Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 1994 > Biuletyn (18-20) maj

Ślady, numer specjalny / 1994 (Biuletyn (18-20) maj)

Świadectwa

Moja historia

Od kiedy pamiętam, byłem osobą wierzącą. To znaczy wyniosłem z domu świadomość istnienia Boga, w którego trzeba wierzyć, sprowadzając tę sugestię do uczestnictwa, a raczej obecności jedynie na niedzielnych mszach świętych oraz – nie powiem – bardzo uroczyście obchodzonych dwóch najważniejszych świąt.

Andrzej Toms


Słowem tradycja – z Panem Bogiem gdzieś w zaświatach. Tak dorastałem nie przypuszczając nawet, że tak naprawdę to rzeczy mogą się mieć zupełnie inaczej. Dzisiaj wiem, że tamten stan nie miał nic wspólnego z wiarą w pełnym tego słowa znaczeniu jest dość znaczna i jak życie pokazuje, zasadnicza różnica. Dziękuje jednak Bogu za to, że mama pokazała mi Chrystusa, ochraniała ten obraz, ochrzciła włączając do wspólnoty Kościoła i chociaż nieumiejętnie to ciągle mi o Nim przypominała.

W takim stanie ducha i z taką „świadomością katolicką” ożeniłem się i doczekałem dwójki dzieci. Fakty te niewiele zmieniły w moim życiu, które toczyło się jak dotąd i wydawało się być zupełnie normalne.

Dziewięć lat temu moja żona Teresa spotkała Ruch Comunione e Liberazione.  Z początku było to mi zupełnie obojętne. Jej wyjścia na spotkania, parę spotkań u nas w domu – cos nieważnego i w moim pojęciu zupełnie niepotrzebnego. Po prostu niepotrzebna nadgorliwość i strata czasu na – jak to określiłem pseudofilozofię. Wraz ze wzrostem zaangażowania Teresy, obojętność przerodziła się w niechęć. Coraz częstsze jej wyjścia coraz więcej wielkich słów, które niesamowicie mnie irytowały, agitacja w sposób niezbyt przypadający mi do gustu, wszystko to powodowało, że dość szybko zrodził się we mnie stan nie tylko niechęci, ale już jawnej wrogości wobec Ruchu. Teresa wygłaszała teksty jak nawiedzona i w pewnym momencie przestałem poznawać dziewczynę, z którą wziąłem ślub i którą, jak mi się wydawało, znam doskonale. Zaczęło brakować wspólnego języka, nie rozumiałem jej zupełnie twierdząc, że przesadza, że wystarczy przecież Dekalog i to owo niezbędne minimum, aby być zbawionym. Wystarczy po prostu nie grzeszyć, a będzie dobrze i na tym rzecz właśnie ma polegać.

Coś się między nami zaczęło psuć, aż w pewnym momencie poczułem się odtrącony, opuszczony i nieważny. Wydawało mi się, że każdy z nowych przyjaciół żony jest ważniejszy ode mnie, znaczy dla niej więcej. Zacząłem ją posądzać, że to zaangażowanie w jakiś tam Ruch odbywa się kosztem naszego małżeństwa, które jest przecież sakramentem świętym, o czym w moim mniemaniu Teresa zdawała się zapominać. Jej tłumaczenia, że to nie tak, że to nieprawda – na niewiele się zdały i nad naszym małżeństwem zaczęły pojawiać się czarne chmury. Nie wiedziałem co robić, aby jednak dalej być razem.

W końcu zacząłem to wszystko przemyśliwać, analizować na swój sposób. Starałem się znaleźć jakieś racje pozwalające mi zrozumieć cały ten Ruch. Co w nim jest, że ci ludzie tak tam ciągną, tak się go trzymają. Myślałem, myślałem angażując całe zastępy szarych komórek i nic. Pustka. Kompletnie nic. Byłem wciąż w punkcie wyjścia i dalej nic z tego nie rozumiałem. Wciąż obca mi była ta ich wizja innego, lepszego życia. Gorzej, przeraziłem się gdzie jest moje miejsce w tym wszystkim, jak się w tym znaleźć, co dalej robić, jak dalej żyć? Czy jest w ogóle możliwe takie życie, takie małżeństwo, taka rodzina. Potem zacząłem się modlić, żeby Pan Bóg otworzył Teresie oczy na nasze małżeństwo, na mnie, czyli na to co powinno być dla niej istotne. Żeby wyzwolił ją z tego fanatyzmu, czy jak to wtedy określałem – myślowego szowinizmu. Niestety nic się nie zmieniało.

W końcu doczekałem się zupełnie nieoczekiwanego stanu, który mniej więcej określa wiersz powstały w tym czasie i który zatytułowałem „Persona non grata”

 

Pukam do świadomości

Jak petent

W nieświadomości…

O panaceum

Na życie…

 

Otępiały w nijakości,

Zaprzedany

Szarej codzienności,

Wyprany

Z nadziei…

 

W bezpłodnej stagnacji,

W schemacie

Jałowej wegetacji

Przebieram

W niuansach…

Że wiem co u kresu?

Czekając

Przyszłego bezkresu?

Tu i teraz…

Brak czegoś…

 

Uparcie więc szukam!

Niecierpliwy.

Już nie pukam…

Kołaczę!

Echa nawet…

 

Co znaczę…?

 

Tak, przez jakiś czas towarzyszyła mi myśl, że jestem zupełnie niepotrzebnym w domu człowiekiem.

Pewnego dnia olśnienie! Pewnie Duch Święty sprawił, iż zrozumiałem, że nie jestem w stanie nic zrobić. Absolutnie nic! Pomoc musi przyjść z zewnątrz. Zmieniłem niejako podejście do problemu. Przedtem modliłem się o zmianę Teresy, teraz zacząłem się modlić o siebie. Autentycznie padałem na kolana i prosiłem, żebrałem wręcz, aby Bóg dał mi to zrozumieć. Jeżeli jest to prawdziwe – niech stanie się i moim udziałem, prosiłem o jakiś znak podporządkowując się bez reszty woli Bożej. Słowem – wołałem do Pana Boga o ratunek! Odrzuciłem egoizm i to swoje tak bardzo kochane „ja” i zdałem się tylko na Niego.

I otrzymałem ten dar! Jakie to wszystko było proste! Wiedzieć tylko gdzie się udać, a co ci potrzebne dostaniesz!

Któregoś dnia, przed wakacjami w 1992 roku Janek powiedział, żebyśmy pojechali razem do Łagowa. Przyznaję, że w pierwszym odruchu pojechałem tam ze względu na Teresę i co tu ukrywać, na walory turystyczne miejsca, choć w głębi duszy czułem, że mam tam jechać i koniec!

To, co tam przeżyłem można określić tylko w jeden sposób; Pan Bóg objawił mi się na nowo. Tam dostrzegłem – ślepy do tej pory – Jego faktyczną obecność i zacząłem nieśmiało próbować przylgnąć do tej Obecności. Był to dla mnie czas błogosławiony. Cieszyłem się z każdego dnia, z każdego spotkania, konferencji, z każdego czytania, nie zawsze zrozumiałego, tekstu. Ludzie byli jacyś tacy bliscy. Zdumiałem się bardzo spotkawszy się w biuletynie z analogiczną do mojej przygodę ks. Giussaniego zagubionego w lesie. Gdy próbował sam znaleźć drogę wyjścia z lasu – nic z tego nie wychodziło. Kiedy zaś zdał się nie tylko na siebie i zaczął wołać – zaraz ujrzał światło i wyszedł z tego nieszczęsnego lasu. Tak było i ze mną. Gdy daleko później usłyszałem zdanie: „Nic beze Mnie nie możecie uczynić” – od razu przypomniały mi się sceny z mojego życia przed Łagowem. Żałowałem, że Łagów trwał tak krótko, bo tak wiele mi dał. Po tych wakacjach poczułem gdzieś wewnątrz przynależność do Ruchu. Zacząłem nowe życie, jeszcze nieporadne, nie bardzo zawsze zrozumiałe ale faktycznie nowe. I mimo, że po drodze były i wzloty i upadki, proszę Chrystusa by trzymał mnie za rękę na tej drodze, drodze wspólnej i prowadzącej przecież do Niego.

Potem była Jelenia Góra, Polanica, Lądek, Legnica, Częstochowa i ostatnio Warszawa. Wszystkie te miejsca potwierdzały słuszność tej drogi a wyjazd do Warszawy dopełnił, myślę, całej reszty i rozwiał ostatnie, nieistotne już w gruncie rzeczy wątpliwości.

Warszawa potwierdziła, że dar tej wspólnej drogi jest też, bez wątpienia, moim udziałem, że wszyscy ludzie, których tam spotkałem to moi przyjaciele – najwięksi, bo podarowani mi przez samego Chrystusa. Wracałem wewnętrznie zbudowany i spokojny. Już bez żadnych frustracji i kompleksów, i choć zdaje sobie sprawę, że różne rzeczy mogą jeszcze człowieka spotkać tak w rodzinie, jak i w towarzystwie ruchu, to fakt jest taki, że nie może to zaważyć na słuszności tej drogi, drogi, którą razem kroczymy i na której powinniśmy się nieustannie wspierać.

Przy tym wszystkim musimy pamiętać o ogromnej wdzięczności Chrystusowi, że podarował nam ten charyzmat, że nam wskazał drogę tak jasną i prostą, że nam dał ks. Giussaniego i wszystkich innych ludzi prowadzących nas tą drogą ku Przeznaczeniu.

To moja historia, która zaczęła się w Łagowie i trwa do dzisiaj, już teraz powoduje pragnienia, aby jak najwięcej ludzi poznało ten smak nowego życia, jego prawdziwy i jedyny sens. Dziękuję Chrystusowi za wszystko, za to, że nie zostawił mnie w tym stanie nijakości, ale wyciągnął do mnie rękę dając mi tę drogę i samego siebie w twarzach przyjaciół, które zwłaszcza od wyjazdu do Warszawy przestały być jakieś tam różne, ważne, mniej ważne, bliskie czy dalsze. Wszystkie stały się dla mnie swoje, jednakowo bliskie, po prostu moje, z którymi czuję już tę jedność, do niedawna nie tak oczywistą.

Chciałbym to moje doświadczenie zakończyć wierszem Objawienie, który jest owocem wakacji w Łagowie.

 

W swej wspaniałomyślności

W ów dzień najpiękniejszy

Uznałeś żem w biedzie

I dałeś mi siebie.

 

Wrota życia stanęły otworem.

Nie ma już więcej!

Stoję tak oniemiały,

jak dzieciak mały.

 

Jak uzdrowiony ślepiec

Co ujrzał barwy tęczy

I nie wie co z tym począć,

Jak życie zacząć.

 

Wybacz mą zachłanność

O coś jeszcze chcę prosić.

Bym się z tym faktem zrósł,

Abym go uniósł!

 

Bym pełną szczerością serca!

Mógł kiedyś rzecz – nawet…

za wszystko co mi się stanie.

 

Dziękuję też mojej żonie, która mimo wszystkich kłopotów ze mną, tak mocno przylgnęła do obecności Chrystusa w towarzystwie Ruchu, że dla tak zwanego świętego spokoju w domu nie zarzuciła Ruchu, tylko uparcie pokazywała mi tę drogę, która z łaski Bożej stała się drogą i dla mnie.

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją