Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2014 > lipiec / sierpień

Ślady, numer 4 / 2014 (lipiec / sierpień)

Listy

Niebiańskie oczy i inne...


Tegoroczne wakacje młodzieżowe były dla mnie wyjątkowe, bo mimo że byliśmy w tym samym miejscu, co w zeszłym roku, to ludzie się zmienili – niektórych nie było, doszło wielu nowych i to oni wnieśli nowy smak do naszego życia. Piękny był też temat tegorocznych tekstów czytanych podczas Szkoły Wspólnoty – o spojrzeniu. Pasował mi idealnie, ponieważ przed wakacjami czytałam książkę Shannon Dittemore Oczy Anioła, która pokazuje świat widziany oczami aniołów i demonów, ich odwieczną walkę o ludzi i to, jak każdego dnia zmagamy się, czy po śmierci znaleźć się w niebie czy w piekle. Chciałam bardzo ujrzeć „niebiańskie oczy” – ojos de cielo, o których śpiewaliśmy w piosence o tym samym tytule. Oczy, które sprawiają, że znika piekło, a ukazuje się niebo. Zaczęłam ich poszukiwać w ludzki sposób – zaczęłam patrzeć ludziom w oczy, a to ludzkie patrzenie zostało podparte doświadczeniami ze Szkoły Wspólnoty i w ten sposób przemieniło się w duchowy osąd, stając się wzruszeniem – wzruszyłam się, uświadamiając sobie, że w waszych oczach widzę niebo (i to nie tylko w tych niebieskich oczach). Widziałam w waszych oczach miłość, ciepło, zrozumienie, jakiego nie widzę nigdzie indziej jak tylko u ludzi, przez których patrzy Chrystus. Cieszę się, że mogłam Go w was zobaczyć i chcę teraz przekazywać to spojrzenie dalej, by inni widzieli „niebiańskie oczy” w moich oczach.

Dziękuję wam za wszystko, co zrobiliście, za waszą obecność, modlitwę, gesty, choćby najdrobniejsze, jak uścisk ręki, uśmiech czy podanie talerza, kubka, śpiewnika. Dziękuję za wasze zaangażowanie w śpiew, taniec, zabawy, frizzi. Zrozumiałam, że wystarczą tak małe gesty, by poruszyć człowieka, by dać mu tak wiele. Dzięki temu nie pozostajemy na poziomie sentymentalnego wspomnienia. Osądzając, uświadomiłam sobie, Kto mi to wszystko dał, Kto mi się wydarzył – emocje stały się wzruszeniem, które pozostaje na zawsze. Ja nie tylko się tym zachwyciłam, ale odnalazłam w tym Boga. Cieszę się, że wszyscy staliście się „frędzlami Jego płaszcza”, a ja mogłam was dotknąć i zostać uzdrowioną – by zacząć patrzeć tak samo jak wy i dostrzegać Chrystusa w każdym człowieku, a jednocześnie zanosić Go innym. Dziękuję wam i do zobaczenia wkrótce!

Ola, Opole

 

CZAS PIĘKNYCH PROPOZYCJI

Tydzień letnich wakacji CL 2014 w Bartkowej nad Jeziorem Rożnowskim mamy już za sobą. Jak zwykle wspólne przeżywanie tego, co się tam wydarzało, wzbudza tęsknotę, gdyż był to czas pięknych propozycji, prowokujący do zrewidowania swojego życia. Człowiek w dzisiejszym świecie, owładnięty konsumpcjonizmem, chce czegoś więcej, czegoś szuka. Nie wiedząc czego, coraz bardziej pogrąża się w tym, co oferuje świat. Jednak jego serce pragnie czegoś więcej, pragnie miłości wiernej, bezwarunkowej, miłości miłosiernej, która wybacza, która przygarnia. Taką miłość ma dla nas Bóg. I tak jak w przewodniej piosence tegorocznych wakacji Ojos de cielo („Niebiańskie oczy”), kiedy spoglądamy w głąb niebiańskich, czułych oczu, znika świat pogrążony w piekle, znika świat i odkrywamy niebo. Te czułe, szczere oczy, które są drogą i drogowskazem, może spotkamy na swej drodze i zobaczymy w naszym bliźnim, bracie lub siostrze, bo przecież wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną.

Maria, Nysa

 

MOJE WAKACJE

Tegoroczne wakacje były dla mnie niezwykłym spektaklem obecności w moim życiu Chrystusa, który nie narzuca swojego towarzystwa, ale je proponuje, nienachalnie, szanując moją wolność. W tym roku mój czas wolny od pracy był bardzo związany z Ruchem, z momentami proponowanymi przez Ruch.

Pierwszy moment to wakacje w Bartkowej nad Jeziorem Rożnowskim, początkowo trudny, związany z odpowiedzialnością za organizację, ale następnie jakże piękny, tylko dlatego, że „poszłam za”. Rozpoczynając dzień od modlitwy Anioł Pański, z dnia na dzień coraz bardziej stawałam się wolna od swoich wyobrażeń na temat wakacji i coraz bardziej – zawierzając wszystko Jego woli, będąc uważna na okoliczności – stawałam się świadkiem przemiany spojrzenia najbliższych mi przyjaciół. Ale wakacje Ruchu były też momentem trudu, momentem naglącego pytania: jak mogę rozpoznać Chrystusa w moim życiu? Tak jakby świadomość, że On jest, już mi nie wystarczała. Ale to przecież nie ja udzielam sama sobie odpowiedzi, lecz On.

Zaraz po wakacjach w Bartkowej spędziłam kilka dni we Włoszech na rekolekcjach dla nowicjatu Memores Domini. Ksiądz Carrón rozpoczął je od zdania: „Jestem, kiedy Ty jesteś”. W ciągu kilku dni podjęliśmy pracę nad ósmym rozdziałem U źródeł chrześcijańskiego roszczenia (jako kluczowym dla naszego życia). Prowokujące stały się pytania księdza Carróna: kim jestem? oraz: kim jest Chrystus? Pytania decydujące, na które codziennie muszę znajdować odpowiedź.

Zaraz po rekolekcjach – pielgrzymka z Krakowa na Jasną Górę. W tym roku, tak jak w poprzednim, pełniłam funkcję porządkowej, kierując ruchem samochodów. Początkowo wydawało mi się, że nic mnie nie zaskoczy, że wiem już wszystko, ale dość szybko – bo już pierwszego dnia – przekonałam się, że to nieprawda. Podczas pielgrzymki spotkałam konkretne osoby, które każdego dnia przywoływały mnie do pierwotnej postawy człowieka – do relacji z Bogiem. Przez pięć dni pielgrzymowania, idąc przed grupą, a wobec tego nie słysząc nic, doświadczyłam ciszy, ale ciszy jako miejsca, w którym możliwe jest spotkanie z sobą samym, a następnie z Kimś Większym.

Podczas wędrowania, w obliczu zmęczenia, upału oraz deszczu, na mojej drodze postawione zostały osoby, dzięki którym doświadczyłam, iż moje życie nie jest zależne od mojego projektu, ale jest ciągle stwarzane. Wkraczając na Jasną Górę, zrozumiałam, co miał na myśli ksiądz Carrón, mówiąc, że nie ma mnie, gdy nie ma Ciebie. To, kim jestem, jest owocem Jego obecności w moim życiu, nie jakiejś wrodzonej genialności (która pozwala wykonywać zawód wyuczony, a w wolnej chwili kierować ruchem).

12 sierpnia, w dzień podsumowania pielgrzymki, obudziłam się smutna. Dlaczego? Poczułam smutek, bo uświadomiłam sobie, że następnego dnia nie zobaczę już księdza Piotra ani księdza Salvatore. Ale zaraz potem pojawiło się we mnie pytanie, czego tak naprawdę będzie mi brakować. Wraz z tym pytaniem odkryłam, że na pielgrzymim szlaku w tych osobach objawiała się dla mnie cielesna obecność Chrystusa. Skoro Chrystus objawia się w nich, znaczy to że w domu, w pracy też może się objawiać zupełnie w innych twarzach, a gdy będę uważna, może pozwoli się rozpoznać.

Pierwszy pacjent, jaki został mi podarowany po moim powrocie do pracy, stał się dla mnie niesamowitą prowokacją. Młody człowiek z wytatuowanymi na całym ciele różnymi zwierzętami, znakami, w tym i samego Szatana. Będąc ogarnięta nieskończoną miłością Boga podczas wakacji, nie mogę patrzeć na tego człowieka inaczej jak przez pryzmat tej miłości, bez redukowania go do obiektu ulicznego artyzmu. Oboje jesteśmy ulepieni z tego samego pragnienia Jego obecności.

Anna, Kraków

 

„CHCĘ WYDOSTAĆ SIĘ Z LASU”

Tajemnica naszego istnienia, ocenzurowane pytania, tajemnicza siła owego kapłana, który „mówił o mnie” w auli na Uniwersytecie Katolickim. „Chcę wydostać się z lasu”. Lidia Macchi, studentka z Varese, aktywna działaczka harcerstwa zaangażowana w ruch Comunione e Liberazione, została znaleziona martwa z 29 ranami kłutymi 7 stycznia 1987 roku w pobliżu szpitala Cittiglio w Varese, gdzie pojechała odwiedzić przyjaciółkę. Miała 21 lat. W piątek 25 lipca 2014 roku, po 27 latach, w czasie których sprawa leżała nierozwiązana w prokuraturze w Varese, zastępca prokuratora generalnego w Mediolanie Carmen Manfredda złożyła do Sądu Apelacyjnego w Mediolanie zawiadomienie o zakończeniu dochodzenia i wniosek o odrzucenie pozwu wobec pewnego księdza, którego urzędnik państwowy z Varese, Agostino Abate, nigdy oficjalnie nie skreślił z rejestru podejrzanych. Oto list, w którym Lidia opowiada przyjaciółce o swym pierwszym spotkaniu z księdzem Luigim Giussanim, założycielem ruchu Comunione e Liberazione. List został napisany w okresie, kiedy Lidia studiowała już na Uniwersytecie Państwowym w Mediolanie, a pochodzi z osobistego archiwum dyrektora czasopisma „Tempi” i został rozpowszechniany przez CL w postaci ulotki.

Najdroższa Maro, dopiero co odwiesiłyśmy słuchawkę telefonu, a ja z goryczą zdałam sobie sprawę, że w gruncie rzeczy opowiedziałam ci jedynie o najbardziej banalnych sprawach z mojego obecnego życia. Tymczasem wydarza mi się coś niezwykłego, choć na razie jeszcze niejasnego, ale naprawdę coś wielkiego; jest trochę tak, jakby teraz we mnie „zagotowało się” mnóstwo pytań i pragnień dotyczących życia. Pragnienie bycia szczęśliwą, bycia wolną, to znaczy traktowania z wolnością, nie będąc ani przygniecioną, ani obciążoną wszystkimi okolicznościami życia, głębokiego pragnienia kochania ludzi, którzy są mi drodzy, kochania przyjaciół; pragnienie zbudowania przeze mnie kawałka historii, w przeciwnym razie historię zbudują na naszej głowie inni, a my będziemy przeżywali z całkowitą obojętnością to wszystko, co dzieje się tuż za rogiem. I chociaż z jednej strony może to być wygodne, to ostatecznie jest przecież małostkowe i zdeterminowane przez drobne, głupie rzeczy i codzienne uciążliwości.

I jest trochę tak, jakby moja nieświadomość, czynienie zwykle tylko tego, co instynktownie przychodzi mi na myśl, głęboko mnie znudziło z całą jego głupotą i powierzchownością. Jak nigdy dotąd życie wydaje mi się wielkie i głębokie, a przede wszystkim naznaczone tajemnicą.

Bo to właśnie jest wielką tajemnicą, że jestem, że istnieję, że jestem owym kruchym punkcikiem na tej planecie, która obraca się wokół Słońca zgodnie z niezwykle doskonałymi prawami, a Słońce jest niczym innym jak mikrobem w bezmiarze czasu i przestrzeni kosmosu. Ale do licha, wystarczy po prostu podnieść w nocy oczy ku niebu, aby przeczuć, że życie całego wszechświata jest wielką tajemnicą, a my jako ludzie mając – i mogąc mieć – świadomość tego, marnujemy nasz czas dotknięci małymi, banalnymi sprawami oraz niepozornym cierpieniem, i nie pytamy się – ponieważ nazbyt boimy się wsłuchać w siebie przez chwilę, posłuchać tego głosu, który mówi w nas, który krzyczy, że życie musi mieć znaczenie – dlaczego jesteśmy, dlaczego jesteśmy uczynieni tak różni jeden od drugiego, a przecież w gruncie rzeczy wszyscy z tym samym pragnieniem.

Mój Boże, dlaczego jednak, skoro te pytania i pragnienia istnieją, godzimy się żyć w gruncie rzeczy jako ludzie zdesperowani, nie oczekując niczego od jutra, zamykając się w klatce, która staje się naszym grobem i co najwyżej pozwalając sobie na jakieś nostalgiczne wspominanie dobrych czasów? Ale jakich czasów?! Nie ma zatem sensu ich opłakiwać, skoro my jako pierwsi zarozumiale zrezygnowaliśmy z bycia poważnymi, z brania pod uwagę wszystkich wielkich pragnień, które w nas się miotają, tylko dlatego że wygodniej jest nam narzekać, tkwić we własnym sosie, popełniać małe i nędzne grzeszki, aby wierzyć, że skoro nie jesteśmy święci, to – no cóż – przynajmniej jesteśmy trochę źli; tymczasem nasze grzechy są śmiechu warte, co najwyżej dotyczą zmysłowości, wykroczeń, których faktycznie dopuszczają się wszyscy, ponieważ w gruncie rzeczy jesteśmy po prostu krótkowzroczni. Możliwe, że można spotkać jakiegoś wielkiego grzesznika dogłębnie zaślepionego złem!

I nawet jeśli wiem już wszystko – to, w jaki sposób funkcjonuje cały wszechświat oraz jak oddycham, chodzę, jem – to komu przychodzi na myśl, by choć przez chwilę posłuchać ciebie, kiedy zadajesz pytanie o to, kim jesteś i co robisz na powierzchni ziemi? Tych pytań wszyscy się boją i nikt o nich nie mówi… Ale dlaczego dzisiaj jesteś, a jutro umrzesz, i po wszystkim…

Jak to po wszystkim?! Przecież ja tu jestem, są różne moje pytania i chcę wiedzieć, i nawet gdybym była jedna jedyna z tym pragnieniem, w tym powierzchownym świecie – powierzchownym, ponieważ chce takim być z własnej woli – to będę krzyczeć ze wszystkich sił o tym, co czuję, aż umrę.

Miesiąc temu zdarzyło mi się, niemal przez przypadek, udać z przyjaciółmi z Varese na Uniwersytet Katolicki, aby posłuchać niejakiego księdza Giussaniego, który prowadził wykład z teologii moralnej, czy coś w tym stylu, ponieważ egzaminy z tego przedmiotu są tam obowiązkowe; on zaś zamiast mówić o świętych i o całej reszcie, mówił właśnie o tych pytaniach, z takim entuzjazmem i siłą, że byłam pod wrażeniem; wyjaśniał wszystkie procedury techniczne i praktyczne, jakie ludzie wymyślili, byle tylko nie słyszeć tych pytań, by postępować tak, jakby ich nie było albo jakby nie były one ważne. Wydawało mi się, że mówił właśnie o mnie, i odnajdywałam w tym wszystkie swoje nawyki, tak wyraźnie wytłumaczone.

Poszłam tam prawie przez przypadek, ponieważ zaprosiły mnie osoby z Varese i z Mediolanu, które go znają; poszłam tam, myśląc, że przyjdzie mi słuchać tego, co zazwyczaj, a tymczasem stało się inaczej.

To dziwne, ponieważ bardziej od jego słów uderzył mnie on sam, jego głębokie i uważne spojrzenie, coś nieuchwytnego, człowiek wolny, otwarty, nierozgniewany na życie ani nieirytujący się z jego powodu. Nie potrafię powiedzieć ci bardziej precyzyjnie, ale jest jakby kimś, kto strzeże jakiegoś sekretu, jakiejś siły, która nie jest jego.

Czuję, że muszę z nim jeszcze porozmawiać, ponieważ on nie podeptał kłębiących się we mnie pytań; chciałabym go zapytać o wiele rzeczy i w taki czy inny sposób muszę go ponownie spotkać.

Teraz już nie wydaje mi się, że jestem sama w desperackim poszukiwaniu czegoś, co wszyscy lekceważą; jest po prostu tak, jakby ktoś, przybywając niespodziewanie, poderwał mnie, mówiąc mi: „Hej, jestem tutaj, nie krzycz i nie rozpaczaj, ponieważ idąc tą drogą, wyjdziemy z lasu”.

A ja chcę wydostać się z lasu, bo życie jest morzem, niebem, górami i równinami, domami, drzewami, ludzkimi twarzami, gwiazdami, słońcem i wiatrem, a my zostaliśmy stworzeni dla tej Nieskończoności, która istnieje; wystarczy tylko się rozejrzeć dookoła i w tym celu pójść za owym „Kimś”, który wyszedł mi na spotkanie w gąszczu owego lasu i mówi mi: „Popatrz, tam pośród liści, widzisz, jest mały skrawek błękitnego nieba, niebieski, wyjdźmy, by go zobaczyć”.

Lidia

 

W OBLICZU RZECZYWISTOŚCI NIE WYSTARCZY PIĘKNY SLOGAN CL

Miesiąc temu u mojej żony zdiagnozowano guza mózgu, niezłośliwego, wymagał jednak operacji chirurgicznej. Wiadomość była z rodzaju tych, które „powalają z nóg” – myśl natychmiast wybiegła ku czekającym nas trudnościom, trójce naszych małych dzieci, temu, co się stanie, jak gdyby wszystko tak naprawdę zależało ode mnie. Jednocześnie odczuwałem pragnienie współdzielenia tego, co się wydarzyło z moimi najbliższymi przyjaciółmi. Tego samego wieczoru, rozmawiając z żoną, zobaczyłem, że jest niewiarygodnie pogodna, zwłaszcza gdy mi mówiła: „Mówi się, że wszystko, co się wydarza, służy naszemu wzrostowi”. Ja z miejsca odpowiedziałem jej: „Dajmy sobie spokój z tym «mówi się»! Bóg nigdy nie wystawił nas do wiatru. A możemy to stwierdzić, patrząc na podobne doświadczenia naszych przyjaciół”. Zastanawiając się jednak nad tym ponownie, zauważyłem, że teoretycznie wszystko jest w porządku, ale rzeczywistość może równie dobrze uczynić to zdanie tylko „pięknym sloganem CL”. Musiałem je zweryfikować. Stawiając czoła wyzwaniom okoliczności, natychmiast zostałem uderzony przez wiele rzeczy: przyjaciół, którzy zaangażowali się z czułością, wykazując gotowość zarówno fizyczną, jak i duchową poprzez modlitwę. Za pośrednictwem niektórych z nich udało nam się dostać do jednej z klinik w Mediolanie, gdzie miał zostać wyznaczony termin operacji. Poznaliśmy tam neurochirurga, który zaskoczył nas swoim człowieczeństwem. Podczas pielgrzymki na Świętą Górę w Varese zawierzyliśmy się Najświętszej Maryi Pannie. Doświadczałem zależności, której bezgranicznie potrzebuję. 6 czerwca nowotwór został usunięty. W czasie pobytu w szpitalu wydarzyło się wiele rzeczy. Spotkania z niespodziewanymi ludźmi, z którymi współdzieliliśmy cierpienie oraz kawałeczek drogi. Pogawędki z pielęgniarkami, które przychodziły do nas, by opowiedzieć nam o problemach i cierpieniach, których ewidentnie my nie potrafimy rozwiązać. Potrzeba współdzielenia życia z kimś, kto spogląda na ciebie tak, jak spogląda na nas Chrystus – z miłością. Wciąż pytam dlaczego, pozostawiając to pytanie otwartym. Ta rosnąca z każdym dniem wdzięczność za bycie wybranymi przez Boga zmienia nas, pozwala nam wciąż coraz bardziej do Niego przylgnąć, z pragnieniem, by wciąż coraz bardziej zajmować pierwotną i wolną pozycję wobec wszystkiego. Nie jest to sentymentalne przylgnięcie, ale rozpoznanie Jego, gdy działa. I to cię zmienia, i wszystko ocala. Ponieważ nie chodzi tylko o zdrowie mojej żony, chodzi o moje, o nasze, nawrócenie oraz o pragnienie zanoszenia Go światu z promiennym obliczem.

Gabriele, Busto Arsizio (Varese)

 

STRACIŁEM PRACĘ, ZA TO ODNALAZŁEM NADZIEJĘ

Przez 23 lata pracowałem w międzynarodowych korporacjach. Po czym dwa lata temu zostałem bez pracy i cały mój świat się zmienił. Byłem przyzwyczajony jadać w najlepszych restauracjach, spać w najlepszych hotelach, miałem duży piękny sportowy samochód. Osądu o samym sobie dokonywałem na podstawie wyznaczonych do osiągnięcia obrotów. Nie jeździłem środkami komunikacji publicznej, ale tylko swoim wielkim samochodem albo taksówkami. Jakże smutny się stałem! Zapomniałem, jak bardzo lubiłem jeździć pociągiem, gdzie spotykałem wszystkich przyjaciół, z którymi chodziłem na uczelnię. Kiedy poznawałem kogoś nowego, pierwsze, co instynktownie robiłem, to próbowałem się dowiedzieć, ile zarabiał. Kiedy zostałem bez pracy, załamałem się, czułem się całkowicie niezdolny do zrobienia czegokolwiek, denerwowałem się nawet przed pójściem na pocztę, by zapłacić rachunek. Wpadłem w depresję, musiałem brać leki, myślałem, że do niczego już się nie nadaję i że nie dam rady wychować trójki moich dzieci, brak pracy odebrał mi praktycznie całą pewność siebie. Wtedy nawiązałem znajomość z Alberto, z Rete Manager (Sieci Menadżerów), za którego pośrednictwem poznałem Giovanniego, a potem Massima. Dotknąłem niemal dna, ci przyjaciele tymczasem okazali mi pomoc większą od jakiejkolwiek innej: dzwonili do mnie, pytając: „Jak się masz?”, byli moimi towarzyszami. Pamiętam, kiedy Massimo zaprosił mnie na pizzę. Dla mnie w tamtym czasie ważniejsze niż oferta pracy było to zwyczajne towarzyszenie. Czas, który przeżyłem, pomógł mi na nowo dostrzec wszystkie dawne przyjaźnie. W każdym razie miałem szczęście, miałem wielu przyjaciół, którzy mi pomogli, na przykład Nicolę. Pewnego dnia powiedziałem mu: „Straciłem wspaniałą pracę!”. Na co on odpowiedział mi z wielkim spokojem: „A ja straciłem syna”. Ja jednak w tamtej chwili byłem tak skoncentrowany na utracie pracy, że nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Ktoś pomyśli, że jestem szalony, ale ja niemal dziękuję za to, co przeżyłem. Pomimo wszystkich posiadanych dóbr materialnych przez ostatni rok przed utratą pracy co rano powtarzałem sobie: „Co za beznadzieja!”. Czułem się zniewolony. Teraz pracuję za pensję o jedną trzecią mniejszą od wcześniejszej, jestem za to zadowolony. Znów zacząłem przydawać słuszną wartość pieniądzom, na nowo doceniam proste rzeczy, które naprawdę są najpiękniejsze. Nie wiem, co będzie dalej, ponieważ mam umowę na czas określony; chcę jednak cieszyć się tym czasem, a potem miejmy nadzieję, że będzie dobrze. Znów zacząłem naprawdę doceniać nadzieję.

 

LIST Z KLASZTORU

„JAKIMŻ PREZENTEM JEST ŻYCIE KSIĘDZA GIUSSANIEGO!”

Pod koniec 2013 roku nasza bliska przyjaciółka z Memores Domini z Palermo podarowała naszej zakonnej wspólnocie książkę Vita di don Giussani. Lektura dzieła, odbywająca się zgodnie z zakonnym zwyczajem podczas posiłków, trwała około siedmiu miesięcy i była tak bardzo wciągająca, że nie sposób pokrótce streścić wszystkich rezonansów wywołanych we wspólnocie. Jest to więc tylko pobieżny przegląd najbardziej inspirujących kwestii.

Postać księdza Giussaniego wyłania się i kształtuje na podstawie faktów, świadectw, dokumentów, cytowanych solidnie i z umiarem, wymownych samych w sobie. Przywodzi na myśl jedną z tych potężnych, hieratycznych figur zdobiących fasady dawnych katedr, rozświetlanych, odsłanianych lub skrywanych przez przeobrażające się światło, które zmieniając się w zależności od pory dnia oraz następujących po sobie pór roku, ofiaruje zdumionemu spojrzeniu coraz to nowe piękno. Za sprawą tego piękna spontanicznie wyłania się potrzeba wychwalania Boga.

W historycznym okresie nękanym przez wynaturzone ideologie (…) ten zafascynowany przez Wcielone Słowo kapłan wskazuje na Nie, prowokacyjnie proponując z wybuchającą siłą osoby pozwalającej się prowadzić Duchowi Świętemu. (…) Roszczenie uznania w Tajemnicy centrum swojego życia wzrasta, stając się ostatecznie gwałtowną, występującą z brzegów rzeką.

My, wizytki, córki świętego Franciszka Salezego, tego wielkiego świętego, którego Paweł VI w liście napisanym z okazji 400-lecia jego urodzin, nazywa „Klejnotem Savoi” oraz przedstawicielem prawdziwego humanistycznego chrystocentryzmu, czujemy się zaangażowanymi uczestniczkami długiej bitwy księdza Giussaniego, toczonej o uświadomienie postmodernistycznemu człowiekowi jego własnej wolności, rozumności, godności, których ostatecznym źródłem, przyczyną i celem jest Chrystus, Słowo życia. W Traktacie o Bożej miłości święty Franciszek Salezy pisał, że „Bóg jest Bogiem ludzkiego serca”, oraz że istnieje wrodzona, niezniszczalna odpowiedniość między ludzkim ubóstwem a hojną Bożą obfitością, między ludzką potrzebą otrzymywania dobra a boskim Dobrem, które chce się rozprzestrzeniać i komunikować. Są to koncepcje, które ksiądz Giussani wyrażał przy pomocy obrazowego pojęcia żebractwa. A ponadto znaczące dotknięcia pędzlem, przy pomocy których opisana jest duchowa mądrość złączona z ojcowską czułością, z którą ksiądz Giussani prowadzi i wychowuje swoje córki oraz ich współsiostry, trapistki z Vitorchiano, Valsereny, a nawet z Brazylii, wydają się odtwarzać postawę naszego świętego Założyciela wobec pierwszych wizytek (…).

Pod koniec swojego życia ksiądz Giussani wyznaje, że „zawsze był posłuszny”. (…) Nasza wspólnota dobrze rozumie ten okres jego życia, ponieważ przeżyła podobne doświadczenie. Czcigodna matka Maria Amata Fazio, która przez pięć lat była przewodniczką i nauczycielką wspólnoty, od 1996 z powodu udaru mózgu czyniła swój wózek inwalidzki katedrą duchowości. Całkowicie zawierzając się Bożej woli, jej życie wyśpiewywało Bogu chwałę niczym kadzidło przed tabernakulum, jej oblicze coraz bardziej promieniowało, a spojrzenie jaśniało blaskiem właściwym mistykom zbliżającym się do kresu swoich dni. Podobną przemianę dostrzegali także w księdzu Giussanim jego przyjaciele. 22 lutego 2005 roku matka Maria przebywała na oddziale intensywnej terapii; wtedy też posługująca jako pielęgniarka siostra zakonna ze wspólnoty, towarzysząca jej z synowskim oddaniem, powiedziała jej: „Zmarł ksiądz Giussani”. Gotowa odpowiedź matki Marii brzmiała: „Błogosławiony!”. Po czym dodała: „Módl się za wstawiennictwem księdza Giussaniego, módl, zobaczysz, że wyprosi ci łaski”. 24 godziny później także ona odeszła do Domu Ojca.

Siostry ze zgromadzenia sióstr wizytek, Palermo

 

„NIEPRZYDATNE RZECZY”, KTÓRE POZWALAJĄ PRZEŻYWAĆ TO, CO NAJWAŻNIEJSZE

Dla mnie znakiem, że przeżyłam dzień, mając przed sobą to, co najważniejsze, jest to, że wieczorem nad zmęczeniem i trudem górę bierze zadowolenie. Nie euforyczna wesołość, ale pogodna radość, radosny pokój, który po włosku nazywa się letizia (w języku hiszpańskim słowo to nie ma niestety odpowiednika). Zadowolenie niezależne od przyniesionych przez dzień sukcesów czy porażek. Na przykład w ubiegłym tygodniu opiekowałam się pewnym pacjentem. Nie chciałam go, gdy przyszłam na dyżur do szpitala. Czasem miał halucynacje; wiązano mu ręce, ponieważ wyrywał sobie sondy. Postanowiłam nawet zająć się innym, łatwiejszym przypadkiem, ale ostatecznie nie mogłam go zignorować. I w tym czasie jednym z najbardziej ewidentnych rysów oblicza Chrystusa był właśnie ten pacjent. Z powodu długiego leżenia w łóżku ma rozległą ranę, która się nie wygoi. Codziennie musimy leczyć tę ranę, wiedząc, że się nie zabliźni. Jedyną naszą nadzieją jest to, że się nie powiększy i nie zainfekuje całego organizmu. Pewnego dnia pacjent leżący w łóżku naprzeciwko zapytał mnie: „Czy zdarzyło się pani kiedykolwiek widzieć, jak ktoś umierał?”. Odpowiedziałam mu, że nie. Na co powiedział: „Teraz pani zobaczy”. Słysząc to, przeżyłam szok, ale taka była prawda – mój pacjent umiera, lekarze czekają tylko na to. Mówimy, że trzeba żyć czujnie, że radość jest wtedy bardziej prawdziwa, intensywniejsza. Niewątpliwie tak, pewne jest jednak także to, że cierpienie przeżywa się bardziej intensywnie. Zadowolenie i cierpienie – to wszystko jest bardziej autentyczne. Strach nie zostaje zaoszczędzony. Boję się tak samo jak wcześniej. Różnica polega na tym, że teraz wiem, że istnieje coś większego, wiem, że Chrystus podtrzymuje całe życie, całe cierpienie, że jest większy od śmierci. A więc nie uciekam ani przed śmiercią, ani przed cierpieniem. To nieprawda, że ten, kto pracuje w szpitalu, przyzwyczaja się do cierpienia. Można przyzwyczaić się do krwi, do zapachów, ale nie do ludzkiego cierpienia. Kiedy żyję ze względu na to, co najważniejsze, uświadamiam sobie, że mogę robić nawet „nieprzydatne rzeczy”, ponieważ to Ktoś Inny dowartościowuje każdy gest, jeśli Mu go ofiaruję. Kiedy obcinałam paznokcie mojemu pacjentowi, nadeszli pielęgniarze i trochę ze mnie żartowali. Żaden z krewnych nie docenił tego gestu, nie doceni go żaden wykładowca. Technicznie nie przynależy to do moich obowiązków w pracy. Zrobiłam to tylko po to, by oddać chwałę Chrystusowi w tym momencie, było to tylko dla Niego. Na koniec dnia, w którym robiłam „nieprzydatne rzeczy” – leczyłam nieuleczalną ranę, obcinałam paznokcie (coś, co z pewnością nie zostanie zauważone), widziałam zbolałą twarz, zmęczona bardzo zajęciami akademickimi – jeśli nad tym wszystkim górę weźmie zadowolenie, znaczy dla mnie, że żyłam ze względu na to, co najważniejsze.

                María José, Puente Alto (Chile)

   

OBFITOŚĆ ŁASKI – OTO CUD

W niedzielę 6 kwietnia Pan wezwał do siebie naszego przyjaciela Marco (znanego wszystkim jako Zanco). Oto list, który wysłał księdzu Carrónowi.

Najdroższy księże Juliánie, jestem Zanco, mam 52 lata, moja żona ma na imię Tiziana, mam trójkę dzieci. Półtora roku temu dowiedziałem się, że jestem chory na nowotwór. Od ponad roku jestem poddawany chemioterapii i radioterapii, niestety wyniki leczenia nie są zadawalające, robię jednak wszystko, by wrócić do zdrowia. Podczas całego roku wraz z moją rodziną doświadczyłem, że Pan niczego nie daje nam przez przypadek i że jesteśmy w stanie znieść i stawić czoła temu wszystkiemu, co się wydarza, ponieważ to naprawdę jest dla naszego dobra, jest to dla czegoś więcej w naszym życiu. Mogłem doświadczyć, odczuć na własnej skórze i zobaczyć w innych dokonywanie się cudu, nie uzdrowienia, ale przemiany serca. Jestem otoczony miłością moich najbliższych, obecnością mnóstwa przyjaciół, którzy odwiedzają mnie codziennie; jestem umacniany przez wiarę, która daje mi prawdziwą siłę, by walczyć i stawiać czoła chorobie. Jest to temat „okoliczności”, o pracę nad którym prosiłeś nas w tym roku i w którym starałem się za tobą wiernie podążać. Więcej też w tych miesiącach modlitwy: przede wszystkim za Ojca Świętego, za księdza Giussaniego, za Ciebie, za księdza Eugenia, księdza Alberta, o dobro Kościoła, za wszystkich cierpiących przyjaciół, za wszystkich naszych zmarłych i wszystkich potrzebujących. Paradoksalnie im bardziej potęguje się ból, tym bardziej uobecnia się obfitość Łaski w moim i w naszym życiu. Wydarzają się rzeczy, które napełniają nasze serca radością, oraz przychodzą dni wesela. Na przykład przyjaźni jest teraz nieskończenie więcej, momenty spotkań między nami są codzienne. Trudno się do tego przyznać, ale dzisiaj jest piękniej niż wcześniej – wszystko, każda rzecz wydaje się prawdziwsza, radośniejsza, bogatsza w znaczenie. Nawet relacja z moją żoną i córkami nigdy wcześniej nie była tak piękna i autentyczna. Poznaliśmy nowych przyjaciół, a za ich pośrednictwem jeszcze innych. Moje dni, wieczory nigdy nie były tak pełne i bogate w znaczenie. Kładziemy się spać wykończeni i zmęczeni, często jednak nie możemy zasnąć, ponieważ jesteśmy tak szczęśliwi i wydaje nam się, że tracimy czas, zamykając oczy. Kiedy lekarze oznajmili nam diagnozę, wraz z Tizianą nie mogliśmy zrobić nic innego jak tylko zawierzyć wszystko Tej, która jako jedyna mogła przyjąć to cierpienie. Weszliśmy więc na Świętą Górę w Varese, by polecić się opiece Madonny. Zauważamy, że od tamtej chwili zmieniamy się dzień po dniu, dlatego zaczęliśmy się Jej zawierzać nieustannie. W tej drodze cierpienia także fizycznego, na którą składały się pobyty w szpitalu, długie okresy zamknięcia w domu pod tlenem, Pan nigdy nie zostawił nas samymi ani na chwilę, dawał nam Przyjaciół przez duże „P”, gigantów w wierze i miłości. Coraz więcej było momentów współdzielenia życia i komunii pośród nas, a praca nad Szkołą Wspólnoty oraz spotkania w grupie Bractwa przynoszą doprawdy lepsze efekty niż terapie, są moim wzmacniaczem, najskuteczniejszym lekarstwem na moje cierpienie. Naprawdę zrozumieliśmy to, co jest napisane na bożonarodzeniowym plakacie, który mówi, że Bóg nie daje argumentacji, która wytłumaczyłaby wszystko, ale ofiaruje swoją odpowiedź w postaci towarzyszącej Obecności.

Zanco i Tiziana, Gavirate (Varese)

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją