Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2015 > styczeń / luty

Ślady, numer 1 / 2015 (styczeń / luty)

Listy

Zaskakująca górska wyprawa i inne...


ZASKAKUJĄCA GÓRSKA WYPRAWA

11 stycznia wybrałam się z przyjaciółmi na górę San Primo, położoną między jeziorami Como i Lecco. Był to moment obiektywnie piękny: była piękna pogoda, słońce, piękne widoki itd. Po powrocie do domu, gdy podczas ciszy pracowałam nad tekstem rekolekcji Memores Domini, zadałam sobie jednak pytanie: co takiego pięknego wydarzyło się podczas tego dnia? Czymś oczywistym wydawała się odpowiedź, że wycieczka w góry, ale to nie była prawda. Ta odpowiedź mnie zdumiała. Jak to?! Czyżby w tym dniu nie było niczego pięknego? Widoki, słońce (zwłaszcza że cała Nizina Padańska była pokryta mgłą, dzięki czemu widać było całe pasmo Alp: od francuskich, przez włoskie, aż po szwajcarskie), dobre towarzystwo i jedzenie. Patrząc na cały dzień, uświadomiłam sobie, że najpiękniejszą jego chwilą był moment schodzenia. Ta odpowiedź była dla mnie równie zaskakująca. Obiektywnie: strome zejście, dużo błota, silny wiatr, śliska droga, czyli najbrzydsza część trasy… A więc? W trakcie schodzenia mój przyjaciel Massimo miał trochę problemów, pomogłam mu więc. Ale co w tym pięknego? To, że tylko w tym momencie w ciągu całego dnia zapomniałam o sobie, o patrzeniu przez pryzmat siebie (na przykład o tym, jaka to jestem świetna, że tak szybko umiem chodzić po górach), tylko w tym momencie widziałam rzeczywistość taką, jaką ona była, bez swoich wyobrażeń na jej temat. Jak zatem patrzeć na rzeczywistość, na wszelkie jej okoliczności bez redukcji, bez narzucania swojej wizji? Z tym pytaniem pozostałam po tej górskiej wyprawie. Ileż razy w ciągu dnia – w pracy, w domu – redukuję rzeczywistość (czyli relacje z osobami) do moich wyobrażeń na ich temat. Ileż razy zatrzymuję się na swoich interpretacjach tego, co przede mną, nawet tego nieznanego.

Anna, Kraków–Mediolan

 

PARYŻ. DRUGI JEST DOBREM, TO JEST NADZIEJA

Oto, co pisze jedna z naszych przyjaciółek po masakrze w Paryżu oraz manifestacji, która przeszła ulicami francuskiej stolicy.

Nie poszłam na manifestację. Poszłabym manifestować, gdyby zaproponowano i broniono czegoś, co uznaję za prawdziwe dla mnie. Nie jest to problem religijny, ponieważ gdyby każdy dokładnie zastanowił się nad dotyczącymi go kwestiami egzystencjalnymi, takie rzeczy by się nie zdarzały. Jak jednak można wzrastać na ludzkiej pustyni? Mieszkałam w Melunie i słowo „pustynia” najlepiej opisuje to miejsce. Widziałam dzieciaki palące kosze na śmieci po to, by stworzyć wydarzenie albo stać się częścią grupy handlarzy narkotyków, którzy pozdrawiają się znakiem islamu, by nie być gorszymi. Musiałam przestawić kaloryfery stojące przy wejściach do budynków, by uniknąć wiecznych zgromadzeń, gdzie zabawą wypełniającą pustkę i nudę jest zastraszanie najsłabszych i niszczenie wszystkiego, nie wyłączając własnego domu. Gromadzą się tam, ponieważ nie wiedzą, gdzie iść. Praktycznie wszyscy ci młodzi ludzie znani są policji, z powodu błahych albo też poważniejszych występków trafiają na komisariat i są stamtąd wypuszczani. Wyznają islam, ale tylko formalnie, nie traktują go jak religii, nie mają żadnego związku z ostatecznymi pytaniami. Na tej pustyni najmniejszy ślad czy też pozór trwałości jakiejkolwiek ideologii (ponieważ to, o czym mówimy, to nie religia) dosłownie ich ujmuje, tak bardzo są spragnieni i tak głęboka jest ich potrzeba. To wydaje się ucieczką w obliczu upadającego człowieczeństwa. Pewnego razu w jednej z suteryn przeczytałam na graffiti: „Nie chcę Raju po śmierci, ale tutaj, na ziemi”. Słysząc ten krzyk, powiedziałam sobie: „Jezu, jakże oni Cię pragną!”. To jest ten sam krzyk, co krzyk mojego serca. To, co powiedzieliśmy sobie podczas ostatniej assemblei w ubiegłym roku na temat preferencji, bardzo mnie poruszyło. Pierwszą preferencją dotyczącą mnie samej jest zdumienie bycia stworzoną, wstawaniem rano z łóżka i istnieniem, posiadaniem tego spragnionego wołania w swoim sercu. Tylko wychodząc od tej wdzięczności, mogę patrzeć na drugiego jak na dobro, na mojego męża i moje dzieci, moich sąsiadów, młodych, którzy bawią się, upijając się całą noc. W ubiegłym roku wybrałam się do Comety [doświadczenie rodzin zastępczych w Como – przyp. red.] i wróciłam stamtąd przemieniona. Po raz drugi w życiu zobaczyłam komunię obecną i przeżywaną. Komunię z obecnym Chrystusem, jedyną, jaka może uczynić mnie wolną, jak wskazuje sama nazwa naszego Ruchu. Dzięki Szkole Wspólnoty rzuciło mi się w oczy, że pierwszą rzeczą, jaką trzeba przeżywać, jest preferencja odnośnie do mojej osoby, moja osobista relacja z Chrystusem. I nie jest to nic intymnego, ale jest obecne i daje się poznać za pośrednictwem drogi, którą On przed nami rozpostarł, Kościoła, i jest w każdej osobie, ponieważ On oddał swoje życie i jest obecny w drugim niezależnie od świadomości, jaką ta osoba może posiadać. Że przemoc jest także we mnie, w nas, nawet jeśli nie osiąga punktu, w którym dokonuje się fizycznych masakr. Odkryć, że drugi jest dla mnie dobrem, to jest to, czego potrzebuję. To jest jedyna nadzieja, która może pozwolić nam wyjść z tej trzeciej wojny światowej, stojącej u progu naszych drzwi.

Elena, Paryż (Francja)

FERIE GS
W Olsztynie koło Częstochowy 32 lata temu narodził się Ruch w Polsce. Byłam jedną z około 40 osób z GS, które pojechały tam w czasie tegorocznych ferii, zaproszone przez Kogoś Większego. Od samego początku zadziwiały mnie drobne gesty, ale bałam się, że po powrocie do domu takie spojrzenie szybko zostanie zastąpione przyzwyczajeniem, rutyną. Wtedy z pomocą przyszedł mi tekst, nad którym pracowaliśmy – przemówienie papieża Franciszka kończące III Światowy Kongres Ruchów Kościelnych i Nowych Wspólnot, zatytułowane „Zachowajcie świeżość charyzmatu, szanujcie wolność osób, zawsze dążcie do komunii”. Właśnie te trzy poruszone w tekście kwestie odpowiadały na moje niewypowiedziane pytania. Kiedy zastanawialiśmy się nad nimi podczas Szkoły Wspólnoty, byłam zadziwiona, jak piękne świadectwa dawali moi przyjaciele. Uczyłam się od nich i od gromadzącego nas razem Chrystusa bezinteresownej przyjaźni. W tych dniach potkaliśmy także grupę ludzi z fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia, którym staraliśmy się pokazać, czym jest Ruch i zaprosiliśmy na wakacje. Bawiliśmy się też wspólnie i już wtedy parę osób powiedziało, że chciałoby z nami pojechać. Odbyłam też kilka poważnych rozmów dotyczących wiary, życia, zaufania Bogu „w ciemno”, bo choć zawsze pojawiają się wątpliwości, trzeba ufać, że Chrystus prowadzi nas najlepszą drogą – do Nieba, do wiecznego szczęścia, w którego przedsionku już stoimy. Wiem, że muszę prosić: „Duchu Święty, naucz mnie ufać Ci bez granic i poprowadź mnie przez wody, dokądkolwiek mnie powołasz”, a On to zrobi. Dziękuję wszystkim i cieszę się, że wciąż mogę żyć tym, co spotkałam podczas ferii, czyli całkowicie oddawać się Bogu, kochać wszystkich i czuć tę „nielogiczną radość” ze spotykania Chrystusa na każdym kroku życia.
Ola, Opole

PRZEPRAWA PRZEZ MORZE I TEN SKRAWEK RAJU

Publikujemy świadectwo Albanki Ildy, którym podzieliła się po oglądnięciu wraz z przyjaciółmi filmu Piękna droga.

Dla mnie film jest pewną próbą tego, że doświadczenie jest warte więcej niż tysiąc słów ze względu na piękno prostoty. Potrzebujemy doświadczeń innych, spojrzeń innych, by lepiej zrozumieć drogę. Przywilej przejścia tej drogi został dany także mnie. Pochodzę z Albanii, moja wiara bierze początek w dzieciństwie za sprawą mojej babci, przestała się jednak rozwijać, gdy miałam pięć lat. Potem wszystko uległo zniszczeniu. W moim wnętrzu na zawsze pozostało jednak pragnienie tej zakazanej tajemnicy. 22 lata temu, mając wtedy jedno dziecko, przeprawiłam się przez morze i przybyłam do nieznanego kraju. Życie było ciężkie, a trudności liczne, ale dzięki Bogu szliśmy do przodu. Pragnienie zbliżenia się i ciekawość pójścia do końca pozostały we mnie na zawsze. Podczas jednej z kolacji poznałam dwa zaprzyjaźnione małżeństwa. Było to jakby „fatalne zauroczenie” ze względu na prostotę, odmienne spojrzenie i poczucie bycia wyjątkową osobą w ich oczach. Nie nawiązuję łatwo przyjaźni. Mój pierwszy dzień Szkoły Wspólnoty był zdumieniem: nie rozumiałam za bardzo tekstu, ale obserwowałam osoby i słuchałam ich doświadczeń. Wydawało mi się, że jestem na innej planecie. Zapytałam: „Dlaczego tacy jesteście?”. Wydawało się, że jest to mały skrawek Raju, byłam zdumiona prostotą i zaufaniem, jakie wszyscy mi okazywali, osobie nieznajomej. Droga, którą podążam, droga, która została mi dana, jest długa i trudna, zostałam jednak wybrana. Nigdy nie była to droga rozczarowująca, nawet jeśli wiele razy zapadam w letarg. Jestem jak dziecko, która zaczyna chodzić, upadając, z tysiącem pytań i niepewności. Powoli czujesz się odmieniona w środku. Zauważasz, że jesteś bardziej wrażliwa na cierpienia potrzebujących, że masz odmienne spojrzenie na piękne i brzydkie momenty wydarzające się w życiu. Na filmie chore na AIDS afrykańskie kobiety śpiewają i tańczą. Lata temu nic bym z tego nie zrozumiała. Dzisiaj jestem pewna. To wiara czyni je pięknymi, wiara, którą widzą na obliczu wyjątkowej Rose. Dla mnie wiara przyjaciół, za którymi podążam, pozwala mi czuć się lepszą osobą. Lepszą w moim odczuciu, kiedy uczestniczę w zbiórkach na rzecz ubogich, kiedy rozprowadzam paczki albo w tym, co mi się przydarza. Już się nie boję niczyjego osądu. Taka jestem, jedyna w swoim rodzaju z moimi zaletami i wadami.

Ilda, Pesaro

NEW YORK ENCOUNTER

JEDEN DZIEŃ W TOWARZYSTWIE FRANKA

Drugi dzień New York Encountera. Lorenzo i Ernesto mówią mi: „Szukamy samochodu, by pojechać w odwiedziny do Franka [byłego odpowiedzialnego za Ruch w Nowym Yorku – przyp. red.]”. Odpowiadam: „Ja mam samochód, ale nie wiem, kim jest Frank”. Lorenzo zaczął opowiadać: Frank był bezdomnym, dopóki nie spotkał księdza Albacete, który zmienił jego życie. Ożenił się, wszystko szło w dobrym kierunku. Aż do dnia, gdy lekarz mówi mu, że znaleźli guza w trzustce… Lorenzo dzwoni do Rity, żony Franka: „Jedziemy odwiedzić Franka. Jesteśmy Virginio, Ernesto, Maria i Lorenzo”. Gdy przybyliśmy do hospicjum, Rita wita się z nami i mówi Frankowi: „Przyjechali twoi przyjaciele z Bostonu: Virginio, Maria, Lorenzo i Ernesto”. To jest pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła: godzinę wcześniej nie wiedziałam nawet, kim byli, a teraz Rita przedstawia mnie tak samo, jak dobrych przyjaciół Franka. Prosty fakt, że pojechałam z innymi, wystarczył, bym stała się „Marią”. Na początku czułam się skrępowana, stając przed nimi oraz ogromną tajemnicą ich cierpienia. Potrafiłam tylko milczeć. Potem Rita zapytała Franka, czy chciałby, żebyśmy się pomodlili, i odmówiliśmy Różaniec. Być może po raz pierwszy miałam przebłysk świadomości, wypowiadając te słowa. Frank nie był w stanie mówić do nas, ale wszystko rozumiał, do tego stopnia, że kiedy Lorenzo wyszeptał: „Może powinniśmy sobie iść i dać ci odpocząć”, Frank otworzył oczy i powiedział: „Nie, nie”. Tego ranka, kiedy dostałam smsa: „Dzień dobry, Mario, chciałem ci powiedzieć, że Frank odszedł w pokoju dzisiaj o godzinie 7.30”, nie wpadłam w rozpacz. Po raz pierwszy znajduję się przed Tajemnicą śmierci i mogę tylko powiedzieć: „Dziękuję, dziękuję za ten nieprzebrany dar otrzymany wczoraj”.

Maria, Boston (USA)

WENEZUELA: JA W KOLEJCE Z NIELOGICZNĄ RADOŚCIĄ

W ostatnim czasie sytuacja w Wenezueli stała się trudna z powodów wewnętrznych i zewnętrznych, które czynią życie bardzo ciężkim. Codziennie zadaję sobie pytanie: do czego jesteśmy wzywani? Jest pokusa odejścia albo też wyjścia na ulice i manifestowania. Łatwo jest zacząć patrzeć z tej perspektywy i zacząć żyć tak, jak żyją inni, w depresji, ponieważ pragnienia nie zostają zaspokojone albo ponieważ wydaje się, że w głębi duszy pragnienie szczęścia redukuje się do zdobycia produktu, za którym godzinami stałem w kolejce. Dla mnie wiele razy kolejka stawała się okazją do pójścia na peryferie i spotkania wielu osób. Był to także moment, by pomyśleć o przyjaciołach w sposób, w jaki nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Stało się tak z przyjacielem ze wspólnoty, którego żona ma urodzić w marcu i który już teraz musi kupować pieluchy. Oznacza to bycie uważnym na potrzeby innych, by im towarzyszyć, nie tylko dlatego, by uczynić życie łatwiejszym albo bezproblemowym, ale by zrozumieć, że jest coś większego pośród nas, że jest cieniutka nić jednocząca nas na tej drodze. Jak można być szczęśliwym w sytuacji jawnie beznadziejnej? Spoglądam na to wszystko, co się wydarzyło i wciąż wydarza, i widzę, że to wszystko skłania mnie do działania i popycha do tego pragnienia bycia bardziej w rzeczywistości, do pragnienia objęcia jej w całości. I rozumiem, że moje pragnienie szczęścia nie opiera się na tym, że udało mi się zaopatrzyć moją rodzinę w mleko, ale zakorzenia się w czymś większym, co do mnie dotarło i co stało się centrum mojego życia. Wracam jednak wciąż do zasadniczej kwestii: jak przeżywać sytuację w odmienny sposób? Prognozy mówią, że sytuacja nie będzie się poprawiać, naprawdę wydaje się, że nie ma nadziei, ale samo patrzenie w oczy mojej żonie i córce daje mi nadzieję, że istnieje dobra przyszłość, nie wtedy, gdy ja tego chcę, ale kiedy zdecyduje o tym Pan. Codziennie, zanim odmówię Anioł Pański, proszę, by pomagał mi przeżywać każdą rzecz z większą intensywnością, by w żadnym momencie nie oszczędzał mi rzeczywistości. To towarzystwo pomaga mi przeżywać każdą chwilę, popycha mnie do pozostawania tam, gdzie postawił mnie Pan. Rozumiem, że jest to miejsce, gdzie muszę być i obejmuję tę okoliczność z największą możliwą radością, tą, która dla wielu naprawdę byłaby radością nielogiczną.

Autor znany redakcji

OD DZIECI DO RODZICÓW SWOICH RODZICÓW

Najdrożsi przyjaciele z Peru, sytuacja zmusiła nas do zrezygnowania z podróży do waszego kraju. Te dni „uważności” i bliskości z moimi rodzicami dały mi do zrozumienia, że oddalenie się od domu byłoby trudne. Towarzyszenie im w tym delikatnym momencie wędrówki ich, a także – czuję to – mojego życia jest pilną potrzebą. Wydaje mi się, iż świadomość, że mają mnie w pobliżu do swojej dyspozycji, jest dla nich, przede wszystkim dla mojej mamy, wsparciem fizycznym i psychicznym. Odczuwam na własnej skórze jej pilną potrzebę, nigdy niewyrażoną otwarcie, możliwości zrzucenia ciężaru z serca, ponieważ ktoś inny może go wziąć na siebie. Wakacje były wyjątkowymi dniami. Spędziłam z nimi wiele godzin, nie robiąc często nic wyjątkowego jak tylko słuchając przemyśleń mojego taty, który zastanawiał się nad całym swoim życiem. Ten sposób bycia z nim i z moją mamą pozwolił mi odkryć niespotykane posłuszeństwo; ja, której z trudem przychodzi usiedzenie w miejscu pięciu minut, zrozumiałam, że to zwykłe towarzyszenie im, to bycie bez jawnego robienia czegokolwiek, pozwalało mnie i im wyraźniej odczuć towarzystwo Jezusa. Często słyszałam stwierdzenia, że w opiekowaniu się starszymi rodzicami może się zdarzyć, że dzieci jakby stają się rodzicami swoich rodziców. W tych dniach zadawałam więc sobie pytanie, czy rodzic (myślę o sobie) jest skazany na utratę swojej roli ojca, matki w momencie utraty sił. Potem niespodziewanie zdałam sobie sprawę, że to właśnie obecność mojego ojca wychowywała mnie. Jego obecność i moje bycie tam, potrzebne być może tylko do podnoszenia i obniżania oparcia łóżka; jego obecność wciąż mnie wychowywała, ponieważ wskazywała mi na moje miejsce w świecie, pokazywała mi, że pięknie było z nim być. Było pięknie, ponieważ było to coś właściwego. W tym momencie zrozumiałam także, skąd brała się cierpliwość i pogoda ducha mojego ojca, pomimo całej sytuacji. Od tamtej chwili nic już nie było ciężarem, nie było to wyrzeczenie, ale tylko wybór. Nie chodziło już o rezygnowanie z tego, co sobie zaplanowałam, ale o decyzję podążania za rzeczywistością taką, jaką tworzył dla mnie chwila po chwili Jezus.

Autorka znana redakcji

NA UNIWERYTECIE

KOMUNISTA I KOLACJA Z NIESPODZIANKĄ

Chciałem opowiedzieć o nieoczekiwanej i „niemożliwej” przyjaźni z Lorenzem, profesorem z mojego wydziału. On także jest Włochem, poznaliśmy się w windzie. Już podczas pierwszego obiadu stało się dla mnie jasne, że nie spogląda przychylnym okiem na Ruch jako członek Włoskiej Powszechnej Konfederacji Pracy (CGIL), zdeklarowany ateista itd. W ten sposób postanowiłem poczekać nieco z wyjawieniem mu, kim jestem. Po kilku tygodniach odkrywa, że nie mam dziewczyny, i dlatego zaprasza mnie na piwo, by przedstawić mi koleżankę swojej dziewczyny, która – jak okazuje się potem – należy do naszej wspólnoty. Był oszołomiony tym, że ją znam, a ja zrozumiałem, że nadszedł właściwy moment, by mu o sobie powiedzieć. Zresztą było to naprawdę zabawne: „Lorenzo, są rzeczy, których o mnie nie wiesz… – W porządku, Alessandro, zrozumiałem, że jesteś katolikiem, to nie problem… Nie mów mi jednak, że jesteś z CL! – Lorenzo, nie tylko ja, ona także!”. W ten sposób dowiedział się o Ruchu i o moim powołaniu, o tym, że jestem Memor Domini. Nieoczekiwanie to, co mogło być końcem relacji, stało się początkiem jeszcze intensywniejszej przyjaźni. Po powrocie z ostatniej podróży powiedział mi na przykład: „Wiesz, Alessandro, naprawdę brakowało mi ciebie” (mnie również brakowało jego). W ten sposób zaczął poznawać również moich przyjaciół. Po publicznej projekcji filmu Piękna droga, na którą przyszedł po tym, jak mu obiecałem pójść na jedną z manifestacji CGIL, zaprosiliśmy go na koncert bożonarodzeniowy, wtedy pół żartem, pół serio powiedział mi: „Nawet sobie nie myśl, że przyjdę jeszcze raz, potem zaczniecie myśleć, że się nawracam!”. Pewnego wieczoru na kolacji z Markiem, który mieszka w naszym domu, w momencie płacenia zauważył, że rozprawiamy o tym, jak się rozliczyć, i od razu pyta: „Czy macie wspólne pieniądze? – Tak”. I tutaj zaczął zadawać nam serię pytań dotyczących tego, jak działają te sprawy w Memores Domini. Wychodząc z restauracji, mówi mi: „Dla mnie, który powinienem być komunistą, wcale nie jest oczywiste to, żeby trzymać wspólną kasę z moją dziewczyną… A wy naprawdę to robicie!”. Być może 15 lat temu, gdybym spotkał Lorenza na studiach, z łatwością potraktowałbym go ideologicznie, jako „wroga” (raz nawet to sobie powiedzieliśmy).

Alessandro, Montreal (Kanada)

„NIE BRAKUJE MI NICZEGO DO TEGO, BY BYĆ SZCZĘŚLIWĄ”

Co środę chodzę na chemioterapię. Za każdym razem jest to walka. Kiedy lekarze mówią, że można ją przeprowadzić, chce mi się płakać, ponieważ zgoda na to, by wydarzyło się coś, czego nie chcesz, nie przychodzi łatwo. Nazywa się to terapią, leczy cię, ale jednocześnie sprawia, że czujesz się źle. „Zaakceptowanie, że Ktoś Inny wejdzie między mnie a rzeczywistość i uczyni możliwym moją relację z nią, jest dla człowieka najtrudniejszą z rzeczy” (ks. Giussani). Jakże to jest prawdziwe! Moje doświadczenie mówi, że jest to możliwe tylko wtedy, gdy pojmiesz, że wszystkie twoje usiłowania i twoje opory pozostawiają cię sam na sam z twoją nicością. Wówczas moja potrzeba wybucha, wreszcie proszę i odkrywam, że jestem obejmowana. Podczas jednego z zabiegów miałam ze sobą książkę In cammino („W drodze”). Zaczęłam czytać, ponieważ wszystko stało się dla mnie nie do zniesienia. „Im bardziej idziesz przeciwko temu, co idzie przeciwko twojemu przeznaczeniu, tym bardziej jesteś wolny. Dlatego nie trzeba bać się trudu. Im bardziej chcesz, pragniesz, przyjmujesz trud z miłości do Chrystusa, tym bardziej jesteś wolny. Trud, który cię unieruchamia, może się przemienić. Ta siła przychodzi i niszczy wszelkie unieruchomienie właśnie wtedy, gdy przyzywa się Ducha Świętego”. Odebrałam ten fragment jako napisany dla mnie. Modliłam się i ogarnął mnie spokój. Najpierw byłam zła, potem zaczęłam rozmawiać z pielęgniarkami, spoglądać w twarz innym pacjentom. Zdumiewa mnie to, jak okoliczności wciąż coraz bardziej ukazują potrzebę takiego spoglądania na siebie, które przesunęłoby moją uwagę z trudu i z samej siebie na to, co się wydarza. Tak jak to było z moją mamą, która postanowiła udać się do Papieża po całych latach niechodzenia do kościoła. Właśnie pośród okoliczności, którą uważałam za coś nie do zniesienia, wszystko do mnie przemawia: to jest bardziej dramatyczne, ale mogę oddychać. Tylko wtedy, gdy zdarza mi się czuć się wolną i kochaną w ten sposób, naprawdę nie brakuje mi niczego do tego, by być szczęśliwą.

Marica

„JEŚLI TU NIE WRÓCĘ, TO GDZIE PÓJDĘ?”

Drogi księże Juliánie, przyjechałem na Rekolekcje CLU [studentów z Ruchu – przyp. red.] bez pytań, moje serce było twarde i oporne, wszystko mi przeszkadzało, ode mnie samego po gesty i ciszę. Zamknąłem się w bunkrze moich myśli. Następnie ksiądz Pino powiedział, żeby się modlić, by niezależnie od naszej postawy mogło wydarzyć się to, co wydarzyło się w pierwszej chwili, podczas pierwszego spotkania. W ten sposób zadałem sobie pytanie: co takiego wydarzyło się trzy lata temu, kiedy nie miałem pojęcia, czym są rekolekcje, ponieważ spotkałem Ruch zaledwie dwa miesiące wcześniej? Co takiego mnie uderzyło? Jakiś psycholog, filozof, a może życiowy guru? Czego naprawdę potrzebuję teraz taki, jaki jestem? Właściwego przepisu czy ojca? Zrozumienia czy bycia kochanym? Od tego wszystko zaczęło się zmieniać. Wszystko było nowe i znów zacząłem zdumiewać się wszystkim. 50 tysięcy młodych ludzi w ciszy o 8.00 rano! Gdzie ja takich znajdę? Ja, który jeszcze trzy lata temu o tej godzinie wracałem otumaniony chaosem dyskoteki i alkoholem. Ludzie ze służb porządkowych, którzy stali na zimnie od 7.00, dla mnie. Krzesła, aula i perfekcyjnie przygotowany śpiew. Ty, który nigdy nie przestajesz na mnie czekać, kochać mnie i przywoływać. Wszystko wołało, że jestem chciany i kochany. Tak jak Piotr wobec Jezusa odpowiedziałem na nowo: „Panie, nie wiem dlaczego, nic nie wiem, umknęło mi wiele słów i po raz kolejny nie zrozumiałem metody, ale Cię kocham i jeśli tu nie wrócę, to gdzie pójdę?”.

Luca, Mediolan

 

„WYWRÓCILIŚCIE MOJE ŻYCIE DO GÓRY NOGAMI”

Caterina studiuje w Kijowie, mieszkanie współdzieli z Iriną, z którą się zaprzyjaźniła. Tego lata zaprosiła ją na Meeting. Po tym jak Irina zaczęła chodzić na Szkołę Wspólnoty, napisała do Cateriny, by wyjaśnić jej, co takiego stało się w tych miesiącach. Oto jej list.

Tego lata Rimini stało się centrum mojego świata i wydaje się, że zagościło w moim życiu na dobre. To wszystko, co się wydarzyło, tworzy kumulację wydarzeń teraźniejszych i przeszłych, które splatając się delikatnie ze sobą, wreszcie nabrały sensu. Myślałam najzwyczajniej, że będą to wakacje takie jak wszystkie inne i że przygoda zakończy się tuż po powrocie do domu. Tymczasem nie! Przed podróżą opowiadano mi wiele rzeczy o Meetingu i że można tam zobaczyć dużo interesujących wystaw, ale to nie one wywarły na mnie największe wrażenie. Po pierwsze: zaskoczyły mnie relacje między jego uczestnikami. Widząc tę otwartość, szczerą radość, jaką wyrażali ludzie podczas spotkań, nieustannie zadawałam sobie pytanie: „Ale czy ja okazuję w ten sposób moje uczucia w moim domu, kiedy kogoś spotykam? W porządku, mam jednego, dwójkę bliższych przyjaciół, z którymi może nawet nie widziałam się od dawna… Was jest jednak tutaj dużo”. Przypomniały mi się szkolne lata, kiedy nie potrafiłam się wpasować i przez bardzo długi czas moim jedynym wielkim pragnieniem było posiadanie prawdziwego przyjaciela. Po drugie: widziałam niesamowite relacje w rodzinie. Nie mogę powiedzieć, że dorastałam w złej rodzinie: mam wspaniałych rodziców. Nagle jednak zdałam sobie sprawę, że nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedziałam mamie, że ją kocham. Przed przyjazdem wiedziałam coś o Ruchu, o jego początkach, o jego znaczeniu i jego działalności. Wiedziałam jednak naprawdę mało. W Rimini zrozumiałam, że jest coś, co was jednoczy, że wszyscy macie coś, co wypełnia wasze życie, jakiś sens. Że to coś sprawia wam wielką radość. I że to jest centrum, do którego dążycie. Właśnie tam zrozumiałam, że tym „centrum” jest Chrystus. Po trzecie: zdałam sobie sprawę, że bardzo mało wiem o Chrystusie i prawosławiu. Wiedziałam o tym już wcześniej, ale nie przywiązywałam do tego wielkiej wagi. Tam coś przyciągnęło mnie nieodparcie do Kościoła. Interesujące stało się odkrywanie, co znajduje się w jego wnętrzu, i co się wydarza, co czyni was takimi, jakimi was widziałam, co takiego skupia razem tak niewiarygodną liczbę osób, i dlaczego wiecie i rozumiecie coś, czego ja na razie nie wiem i nie rozumiem. A najciekawsze jest to, że nikt nie opowiada mi o tym wszystkim, po prostu przeżywacie wasze życie; ale w waszym życiu Obecność rozbłyskuje w oczywisty sposób. Po czwarte: jest was dużo, jesteście w różnym wieku i żyjecie w różnych okolicznościach. Nie widziałam jednak typowych relacji „szef – podwładny” czy też „profesor – uczeń”, charakteryzujących się zawsze czymś bardzo oficjalnym i formalnym; widziałam natomiast coś w rodzaju relacji „starszy przyjaciel – młodszy przyjaciel”. Gdy to zaobserwowałam, próbowałam sobie przypomnieć przynajmniej jednego profesora z mojej uczelni, z którym możliwa byłaby tego typu relacja, i nie przyszedł mi do głowy ani jeden. Wniosek jest taki, że wywróciliście moje życie do góry nogami. Mogło być jednak także na odwrót: przywróciliście wszystkiemu właściwe miejsce. Jest teraz wiele rzeczy, których nie rozumiem z tego, co się wydarza, i nie wiem, co będzie w przyszłości. Czuję jednak, że to „coś” jest wielkie i ważne, i bardzo chcę zobaczyć, jak się wszystko dalej potoczy.

Irina, Kijów (Ukraina)

KAWALERZY SOBIESKIEGO

Wraz z Kawalerami Sobieskiego [doświadczenie Ruchu w szkołach gimnazjalnych – przyp. red.] spędziliśmy popołudnie na lodowisku. W pewnym momencie część naszej grupy wpadła na pomysł, by pobawić się w berka. Piękne było to, że zabawa wciągnęła wszystkich: zaczęliśmy się gonić w całkowitym chaosie, ale w możliwie najbardziej uporządkowany sposób. Podczas zabawy ja i Daniela zatrzymałyśmy się, zdając sobie sprawę, że graliśmy wszyscy: młodzież i dorośli razem. I w tym jest rzecz: w jakim towarzystwie młodzież jest zadowolona, że bawi się z dorosłymi? Normalnie unika ich i nie jest z nimi „szczęśliwa”, ponieważ uważa ich za przeszkodę do „wolności”, tej fałszywej, tej, w której mogą robić to wszystko, co chcą. Dla mnie natomiast dorośli z Rycerzy są tymi, którzy pokazują mi prawdziwą wolność.

Valeria, Buccinasco (Mediolan)

NIE JESTEM CHARLIE, JESTEM MINA

Jest 7 stycznia. Dla mnie to Boże Narodzenie: jestem prawosławnym chrześcijaninem obrządku koptyjskiego. Jest to także dzień mojego egzaminu w sesji zimowej. Dzisiaj czeka mnie bożonarodzeniowy obiad z rodziną. Przychodzę do domu mojego wujka i zastaję wszystkich oglądających jeden z kanałów arabskiej telewizji. Mówią o jakimś „Charlie Hebdo”, nie zwracam jednak za bardzo uwagi na głos dziennikarza. Zaczynam nadstawiać uszu dopiero, kiedy słyszę słowa „zamach” i „12 ofiar”. Znów się zaczyna! W ten sposób wszczyna się wojnę między ideologiami. Gdziekolwiek bym się nie odwrócił, toczy się wojna. Nieważne, czy jest to telewizja, czy Internet, mówi się tylko o „Charlie Hebdo”. 8 stycznia to natomiast dzień manifestacji, jeden mówi: „Jestem Charlie”, a drugi: „Nie jestem Charlie”. Są i tacy, którzy się nad niczym nie zastanawiają. A wówczas mój mózg zadaje mi pytanie: „A ty, Mina, kim jesteś?”. Zaczynam analizować sytuację, kluczowe słowa chodzące mi po głowie to: terroryzm, ideologia, islamofobia, meczety w Mediolanie, Bóg, drugie pokolenie imigrantów i SWAP [organizacja założona przez grupę dzieci muzułmańskich imigrantów oraz koptów, studentów Uniwersytetu Katolickiego, pragnących na nowo odkrywać swoją kulturę, by móc współdzielić jej piękno, żyjąc pośród chrześcijan – przyp. red.]. Ach tak, SWAP! Dzięki Bogu istnieje SWAP! Dzięki Bogu są osoby, które przypominają mi, że mogę być sobą bez zadawania sobie zbyt wielu pytań. A wówczas powiedziałem sobie: „Nie jestem Charlie, nie jestem też z tymi, którzy nie identyfikują się z nim. Jestem Mina”. Tak, dla mnie religia jest ważna. Jestem zakochany i dumny z mojej religii. Ale z religii Boga, który bezwarunkowo kocha Charliech i nie-Charliech, Boga, którego nie interesuje twój dowód tożsamości. A ja chcę być Miną i nie chcę uczestniczyć w tej wojnie ideologii. Chcę po prostu codziennie dawać świadectwo – dzięki osobom, które mam wokół – że inna rzeczywistość jest możliwa. SWAP znaczy „Share with All People” [Współdziel ze wszystkimi ludźmi – przyp. red.]. Dla mnie znaczy to, że można odkrywać siebie, darowując siebie innym, nie pozostając zamkniętym w stereotypach, które nie pozwalają widzieć dobrze tego, kogo mamy przed sobą, ale być może czynią wszystko prostszym: nie trzeba się angażować, wystarczy zjednoczyć się na bardziej hałaśliwym froncie. Jesteśmy zawsze gotowi osądzać, powodowani strachem, strach jednak nie czyni wolnymi. I to właśnie od strachu i stereotypów chcieli się uwolnić młodzi, kiedy powołali do istnienia SWAP: doświadczenie życia z większym smakiem. Pewnego dnia ktoś nazwał mnie „dżihadystą”. Tym lepiej, że mi tak powiedział, otworzył mi oczy. Tak, może nie zabijam, ale zasada jest taka sama: usiłowanie narzucenia swojego ideału, swojej prawdy. SWAP pozwala mi pozostawać żywym, ludzkim. Jeśli jest coś, czego nauczyłem się w ciągu tych dwóch lat, to to, że poznanie czyni wolnymi tylko wtedy, jeśli przy jego boku stoi miłość.

Mina, Mediolan

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją