, „jak człowiek staje się chrześcijaninem”. Oto, jak powstało dzieło Caravaggia.

Cykl z kaplicy Contarellich z rzymskiego kościoła św. Ludwika, króla Francji, reprezentuje epokowy przełom w historii malarstwa. W istocie, po raz pierwszy Caravaggio, którego obrazy już wtedy były powszechnie kolekcjonowane przez prywatnych miłośników sztuki w Rzymie, zostanie wezwany do wykonania publicznego zamówienia, w takim sensie, że dzieła w kościele miały być oglądane przez wszystkich.

Był rok 1559, wigilia Roku Jubileuszowego. W kościele św. Ludwika, króla Francji, położonym dokładnie naprzeciwko Palazzo Madama, znajdowała się kaplica, która zgodnie z wyrażoną w testamencie wolą tytularnego kardynała Mathieu Cointrela (zitalianizowanego potem na Contarelliego), miała być przyozdobiona historią świętego Mateusza, tymczasem na skutek niezdecydowania wykonawców testamentu przez długie lata jej ściany pozostawały nagie. W przededniu Roku Świętego nie można było jednak dalej iść na ustępstwa. Caravaggia polecił jego kolekcjoner i wielbiciel, kardynał Del Monte.

W ten sposób „za sprawą jego kardynała” 23 lipca 1599 roku podpisano z Caravaggiem kontrakt, który zawierał także bardzo precyzyjnie opisany program ikonograficzny. Pierwsza scena miała przedstawiać Powołanie Mateusza; następnie Św. Mateusz z Aniołem miał zawisnąć w ołtarzu (obraz ten Caravaggio namalował w dwóch wersjach, jedna wciąż pozostaje in loco, druga natomiast zaginęła podczas bombardowania Berlina w 1945 roku); wreszcie scena męczeństwa apostoła.

Jeśli chodzi o Powołanie Mateusza, nie ma chyba obrazu, który z większym prawdopodobieństwem wyobrażałby to, „jak człowiek staje się chrześcijaninem”. Obraz kompozycyjnie zdominowany jest przez gest Chrystusa, który wkracza na płótno z prawej strony; prawdziwe wydarzenie dokonuje się w tym ciemnym kącie, w którym nie widać żadnego poruszenia, żadnej oznaki „wyjątkowego momentu”, każdy dalej robi to, co robił. Tylko Mateusz podnosi głowę, bardziej zmieszany niż zdumiony, jakby pytając, czy dobrze zrozumiał: to znaczy, że ten człowiek, Jezus, przywołuje właśnie jego. Dlatego jedną ręką wskazuje na siebie, a z drugiej nie wypuszcza monet, które właśnie liczy: jedna moneta zresztą pozostaje dobrze widoczna, zatknięta za wstążkę kapelusza. Jak powiedział papież Franciszek, Mateusz wciąż zagarnia swoje pieniądze. Ostatnio została wysunięta hipoteza, że Mateusz to tak naprawdę ta młodsza postać z obrazu, która dalej liczy pieniądze, nie podnosząc nawet głowy. Hipoteza sugestywna, ale nieprawdopodobna, ponieważ Caravaggio zadbał o to, by zapewnić cyklowi narracyjną spójność oraz czytelność, obdarzając Mateusza zawsze tymi samymi rysami, a następnie postarzając go po prostu na kolejnych przedstawieniach.

Jeśli chodzi o wartość tego cyklu, nikt nie potrafił ocenić go lepiej od Roberta Longhiego. Oto, co napisał ten wielki historyk sztuki w katalogu wielkiej wystawy mediolańskiej z 1951 roku: „Zadaje się na przykład pytanie o Caravaggia: co możemy dzisiaj wiedzieć o tym, jak dokonało się powołanie Świętego? Nie wiemy o nim nic poza tym, że był celnikiem. I skoro w punkcie celnym, gdzie wymienia się pieniądze, jest czymś normalnym, że spokojnie zasiada się do gry, nie jest dziwne, że dla większej naturalności, Chrystus, wchodząc dzisiaj do izby urzędu celnego, przyzywa Matusza, odrywając go od partyjki gry hazardowej”. Zapis kursywą słowa „dzisiaj” pochodzi od samego Roberta Longhiego: Caravaggio naprawdę jest geniuszem, który odnosi wszystko do czasu teraźniejszego.

Giuseppe Frangi

NIEDZIELA W DOMU RODA

W lecie 2013 roku rozmawiałem z kilkoma przyjaciółmi o potrzebie zrobienia czegoś charytatywnie. Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy odwiedzać w niedzielę popołudniu cierpiącego na paraliż czterech kończyn Roda, który był już zaprzyjaźniony z niektórymi z nas. Pragnienie bycia wychowywanym przez gest miłości ścierał się jednak z chęcią spędzenia swojego czasu na czymś innym. Poza tym myślałem, że inny gest byłby być może odpowiedniejszy. Jednocześnie przeczuwałem, że tylko świadome zaangażowanie czasu i sił pozwoli mi być wychowywanym przez to, co robiliśmy. Rozmowa z przyjacielem pomogła nam ze wzajemnością spojrzeć uważniej na nasze pragnienie, w ten sposób zaczęliśmy planować nasze odwiedziny bardziej systematycznie. Każde wyjście z domu po to, by pójść do Roda, stało się dla mnie świadomym otwarciem mojego czasu wolnego na coś, co było przeze mnie niezaplanowane, z pragnieniem, by z każdej wizyty mogło wytrysnąć coś innego. Patrząc na nasze dzieci, uświadamiałem sobie, że nie ma nic, czego pragnąłbym dla nich bardziej od owej otwartości na coś innego i większego od nas, dlatego też postanowiliśmy z moją żoną zaprowadzić je parę razy do Roda, by spędziły z nim popołudnie. Pewnej niedzieli byliśmy u Roda w dziewięć osób, rozmawialiśmy z nim oraz śpiewaliśmy przy akompaniamencie gitary i ukulele. Na początku myślałem, że to śmieszne, prawie szalone, by tylu ludzi towarzyszyć tylko jednej osobie, potem jednak uświadomiłem sobie, że Rod nigdy na to nie narzekał i że ja mam wokół siebie dużo więcej niż dziewięciu przyjaciół. Zacząłem pragnąć dla siebie tego samego poczucia wdzięczności za życie, jakie miał on. Rod odszedł w wigilię Bożego Narodzenia. Kiedy dowiedzieliśmy się o tym, moja żona powiedziała: „Straciliśmy jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie posiadaliśmy”. To prawda, że działanie charytatywne jest jednym z najprawdziwszych i najbardziej wychowawczych doświadczeń, jakie mogę przeżywać.

Lucas, Vancouver (Kanada)

TO PYTANIE POŚRÓD TYSIĄCA BITEW W ŻYCIU

Drogi księże Juliánie, byłem w Tokio w związku z pracą. Jestem rzemieślnikiem i od 35 lat pracuję na własną rękę. Od dawna przygotowywałem się do tej podróży, ciężko pracując i doskonaląc się tak, jak tylko jest to możliwe, by zawieść tam to, co mam najlepszego, i, taki przynajmniej był zamiar, nie musieć „pukać do drzwi”, ale „wyważać je” i usłyszeć: „O kurczę, ale dobrze pracujesz”, a być może przywieźć też do domu jakiś dobry kontrakt, jeden z tych, które odmieniają ci życie. Pewnego ranka udałem się do ważnego dilera, nie umawiając się z nim wcześniej. Poszedłem na godzinę 10.00 i dopiero przed jego biurem zauważyłem, że otwierają dopiero o 11.00. Musiałem poczekać godzinę i to strasznie mnie wkurzyło, ponieważ postrzegałem to jako przeszkodę, komplikację, która wciskała się między mnie a cel. I zauważyłem, że tak naprawdę znaczną część mojego dnia przeżywam właśnie w ten sposób, jako przeszkodę między mną a wyznaczonym sobie celem, ściśle wypełnionym rozkładem dnia, który ustaliłem, by ostatecznie nie cieszyć się z niczego. Koniec końców musiałem poczekać. Wykorzystałem więc ten czas i wyciągnąłem tekst Inauguracji Roku, znajdujący się w „Tracce”, które miałem przy sobie. Dokładnie na początku zadawałeś pytanie: „Co jednak sprawia, że jesteśmy teraz?”. Spróbuj to sobie wyobrazić: byłem tam, w gotowości do działania niczym strażak, by zanieść do domu rezultat swojego życia! Instynktownie natychmiast „zapisałbym” to pytanie w pliku zatytułowanym „puste gadanie” i przeszedłbym dalej, do czegoś bardziej „konkretnego”. Tymczasem, kto wie, za sprawą jakiej szczeliny, pytanie to uczyniło wyłom i tam narodziłem się na nowo. Codziennie chodzę do pracy pieszo. Zajmuje mi to około 20 minut. Prawie zawsze, gdy pochłaniają mnie różne myśli, coś mnie zdumiewa. Zauważając różne sprawy, zauważam także siebie. Znów zaczynam żyć i, jak mówi Ewangelia, oczy, które nie widzą, zaczynają widzieć, a uszy słyszeć. Rodzę się na nowo, wydobywany z mgły. Żeby ukonkretnić i odpoetyzować to słowo, narodzić się na nowo znaczy dla mnie „być”; na nowo czuć płynącą krew, widzieć, słuchać, zdumiewać się i wzruszać na nowo, odczuwać tęsknotę albo smutek, kiedy przychodzą, ale także pokój za sprawą tej tajemniczej Obecności, która pojawia się, gdy rzeczy się wydarzają. Być. Oto krąg się zamyka i powraca pytanie z Dnia Inauguracji, które wprawiło mnie w zakłopotanie w Tokio, gdy doświadczałem mocnego uderzenia. Jakąż siłą jest odnalezienie go w doświadczeniu, pośród meandrów i wiraży moich codziennych bitew! Jakże jest pięknie, gdy rzeczy nie są przeszkodą, ale dają szansę na ponowne narodziny! Żadne tam puste gadanie! Żadna tam zbytnia kruchość, by nie wytrzymała życia!

Marco, Ravenna

BARCELONA

SERDECZNY PRZYJACIEL MARCOSA

21 lutego w wypadku samochodowym zginął Marcos Pou Gallo z Barcelony. 11 lutego jako świeżo upieczony magister wstąpił do seminarium. Oto słowa księdza Juliána Carróna, skierowane do rodziny Marcosa.

Drodzy przyjaciele, „nikt zaś z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc i w śmierci należymy do Pana. Po to bowiem Chrystus umarł i powrócił do życia, by zapanować tak nad umarłymi, jak nad żywymi” (Rz 14, 7–9). Te słowa świętego Pawła jako pierwsze przyszły mi na myśl, kiedy z głębokim bólem otrzymałem wiadomość o śmierci naszego drogiego Marcosa. Nie wydaje mi się, żeby można było znaleźć właściwsze słowa, by to opisać. My, którzy mieliśmy szczęście go poznać, widzieliśmy, że nie żył on dla nikogo i niczego innego jak dla Pana. Jego eksplodująca radość pochodziła od Niego. A jego śmierć nie była niczym innym jak umieraniem dla Pana. Nie możemy patrzeć na życie i śmierć Marcosa, nie mając przed oczami faktu, że „po to bowiem Chrystus umarł i powrócił do życia, by zapanować tak nad umarłymi, jak nad żywymi”. On, który był Panem jego życia, jest teraz Panem jego śmierci. Uczestnicząc w śmierci Chrystusa, Marcos uczestniczy teraz w Jego zmartwychwstaniu, w towarzystwie Tego, który był wszystkim w jego życiu i którego nikt teraz nie będzie go mógł pozbawić. W naszym wspomnieniu był nierozerwalnie związany z Chrystusem, którego pełnią już żyje. Udręka, którą znosimy z powodu jego odłączenia od nas, nie będzie mogła przeważyć nad szczęściem Marcosa, którym cieszy się w towarzystwie swojego serdecznego Przyjaciela, Chrystusa. Jego szczęście zwycięży nasze cierpienie, pozwalając nam zrozumieć prawo chrześcijańskiej egzystencji: „Jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana”. Pamięć o Chrystusie jest jedynym balsamem dla tak głębokiej rany. Wspierajmy się wzajemnie, przyjaciele, w tej pamięci. Mocne uściski!

Julián

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją