Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2005 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2005 (styczeń / luty)

CL

Bóg i okrutna samotność człowieka

Przedstawiamy wywiad, który Gian Guido Vecchi przeprowadził z ks. Luigim Giussanim, opublikowany na łamach Corriere della Sera 15 października 2004 r., z okazji pięćdziesięciolecia powstania ruchu Comunione e Liberazione, pod tytułem: „Giussani. Ja i ludzie z CL. Nasza wiara w twarz świata”.


„Pamiętam, że wybór Liceum Berchet był całkowicie przypadkowy, na podobieństwa kamienia wyrzuconego w niebo. Gdy wchodziłem po schodach prowadzących do budynku liceum, nie miałem pojęcia kogo tam spotkam. Zebrały się tam młode latorośle z wyższych sfer Mediolanu, których nie znałem i którymi nikt się wówczas nie zajmował...”. Głos księdza Giussaniego jest zachrypnięty i słaby jak westchnienie, ale spojrzenie jest wciąż tym samym, dobrze znanym dzieciakom „ks. Giusa”, to te same oczy, spoglądające na nas spod beretu na fotografiach sprzed pięćdziesięciu lat. Oczy trzydziestoletniego księdza, pochodzącego z podmediolańskiego Desio w regionie Brianza, który pewnego pięknego dnia postanowił porzucić nauczanie w seminarium w Venegono i rzucić się w wir wielkiego miasta, które w swoich pismach Testori nazywał miastem „wielkich, nędznych kamienic”. To pewnie wpływ wiary mamy Angeli czy temperamentu ojca Beniamino, grawera w drewnie, restauratora antyków i anarchistycznego socjalisty. Faktem jest, że „Gius” kończy dzisiaj osiemdziesiąt dwa lata, a jego dzieci będą jutro świętować, w pielgrzymce do Loreto, pół wieku ruchu zrodzonego w mediolańskim liceum i rozsianego dzisiaj w siedemdziesięciu krajach świata. Bo młodzież ze schodów w Berchet utworzyła wspólnotę Gioventù Studentesca (Młodzież Uczniowska), która potem stała się ruchem Comunione e Liberazione. Prawdą jest jednak, że napisał on do papieża: „Nie tylko nigdy nie miałem zamiaru «zakładać» czegokolwiek, ale utrzymuję, że geniusz ruchu, którego narodzin byłem świadkiem, wynikał z odczucia przynaglenia i potrzeby głoszenia konieczności powrotu do podstawowych aspektów chrześcijaństwa, to znaczy z pasji do faktu chrześcijańskiego jako takiego, w jego najistotniejszych wymiarach. I to wszystko”.

 

Księże Prałacie, wybór liceum Berchet był przypadkowy...?

... Przynajmniej, jeśli chodzi o niespodziewane spotkanie z grupą młodych, jakie miało miejsce trochę wcześniej, w pociągu do Rimini. Rozmawiając z nimi, dostrzegłem ich głębokie niezrozumienie tego czym jest chrześcijaństwo. Spotkanie to wpłynęło na moją prośbę do przełożonych, abym mógł porzucić wykładanie w seminarium na rzecz nauczania licealnego. Przydzielono mi lekcje religii w mediolańskim Berchet.

 

I jak się ksiądz zachowywał, poczynając od owego pierwszego dnia w klasie pierwszej E?

Podstawowym kryterium, jakie stosowałem w klasie było budzenie w tych młodych ludziach nowego zapału, przez usiłowanie przekazywania im wiary ludu, do którego należałem. Mówiłem tak do siebie zaczynając ten pierwszy dzień w szkole. Ze strony młodzieży zauważyłem od razu szczere zainteresowanie, a u niektórych nawet poruszenie?

 

Poruszenie?

Tak, słuchając tego, co mówiłem w czasie lekcji, duch niektórych studentów doznał zaskakującego poruszenia faktem, że religia niespodziewanie może się okazać żywa w obliczu pytań o wyczerpujący sens życia, które w tamtym momencie, z nietrwałego, zmiennego, chociaż szczerego, punktu widzenia młodzieży, były ignorowane. Prosiłem Matkę Najświętszą, aby udzieliła mi łaski ukazania tym młodym ludziom, w jaki sposób religijność dociera do człowieka poprzez niewyobrażalną głębię ludzkiego doświadczenia.

 

Czy spotkał się ksiądz z nieufnością?

Pamiętam jeszcze, jakby to było wczoraj, pierwszy wybuch lekceważenia i złości, jaki wywołało moje pierwsze, niespodziewane pytanie. Właściwie chodziło o zastrzeżenie, które pewien chłopak z ostatniej ławki przedstawił jako swoje własne: „Wiara i rozum to dwa, zupełnie różne obszary, egzystencjalnie wobec siebie wrogie”. Mówił o dwóch prostych równoległych, które nie mogą się ze sobą nigdy spotkać...

 

Co ksiądz odpowiada na tego rodzaju zastrzeżenia?

Punktem wyjścia był dla mnie sposób patrzenia na rzeczy jako „pasja do”, jako „miłość”, postawa otwartości, która nie pozwala zaczynać samotnie i uruchamia wydarzenie relacji. Niemożliwe jest stawanie wobec sytuacji, w której chodzi o życie, bez tego, że ów kontekst spowoduje rozpad tego, co było dotąd, wywoła zdumienie. Jeśli wydarzy się to zdumienie, logicznym będzie entuzjazm w mówieniu do młodzieży, całe zaangażowanie zostanie podporządkowane pracy rozumu: byłoby rzeczywiście błędem pójście za kimś bez jakiegoś wyraźnego motywu, w umyśle człowieka jest pewien zwornik, który domaga się wyjaśnienia motywu. Innymi słowy, bez zaskoczenia, zdumienia rzeczywistością jako punktu, w którym nabiera się rozpędu, człowiek pozostałby zablokowany, mnie lub bardziej, przez czystą konieczność działania, robienia czegoś – ale czego? – i odczuwałby, że wszelkie usiłowanie jest bezużyteczne.

 

Twierdzi się jednak, że Europa jest coraz bardziej zsekularyzowana. Jak można dzisiaj mówić o wierze?

Przede wszystkim należałoby skorygować sposób, w jaki zazwyczaj pojmuje się wiarę. Wszelki nowy początek doświadczenia chrześcijańskiego – a zatem każda relacja – nie wyrasta z jakiegoś punktu widzenia kulturalnego, jakby to był jakiś dyskurs, który się aplikuje do rzeczywistości, ale dokonuje się odczuwalnie, po prostu się tego doświadcza. To akt życia, który wprawia w ruch wszystko. Początkiem wiary nie jest jakaś abstrakcyjna kultura, ale coś, co pojawia się wcześniej: wydarzenie. Wiara jest świadomością czegoś, co się wydarzyło i wydarza, rzeczy nowej, od której wszystko bierze początek, rzeczywiście się zaczyna. To życie, a nie mówienie o życiu. Przecież Chrystus doznawał „poruszenia” już w łonie kobiety!

 

Czy właśnie tego nie umie się przekazać?

Tak, ten sposób postrzegania chrześcijaństwa i Kościoła jako życia został zagubiony w ostatnich wiekach i tak utracona została możliwość zapoczątkowania odpowiedzi na pytania młodzieży. Jeśli brakuje początku, nie ma przywiązania do problemu postawionego przez naturę człowieka: konieczności odpowiedzi na wymogi jego rozumu. Dlatego mówienie o wierze młodzieży, ale też i starszym, jest przekazywaniem doświadczenia, a nie powtarzaniem jakiegoś, choćby najbardziej słusznego, dyskursu o religii.

 

Czy istnieje jakaś wzajemna nieufność między kulturą laicką i religijną?

Z naszej strony nie ma żadnej nieufności, ale uzasadniona świadomość bardzo problematycznej sytuacji, którą według mnie dobrze wyraża jeden z wierszy Carducciego, Su Monte Mario (Na wzgórzu mariańskim): „Myślę o tej chwili, gdy ściśnięte pod równikiem, pociągnięte stygnącym ciepłem, zostanie ci tylko jedno zmęczone potomstwo - kobieta i mężczyzna, co wyprostowani, wśród rozbitych gór, wśród martwych lasów, zsiniali, ze szklistymi oczami, ujrzą ciebie, o słońce, jak zachodzisz na zawsze nad lodu bezkresem”.

 

To przygnębiający obraz...

Te słowa ukazują koniec człowieka. To postawa wynikająca z negatywnej koncepcji człowieka oraz z niepełnego rozwoju jego wrażliwości i inteligencji.

 

Czy ksiądz dostrzega także, podobnie jak wielu innych, wrogi tendencje wobec katolicyzmu w Europie?

Dzisiaj człowiek przeżywa pewien rodzaj egzystencjalnej niestrawności, pogorszenie się podstawowych funkcji, co sprawia, że staje się on podzielony, jak owa relacja mężczyzna-kobieta we wspomnianym wierszu Carducciego: jeśli nie postrzegają siebie razem od samego początku, u źródła, są podzieleni, dwie oddzielne istoty, które nie spotkają się nawet u kresu. Można z łatwością postrzegać wytwór jakiejś dziedziny sztuki wyłącznie jako rezultat swoich zdolności. Podobnie można patrzeć na pracę, na miłość do kobiety. Taka postawa jest bardzo rozpowszechniona.

 

A zatem?

Tym, co sprawia, że inaczej postrzega się człowieka, jest nieuchronna zależność od natury każdej rzeczy, zanim się ruszy z jakimkolwiek przedsięwzięciem: „O najsłodszy, potężny Władco głębin mojego umysłu!”, wołał wybitny poeta Leopardi. W ten sposób, w okrutną samotność, na jaką człowiek sam siebie skazuje, jakby chciał się uratować przed trzęsieniem ziemi, wkracza chrześcijaństwo jako propozycja odpowiedzi na tę sytuację. Chrześcijanin znajduje pozytywną odpowiedź w fakcie, że Bóg stał się człowiekiem: jest to wydarzenie, które zaskakuje i wnosi pocieszenie w los człowieka, który w innym wypadku byłby losem nieszczęsnym. Dla Boga nie do pomyślenia jest Jego działanie na rzecz człowieka, które byłoby czymś innym, niż „wielkodusznym wyzwaniem” dla jego wolności. Współczesne zarzuty, chętnie ograniczające wolność chrześcijaństwa i Kościoła, upadają w obliczu przygody relacji z człowiekiem, podjętej przez Boga. Tymczasem, z powodu ograniczonego pojmowania wolności, dzisiejszy człowiek nie jest w stanie sobie wyobrazić, że Bóg angażuje się w ścisłą relację z człowiekiem, niejako negując samego siebie. Dramat polega na tym, że człowiek, jak się wydaje, bardziej troszczy się o podkreślanie i potwierdzanie swojej wolności, niż o uznanie tej wielkoduszności Boga, która jako jedyna wyznacza miarę uczestnictwa człowieka w rzeczywistości i w ten sposób rzeczywiście go wyzwala.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją