Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2014 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2014 (wrzesień / październik)

Listy

„Jestem tu, by zobaczyć zwyciężającego Chrystusa" i inne...


Publikujemy jedno ze świadectw z wakacji rodzin w Mazzin di Fassa.

Ożeniłem się jedenaście lat temu. Po powrocie z podróży poślubnej okazało się, że moja żona ma raka. Powiedziano nam, że musimy przejść drogę krzyżową i zrobiliśmy to. W ciągu następnych dziesięciu lat Bóg dał nam trójkę dzieci i dokładnie w dniu dziesiątej rocznicy ślubu dowiedzieliśmy się, że pojawił się nowy nowotwór. Wróciliśmy do lekarzy, którzy powiedzieli nam, że trzeba przeprowadzić kolejną operację i po raz kolejny przejść przez kalwarię, i ją przeszliśmy. Ja w obliczu tego nowego policzka rozgniewałem się. W tym roku zaplanowaliśmy już wakacje i zrobiliśmy potrzebne badania kontrolne, by wyjechać w pogodzie ducha. Powiedziano nam, że wyniki badań są pozytywne i że gdyby chodziło o nowy nowotwór, nie dałoby się go już zoperować. Lekarz dodał: „Widzę, że jesteście dobrze nastawieni, myślcie pozytywnie!”. To zdanie mnie rozwścieczyło, nie chcę „myśleć pozytywnie”, chcę żyć. W tych dniach nie chciało mi się rano wstawać z łóżka, ponieważ nie mogłem zrozumieć, jak ta droga może uczynić mnie szczęśliwym. Udaliśmy się do chirurga i zrobiliśmy wszystko, by tu do was dołączyć, ponieważ ja i moja żona nie potrzebujemy „myśleć pozytywnie”, ale „patrzeć pozytywnie”, to znaczy widzieć Chrystusa w tym kawałku Kościoła, który jest naszym towarzystwem, ponieważ albo zawsze zwycięża Chrystus, albo jeśli zwycięża dziewięć na dziesięć przypadków, mnie to nie interesuje. Naszym pragnieniem jest „pozwolić, byśmy przejrzeli”. Dlatego gdy tylko lekarze nam pozwolili, spakowaliśmy się i dołączyliśmy do was.

Paolo

 

DZIEŃ INAUGURACJI ROKU

NIELOGICZNA RADOŚĆ

Drogi księże Juliánie, cóż za widowisko móc przybyć do Forum, słuchać Nielogicznej radości, podrywać się, gdy opisujesz moje doświadczenie sprzed kilku dni. Zdarzyło się, w istocie, że z powodu serii spraw związanych z pracą, ciążą mojej żony oraz innymi czynnikami, zostaliśmy czasowo bez pieniędzy na koncie i musiałem poprosić o pożyczkę mojego tatę. Poprzedniego wieczoru byłem podenerwowany i przepełniony myślami o tym, ilu wydatkom musimy stawić czoła, po czym bez widocznej racji ogarnął mnie niespodziewany spokój. Chwilę wcześniej głowiłem się zdesperowany pośród narzekań oraz planów dotyczących tego, jak wszystko uporządkować, tymczasem zaraz potem byłem pewny, że Ten, który doprowadził mnie aż tu, nie chce mnie oszukać, chce dobra mojego i mojej rodziny.

Nie chodzi o to, że problemy rozwiązały się cudownie, ale w tamtej chwili oraz w następnych dniach zmieniło się moje spojrzenie na okoliczności, zacząłem oddychać i dni wypełniły się oczekiwaniem, by zobaczyć, w jaki sposób On nigdy nie pozostawia mnie samego. I nie kazał na siebie czekać, przysyłając nowego pacjenta i mały zapis pozostawiony przez wujka, ale przede wszystkim uczynił nas bardziej uważnymi na to, jak używać pieniędzy, być wolnymi w proszeniu o nie, gdy ich brakuje, oraz wdzięcznymi temu, kto nam pomaga.

Powiedziałeś: „Jak to doświadczenie jedności i pełni staje się stabilne w życiu?”. Potrzeba drogi, podążania za charyzmatem księdza Giussaniego, to znaczy przeżywania okoliczności do końca, by odkryć, że Chrystus jest dla mnie wszystkim. Po raz kolejny w pełni zrozumiałeś doświadczenie, którym żyłem w ciągu ostatniego półtora roku, od śmierci naszego małego Smaule (zmarłego na kilka dni przed porodem) po to wszystko, co się wydarzyło, począwszy od tamtego dnia aż do narodzin Benedetty dwa tygodnie temu. Spotkała nas łaska otrzymania tego nowego daru oraz przeżywania tego oczekiwania ze świadomością inną od wcześniejszych oczekiwań, z odrobiną lęku, ale z uwagą, by niczego nie brać za pewnik, z większą świadomością tego, że we wszystkim zależymy.

Giovanni, Segrate (Mediolan)

 

CZĘSTOCHOWA

JA, „SZNUROWY”, W DRODZE NA JASNĄ GÓRĘ

Drogi księże Juliánie, jestem jednym z prawie 1200 młodych ludzi, którzy uczestniczyli w pielgrzymce do Częstochowy. Podczas różnych etapów byłem poproszony o bycie „sznurowym”: szedłem skrajem grupy i trzymałem linę wyznaczającą przestrzeń zarezerwowaną dla pielgrzymów idących przeważnie po szosach. Służba „sznurowego” wymaga siły fizycznej w związku z tym, że lina musi być cały czas dobrze napięta, w ten sposób po pierwszym dniu do trudu pielgrzymowania dołączył się ból ramienia. W porównaniu do niektórych przyjaciół, którym powierzono to samo zadanie, zauważyłem, że bez podania sobie racji tego, co robiłem, przeżyłbym pielgrzymkę jako przeszkodę. Wówczas zacząłem ofiarowywać ból w ramieniu, nogach, zmęczenie zawsze za coś lub za kogoś (moją rodzinę, moje powołanie, moich przyjaciół) i w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że dokładnie wszystko może być narzędziem służącym wejściu w relację z Chrystusem, co więcej, że wszystko należy do Niego, nic nie znajduje się w moich rękach. Jak napisałeś, w ten sposób lepiej uświadamiam sobie moją całkowitą zależność, to, że sam z siebie nic nie mogę, o ile nie będę Go prosił o wszystko i Mu tego zawierzał. Przybywając do Częstochowy, byłem więc o wiele bardziej świadomy tego, kim jestem i Kto wspiera mnie w ciągu dnia; dlatego kiedy śpiewałem Non nobis, prawdziwszym było dla mnie ofiarowanie całego swojego życia Jemu, powiedzenie „tak” Jedynemu, który może dać mu spełnienie, niezależnie od tego, w jaki sposób to uczyni. Trud tych dni pozwolił mi także zrozumieć, że warto było go podjąć, chociażby tylko w służbie ponad tysiącu przyjaciół, których miałem obok. Zadałem sobie pytanie: „Czy gdyby chociaż jedna osoba z tej grupy, docierając do Częstochowy, uświadomiła sobie nieco lepiej to, Kto daje spełnienie jej życiu, nie warto byłoby znosić bólu odczuwanego w ramionach?”. Wówczas miałem przeczucie, że wszystko można ofiarowywać tylko w imię Miłości, którą jest się ogarniętym i której pragnie się dla wszystkich. Pragnę dalej żyć zanurzony w tej Miłości.

Simone

 

MEETING, DRUGA KATEGORIA I ZWOLNIENIE SZEFA

Przed Meetingiem miałem okazję przeczytać kilka artykułów w gazetach, twierdzących, że tegoroczny Meeting miał być Meetingiem drugiej kategorii, ponieważ miało nie być premiera ani żadnego z ministrów. Muszę przyznać, że ja także na początku zareagowałem w ten sposób w obliczu tych tekstów, mówiąc jakby: „Mogli się bardziej postarać z zaproszeniami. Co to za «znajomości»?”. Tymczasem zostałem wstrząśnięty tym, co wydarzyło się w tym tygodniu. Jako steward towarzyszyłem w pawilonach wystawowych gościom, prowadząc ich na wystawy oraz spotkania, i ze zdumieniem zobaczyłem, że na scenie, owszem, nie było głośnych nazwisk ze świata polityki czy też gazet, pojawiło się natomiast wielu „nieznanych” oczom świata, ale wszyscy zjednoczeni byli wokół jednej sprawy: prości ludzie pewni przeżywania w Chrystusie swojej konsystencji. „Tego właśnie pragnąłem” – wciąż sobie powtarzałem. Tydzień później wróciłem do pracy: ważny menadżer w spółce opuścił firmę i zapanował chaos. Zaskoczyło mnie, że dla wielu kolegów celem życia jest władza, jaką można sprawować. W ten sposób widzisz twarze zablokowane przez strach przed jej utratą albo też zaniepokojone tym, jak ją zdobyć i zapełnić komórki zmieniającego się schematu organizacyjnego, dyskutujące o tym, do którego zespołu opłaca się przynależeć. Napięcie jest bardzo duże, ludzie prawie nie pozdrawiają się na korytarzu, wszyscy żyją, zastanawiając się ciągle, kto zaatakuje. To wszystko sprowokowało mnie do zadania sobie pytania: „Nie chcę taki być. Co mnie stanowi? Do którego zespołu należę? Do Kogo przynależę?”. Nie była to teoretyczna odpowiedź, ale wytryskująca wdzięczność za prawdziwe „znajomości”, jakie widziałem na Meetingu, a więc tę „władzę Chrystusa”, który tak bardzo fascynuje moje serce i je wypełnia, o czym dały mi świadectwo liczne spotkania w Rimini. Ponieważ widzę, że także dla mnie światowa władza (od władzy w pracy po władzę w małych codziennych sprawach) jest atrakcyjna. Nie jestem wolny od tego, co przydarza się moim kolegom; nie zwycięża jednak udawanie, które mnie nie interesuje, ale to, że moje serce doświadcza większej i bardziej odpowiadającej atrakcyjności, to znaczy że Chrystus wydarza się mi się w ciągu moich dni. Tylko to pozwala mi być naprawdę sobą. Jakiś czas temu przeczytałeś nam fragment wypowiedzi księdza Giussaniego, który jest dla mnie ważnym towarzystwem: „Pamiętajmy, że w codzienności służymy albo władzy, albo Komuś Innemu przez duże «k»; albo władzy, albo Tajemnicy przechodzącej przez nasze ramiona”. Niektórzy moi koledzy pytali mnie, dlaczego nie jestem tak zaniepokojony jak oni, ale co więcej, pracuję zadowolony. W ten sposób zawiązały się nieoczekiwanie interesujące rozmowy i relacje.

Autor znany redakcji

 

„BÓG NIE PATRZY NA CIEBIE PRZEZ LUNETĘ”

Drogi księże Juliánie, jestem psychologiem pracy i pracuję jako konsultant w firmach oraz organizacjach non profit wraz z dwójką kolegów. Z jednym z nich współdzielę przynależność do Ruchu, druga wspólniczka nie wzrasta natomiast w tym doświadczeniu. Ostatnio zostałem poproszony o wzięcie udziału w jednej z inicjatyw AVSI w Albanii, która miała zakończyć się poszerzeniem lokalnego teamu. Niestety nie mogłem osobiście odpowiedzieć na tę prośbę. Pomyślałem o zaangażowaniu mojego kolegi z Ruchu, ale on także nie mógł. W ten sposób nieco zaniepokojony zapytałem o dyspozycyjność naszą koleżankę. Obawa nie wiązała się z jej kompetencjami. Martwiło mnie raczej jej osobiste doświadczenie, bałem się, że mogą jej umknąć niektóre elementy charakterystyczne dla pracy AVSI, wypływające z naszej historii oraz charyzmatu Ruchu. By jej pomóc, dużo pracowałem nad powierzonym nam projektem, mając świadomość, że potem na miejscu wszystko może się zmienić. Zakładałem, że chcąc dobrze wykonywać naszą pracę, musimy podążać raczej za tym, co się wydarza, niż za naszymi wyobrażeniami. Ostatecznie koleżanka pojechała i wywiązała się ze swojego zadania z wielką satysfakcją, swoją oraz uczestników. Kiedy spotkaliśmy się potem w biurze, chciała mi opowiedzieć o wszystkim. Jedną z treści, którym postanowiła stawić czoła, było Twoje wystąpienie o „spojrzeniu” prowadzącym do rozwoju. Podczas warsztatów moja koleżanka musiała przygotować zebranie dla pracowników wraz z niektórymi odpowiedzialnymi z organizacji. We Włoszech uspokajałem ją, mówiąc, żeby nie przejmowała się tekstem księdza Carróna, który z pewnością zostanie „zinterpretowany” przez kogoś innego. Skracając całą historię, ostatecznie to jej przyszło pracować nad tekstem. Potraktowała go poważnie, tak że wykonała całą pracę porównawczą z niektórymi tematami, z którymi zmierzyła się na studiach oraz w pracy magisterskiej. Dyskutując o tym następnie w przeddzień spotkania, powiedziała, że kwestia spojrzenia jest ważna: by pracować razem, trzeba na siebie patrzeć. Jedna z odpowiedzialnych powiedziała jej jednak, że „tutaj ksiądz Carrón ma na myśli inne spojrzenie”. Ona zastanowiła się wtedy przez chwilę i powiedziała: „Ale dlaczego myślisz, że Bóg patrzy na nas przez lunetę? Spojrzenie Boga jest w spojrzeniu tego, kto jest blisko ciebie i z tobą pracuje”. Cisza, potem inna osoba powiedziała: „Czyż nie mówiłaś, że nie jesteś z Ruchu? W ciągu 10 minut zrobiłaś nam Szkołę Wspólnoty”. Na co ona mi odparła: „Nawet nie wiem, co to takiego Szkoła Wspólnoty!”. Pomyśl, do czego może doprowadzić poważne podejście oraz porównywanie z własnym człowieczeństwem, tymczasem my jesteśmy często tak bardzo ideologiczni.

Stefano, Mediolan

 

TERAZ JESTEŚMY BRAĆMI BARDZIEJ NIŻ RODZENI BRACIA

To już trzy lata, jak spotkałam Ruch, i co roku coś mnie zdumiewa. Tym razem odkryłam „grupkę Bractwa”. Pewnego dnia Barbara mówi mi: „Przyjdziesz w sobotę do Vivian? Chce stworzyć grupę Bractwa i pytała, czy chcesz się przyłączyć. Będzie także Nyemeka i Steve. – Jasne, że przyjdę!” – odpowiadam, nawet jeśli nie za bardzo rozumiem, o jakiej grupce mówi. Zjawiamy się punktualnie o 15.00 u Vivian i siadamy wokół stołu. Od razu uświadamiam sobie, że to coś bardzo poważnego. Barbara wyciąga tekst o Bractwie i zaczyna czytać, Vivian wyjaśnia, co takiego skłoniło ją do tego, by nas poprosić o stworzenie grupy. Wszyscy przy różnych okazjach wyraziliśmy pragnienie większego zaangażowania się w Ruch. Jest mowa o odpowiedzialnym, regule, o czasie spotkań. Nie spodziewałam się czegoś tak ważnego i przez chwilę myślałam, że może powinnam na spokojnie wybrać osoby, z którymi chciałabym tworzyć grupkę Bractwa, Jezus jednak przyciągnął mnie tutaj. Nigdy bym się nie wycofała, za żadne skarby świata! Nawet niespodziewana myśl o moim mężu, któremu musiałam powiedzieć o kolejnym zobowiązaniu, nie zatrzymałaby mnie. Jednogłośnie Vivian zostaje mianowana odpowiedzialną, wybieramy modlitwę, którą będziemy razem odmawiać na Anioł Pański, trzy razy dziennie, i porę w ciągu dnia, kiedy będziemy trwać w milczeniu. Mieszkamy daleko od siebie. Będziemy to robić razem, każdy w swoim domu, ale kiedy? Rano między 5.30 a 6.00, przed wyjściem do pracy. Wracając do domu, uśmiechałam się sama do siebie, myśląc: „Oczywiście, Jezu, chcesz wziąć wszystko”. Jedność, która powstała między naszą czwórką jest czymś naprawdę pozaziemskim. Tak bardzo się od siebie różnimy, nie tylko pochodzeniem, ale i okolicznościami życia: ja jestem babcią, Vivian mamą, a Nyemeka i Steve mogliby być moimi dziećmi. A jednak to wszystko nie jest ważne. Teraz jesteśmy bardziej braćmi niż rodzeni bracia. Pomagamy sobie rozpoznawać Chrystusa w chaotycznym życiu w Lagos, a przykłady opowiadane przez jedną osobę stają się wsparciem dla innych; współdzielone trudy stają się okazją do wzrostu; radości stają się większymi radościami. Kiedy budzę się o 5.30 rano, zdumiewam się. Gdybym nie czuła, że Chrystus jest z nami, kto kazałby mi wstawać tak wcześnie? Powiedziałam moje „tak” tamtej soboty, a Jezus dał mi towarzystwo, które jest tym stokroć więcej od tego, co mogłam sobie wyobrazić.

Paola, Lagos (Nigeria)

 

„TRACCE” PORZUCONE NA SKRZYNI

Drogi księże Juliánie, od dwóch tygodni jestem sam bez żony, a od miesiąca bez moich dziewczynek, które są na wakacjach. Zawsze jest to dla mnie dziwny czas. Tutaj zacytuję fragment artykułu „Od redakcji” z lipcowo-sierpniowego numeru „Tracce”: „Lipiec i sierpień to dziwny okres. I nie jest to tylko kwestia tego, że czasu jest więcej”. Zdanie, które przytoczyłem, właśnie jest nowym odkryciem po tym, jak w ciągu tych dwóch tygodni robiłem wszystko za wyjątkiem poszukiwania istoty. Pomimo pracy miałem dużo czasu, zajeździłem mój rower, krążąc po pięknych okolicznych miasteczkach, obijałem się na całego, wychodziłem z przyjaciółmi, jednym słowem: miałem czas, by robić to wszystko, czego nigdy nie mogę robić w ciągu roku. Jednak ostatecznie coś się nie zgadzało i kiedy przed krzyżem w Cascina Monluè poprosiłem, by On objawił się z tą samą intensywnością, co podczas lipcowych wakacji, nie sądziłem, że objawi się w taki sposób tego wieczoru. Wziąłem do ręki „Tracce”, które spoglądało na mnie z białej skrzyni, i zacząłem czytać, słuchając przy tym neapolitańskich pieśni. Lektura okazała się nieustannym odkrywaniem, począwszy od artykułu „Od redakcji”. Czego ja tu jeszcze szukam? Albo też czego poszukuję, kiedy narzucam sobie post od wszystkich technologicznych wynalazków i postanawiam poświęcić swój czas lekturze gazety, jeśli nie tego, by Tajemnica wydarzyła się na nowo z całą swoją siłą? Oto więc drugi podszept przychodzi z artykułu o arcybiskupie Mosulu. I pomyśleć, że określiłem Twój artykuł o chrześcijanach w Iraku jako ani ciepły, ani zimny... Cóż za arogancja w osądzaniu spraw, kiedy „Tracce”, ukończone już w czerwcu, „krzyczały” o tej niesprawiedliwości, ukazanej mi z opóźnieniem przez jedno z letnich wydań wiadomości telewizyjnych. Jednym słowem, postępując naprzód z lekturą, zacząłem podkreślać prawie wszystko, począwszy od listów: mężczyzna, który stracił pracę, wpadł w depresję, jeżdżący wcześniej po świecie pięknym samochodem (ja też jestem trochę taki), i dziewczyna, która obcinała paznokcie choremu… Krótko mówiąc, „niepotrzebne rzeczy, które pozwalają przeżywać istotę”. Jedno ze zdań przeczytanych w tym numerze wzruszyło mnie do głębi, wyciskając z oczu łzy: „Władza może swoją arogancją uchwalić, że Bóg nie istnieje, nie może jednak wykorzenić z nas pytania o znaczenie życia”. Na koniec tych dni poszukuję znaczenia życia. Poszukiwanie istoty zostało przebudzone z siłą także we mnie przez jedną z neapolitańskich pieśni,‘Na bruna („Brunetka”). Wzruszenie było takie samo jak na wakacjach. Zobacz, jakie dziwne gierki prowadzi z nami Tajemnica, nigdy bym nie przypuszczał. W jaki sposób to się może jednak wydarzyć? Te pieśni krzyczą o historii, mojej historii, historii Jego obecności. Tej samej Obecności, o której próbuję opowiedzieć mojej 10-letniej córce, kiedy wyjaśniam jej znaczenie piosenki opowiadającej o tej, „chella s’è fatta ‘a croce coll’aqua ‘e mare” [która uczyniła znak krzyża wodą morską].

Gianluca

 

PIELGRZYMKA

CZĘSTOCHOWA. W DRODZE DO MADONNY, KTÓRA NA NAS CZEKA

Podczas przeszukiwania plecaka na klatce schodowej w bloku obserwuje cię jakaś pani wyjeżdżająca na długi weekend, by świętować 15 sierpnia. Gdy zastanawiasz się, jak to możliwe, że nie wziąłeś śpiwora, kobieta zagaduje: „Kemping?”. Nie, tak naprawdę powrót po dwóch tygodniach pobytu w Polsce, odpowiadasz. „Coś religijnego?”. Tak, jeśli przymiotnik „religijny”, wykraczając poza wszelką logikę świętej pobożności, określa pieszą pielgrzymkę do częstochowskiej Madonny, którą Ruch proponuje co roku maturzystom, magistrantom i innym świeżo upieczonym absolwentom uczelni.

Wymarsz z Krakowa 6 sierpnia i dojście na Jasną Górę po sześciu dniach, 11 sierpnia. Ponad 1300 osób – Włochów, Polaków i Hiszpanów – pokonywało średnio 25 kilometrów dziennie, mając za przewodnika księdza Luisa Miguela, który w ramach wprowadzenia do pielgrzymki opowiedział o sobie w sanktuarium św. Jana Pawła II w Krakowie. Prowadzi pielgrzymkę od 2010 roku. „Każda pielgrzymka jest inna, jest nową przygodą. I jedyne, co mogę wam ofiarować, to wspólną drogę”.

Ksiądz Luis zaczyna czytać kilka wersów z przesłania księdza Carróna do pielgrzymów: „«Dramatem człowieka jest pragnienie czegoś, czego nie można dać sobie samemu»… Nic z tego, co mam, nie uczyni mnie szczęśliwym… o tym, jakie jest nasze pragnienie, nie decydujemy my”.

Następnego dnia wyrusza się w drogę, pobudka o 5.00, Msza św. w języku polskim na dziedzińcu przed katedrą wawelską w Krakowie. Miasto opuszcza się szybkim krokiem, ze śpiewem na ustach. Podczas pielgrzymki często się śpiewa, muzyka podtrzymuje w drodze przede wszystkim podczas ostatnich etapów każdego dnia, kiedy zmęczenie i upał dają o sobie znać. Człowiek potrzebuje śpiewu, tak jak przyjaciela do tego, by wędrować, wody i chleba, modlitwy, żartów, milczenia.

I się wędruje, robi się zrzutkę puszek z tuńczykiem, stoi się w kolejce do cystern po wodę. Ulega się też nieco rozproszeniu, tak jak w codziennym życiu. Wówczas ksiądz Luis, Różaniec albo złocące się łany zbóż podtrzymują w drodze: „Możesz być zadowolony albo smutny, ale obiektywnie jesteś dzisiaj o 100 kilometrów bliżej Madonny”. Inną wielką pomocą jest nacisk kładziony na teraźniejszość. Kochać Jezusa w teraźniejszości i być przez Niego kochanym, teraz. Jak pozostać uważnym na znaki tej miłości? „Nie ma instrukcji obsługi. Jak powiedział Jan Paweł I: «Prawdziwym dramatem Kościoła, który kocha określać się jako nowoczesny, jest pokusa korygowania zdumienia wydarzeniem Chrystusa przy pomocy reguł»” – mówił ksiądz Luis.

Przed wejściem do kaplicy, w której znajduje się ikona Czarnej Madonny, wspólnie klęka się u stóp Jasnej Góry i w letnim deszczu śpiewa Non nobis. Nawet to, że dotarliśmy, nie jest na naszą chwałę. Jest Madonna i spogląda. Wydaje się, że czeka na ciebie i patrzy w twoje wnętrze. Dwoje oczu, które wzbudzają wielką tęsknotę. To ze względu na nie codziennie wieczorem śpiewaliśmy: „Maryjo, Królowo Polski, jestem przy Tobie, pamiętam, czuwam”.

Elena Fabrizi

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją