Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2014 > maj / czerwiec

Ślady, numer 3 / 2014 (maj / czerwiec)

Listy

Rezygnując z siebie i inne...


Kanonizację Jana Pawła II i Jana XXIII przeżyłam w Rzymie. Nie mogło mnie tam zabraknąć. Dlaczego? Nie byłabym tym, kim jestem, bez Chrystusa, a Chrystus nie byłby istotny w moim życiu, gdyby nie Jan Paweł II. Moment kanonizacji był dla mnie wyrażeniem wdzięczności. Wdzięczności za świadectwo wiary, za wskazywanie świętości jako miary życia, jako mojego powołania, ale także za zatwierdzenie Bractwa CL jako drogi do świętości w Kościele oraz za uznanie charyzmatu Memores Domini. Kanonizacja jednak to nie tylko czas dziękczynienia. Dla mnie był to czas niezwykły także z dwóch innych powodów. Po pierwsze, jechałam do Rzymu z pytaniem o to, kim jestem, z pytaniem o moją tożsamość wyrażoną w pytaniu: kim jest Chrystus w moim życiu? Nie otrzymałam natychmiastowej odpowiedzi na to pytanie, ale dostałam za to coś znacznie cenniejszego. W dniach pielgrzymki doświadczyłam utraty samej siebie. Rozchorowując się dość mocno, przekonałam się, jak bardzo jestem zależna od warunków stawianych przez chorobę, następnie o tym, jak bardzo jestem zależna od grupy, z którą pielgrzymuję, a ostatecznie odkryłam, jak bardzo w swoim życiu zależę od samej siebie – od swojej wizji rzeczywistości. Odkrycie to było przełomowe, pozwoliło mi zacząć od nowa. Każdego dnia na nowo, tylko rezygnując z samej siebie, mogę naprawdę iść za Chrystusem, a dzięki temu coraz bardziej odkrywać, kim jestem. W tłumie pielgrzymów, w ścisku doświadczyłam (ale dopiero po otworzeniu się na drugiego człowieka) piękna jedności i powszechności Kościoła.

Ania, Kraków

 

PORCJA JASNEJ PEWNOŚCI

Sądziłam, że jadę spełnić dobry uczynek – pomodlić się za zmarłą oraz towarzyszyć w tych znaczących chwilach przyjacielowi, księdzu Waldkowi, bo przecież lubię go, cenię i sporo mu zawdzięczam, a pogrzeb jego Mamy jest dla niego ważnym momentem w życiu. A tu niespodzianka – to nie ja zrobiłam dobry uczynek, to ja zostałam obdarowana! Sądziłam, że urywam się nieco wcześniej z lekcji, odpuszczając sobie belferskie obowiązki z niezwykle szlachetnych pobudek, a tymczasem w tych zgoła smutnych okolicznościach pogrzebu Pan podarował mi porcję niezwykle jasnej pewności – że jestem ukochana i że wszystkie moje walki mają głęboki sens, i że nawet jeśli nie umiem jeszcze przebaczać pewnych rzeczy, to nie znaczy, że mam przestać próbować. Bo przecież w całym moim życiu, w całej rzeczywistości chodzi najpierw o miłość, a nie o porządek. Na zwyczajnym pogrzebie zrozumiałam więcej niż ze stu mądrych kazań! Niby nic nadzwyczajnego, a ja od tamtej chwili cieszę się jak dzieciak! Bo zobaczyłam coś prawdziwego! To właśnie ujrzenie Prawdy było źródłem łez – nie żalu jednak czy smutku, mimo że był to pogrzeb. Starannie przechowuję w pamięci to, co przez chwilę jawiło się mi tak jasno i klarownie. Dziękuję.

Agnieszka, Świdnica

 

Jest nas trójka rodzeństwa: ja jestem najstarszy, potem dwa lata młodszy brat i dokładnie siedem lat młodsza ode mnie siostra. Wszystko na to wskazuje, że rozwijaliśmy się normalnie; według wszelkich prawideł psychologii rozwojowej, a co za tym idzie, w wieku naszego dojrzewania rodzice nie mieli z nami lekko.

Czyniliśmy wtedy Mamie wymówki w stylu: temu pozwoliłaś na to, a mnie nie; ten może to, a ja nie; tego bardziej lubisz, a mnie nie. I razu pewnego usłyszeliśmy pełną szczerości odpowiedź: „Ja was przecież wszystkich lubię jednakowo, od najstarszego do najmłodszego”. Nie muszę chyba dodawać, że lapsus ten, zwłaszcza moje młodsze rodzeństwo, doskonale zapamiętaliśmy i był on stałą „ozdobą” wielu rodzinnych spotkań.

Skoro jestem owym prius inter pares (pierwszym pośród równych), pozwólcie na parę słów.

Dobrze, że Mama nie posłuchała naszych młodzieńczych rad! Gdy chodziło o rozwiązanie jakiejś trudnej, konfliktowej sytuacji, o rozładowanie napięcia (nie tylko w domu), nieraz jej podpowiadaliśmy, że powinna zawalczyć o swoje, że się powinna postawić, że nie może tak ciągle ustępować, że nie może „dać się robić za głupią”. A ona nas nie słuchała. Długo tego nie pojmowaliśmy. Dopiero po latach zaczynamy rozumieć metodę uzdrowienia międzyludzkich relacji, od małżeńskich poczynając, poprzez rodzinne, a na wielkich więzach społecznych kończąc. Po latach zaczynamy rozumieć, że asertywność, stawianie granic, układanie się wniosą w relacje międzyludzkie co najwyżej porządek.

Natomiast miłość – ale taka na wzór miłości Dobrego Pasterza, który wydaje siebie za owce; który sam się naraża i wystawia, żeby owce mogły w tym czasie bezpiecznie czmychnąć przed drapieżnikiem – tylko taka miłość wnosi nowość, świeżość i oddech w ten duszący się świat. Bez zaciśnięcia zębów, przemilczenia, może i pomyślenia sobie czegoś w duchu, ale bez darowania urazy, ścierpienia i przebaczenia, nie zmieni się w tym świecie nic!

Jej raptowne odchodzenie rozpoczęło się nie kiedy indziej jak w niedzielę Dobrego Pasterza. Ten jej najstarszy, wezwany, aby w sposób szczególny naśladować Dobrego Pasterza, zanim zabrało ją pogotowie, osobiście udzielił jej sakramentu namaszczenia chorych i Wiatyku.

Rzecz ciekawa, to, czego nie rozumieliśmy intelektualnie, i tak w nas wnikało; na zasadzie ewangelicznego zaczynu nasiąkaliśmy tym bezwiednie, niejako przez osmozę – niestety przez filtr naszej opornej woli – mojej z pewnością.

Jej prosty przykład pokazał nam, że Dobry Pasterz ma rację! Warto tak żyć! Łatwe to to nie jest, ale warto tak żyć!

Ks. Waldemar Przyklenk

Z ceremonii pogrzebowej Mamy, 19 maja 2014 r.

 

PRZYJAŹŃ

W ostatnich dniach zdumiewam się doprawdy przyjaźnią. Rzeczywiście jest to pomoc, towarzyszenie w drodze ku przeznaczeniu. Towarzyszenie w prostych gestach: przypominaniu o piciu wody na pielgrzymce czy porannym telefonie z życzeniami dobrego lotu i podziwiania Grenlandii przez okno samolotu. W obliczu tego piękna – piękna Grenlandii – uderzyło mnie to, że ono wydarza się dokładnie w momencie patrzenia. Patrzę i się zdumiewam. Nie można zdumiewać się przeszłością, która minęła, nie zdumiewa przyszłość, której jeszcze nie ma, ale to, co jest teraz, to piękno uderza i odsyła. Przyjaciel to ten, kto w obliczu piękna nie pozwala ci mieć zamkniętych oczu.

Ania, Kraków

 

TRZYDZIEŚCI JEDEN LAT POGODY DUCHA POŚRÓD CIERPIENIA

Najdrożsi, nie jestem z Ruchu, ale czytam wasze „Tracce”, które mój lekarz regularnie wkłada mi do skrzynki pocztowej. W każdym przeczytanym liście znajduję pragnienie potwierdzenia obecności Pana w naszym życiu. Zgadzam się z Anną (zob. „Ślady” 2/2014), której wreszcie udało się dać świadectwo o bogactwie życia niepełnosprawnych dzieci. Moja córka Michela także jest niepełnosprawna. Od 31 lat dokonują się wokół niej wielkie rzeczy. Pogoda ducha, która w niepojęty sposób przepełnia moją małą rodzinę, jest niewytłumaczalna. Musimy tylko dodać, że nie pochodzi ona od nas, ale jest nam dana. Radość pełna cierpienia. Czy taka radość jest możliwa? Tak, jest częścią tajemnicy. Wiem, co znaczy powiedzieć jako mama „twoje serce przeniknie miecz boleści”, ponieważ przeżywam to w całej pełni. Czasem muszę stosować wobec siebie przemoc, by powiedzieć: „Niech się stanie wola Twoja”. Wolałabym, by stawała się moja. Teraz jednak potrafię już tak mówić, ponieważ „do kogóż pójdziemy, jeśli nie do Ciebie, Panie?”. Wy wszyscy poszukujecie codziennie przejawów Jego obecności. Staracie się Go szukać w tym, co się wam wydarza. I dobrze robicie, bo tak jest. Czasem jednak to nie wystarcza. Dlatego dokonałam wyboru i wołam: „Panie, najczęściej Cię nie rozumiem, ale niech się dzieje Twoja wola. Spraw, Panie, bym dotarła do sedna i ostatniego dnia mogła Ci powiedzieć: «Wykonało się»”.

Mama Micheli

 

SPOTKANIE Z MAŁYM TOWARZYSTWEM GS

Mieszkam w Stanach Zjednoczonych, gdzie rok temu pewna dziewczyna będąca protestantką spotkała naszą małą wspólnotę GS, poruszona ciekawością wzbudzoną przez przemianę jednego z jej przyjaciół, który nas poznał. Sześć miesięcy po tym spotkaniu wyjechała na studia. Ze zdumieniem patrzyłem, jak coś tak jawnie słabego jak spotkanie (przede wszystkim tam, gdzie nie ma innych „struktur” ani inicjatyw poza ruchowymi tekstami i naszą niepozorną obecnością) miało tak niezniszczalną siłę. Ta dziewczyna zadawała mi wiele pytań. Również polemicznych, o doktrynę wiary. Te sprawy wydawały się niepokonanym murem, zważywszy na jej protestancką formację. W każdym razie, podczas gdy umysł kazał jej zadawać mi te pytania, jej twarz stawała się codziennie coraz bardziej promienna. A ja często jej mówiłem, że by zrozumieć te sprawy, musi wyjść od syntetycznego punktu, to znaczy od tego, co zobaczyła i co ją pociągnęło. W ubiegłym tygodniu nasza przyjaciółka wróciła do domu na wakacje i poszła ze swoją rodziną do swojego parafialnego kościoła, gdzie jej opiekunka (troszcząca się o jej protestanckie wychowanie) wpadła w zakłopotanie, kiedy dowiedziała się, że dziewczyna uczestniczyła we Mszy św. wraz z młodzieżą z CLU. Powiedziała jej, że niepokoi ją, że nie potrafi rozróżniać tego, co jest prawdziwe, od tego, co jest fałszywe. Na co ona jej odpowiedziała, że jest pewna, że każdy ma w sobie zdolność osądzania tego, co jest prawdziwe, piękne i słuszne. Wyznała mi, że przygotowuje się do przyjęcia sakramentów. Wtedy zapytałem ją: „Czy wiesz jednak, że w formule, którą musisz wypowiedzieć, będziesz musiała wyznać, że wierzysz w to wszystko, co mówi Kościół katolicki? Co zrobisz ze wszystkimi obiekcjami, które miałaś?”. Na co ona: „Jestem pewna niewielu rzeczy, ale one mi wystarczają. Z czasem zrozumiem resztę”. Bardzo często w ostatnim czasie przychodziło mi na myśl zdanie, które usłyszałem od księdza Giussaniego podczas jego ostatnich urodzin (pojechaliśmy go odwiedzić z kilkoma przyjaciółmi): „Jakże wielki jest Bóg, co więcej, jakże wielki jest ten człowiek, Jezus z Nazaretu!”. W tamtym momencie nie uderzyło mnie ono szczególnie, ale po dziewięciu latach wypływa z głębi mojego serca, nie potrafię powiedzieć nic trafniejszego: „Kim jesteś, Jezu, że masz tę moc, dzięki której udaje Ci się tak fascynować, że nic innego nie może Cię odepchnąć? Jesteś bardziej rzeczywisty od rzeczywistości!”. Jakże aktualna i skuteczna jest metoda księdza Giussaniego! Jest skałą, na której budujesz życie. Następnego dnia Komunię św. przyjąłem w odmienny sposób, a Jego Obecność wypełniała mnie ciszą.

Autor znany redakcji

 

EKIPY GS

MAŁE CUDA

Wrażenie, refleksje i świadectwa ze spotkania Ekip GS, które odbyło się w dniach 28–30 marca w Wiązownej koło Warszawy.

 

Pod koniec marca odbyło się spotkanie Ekip GS. Cieszę się, że doszło do skutku i jestem wdzięczny Agnieszce za cały trud przygotowań, a każdemu z Was za podjęte odpowiedzialności. Z małego „tak” Agnieszki zrodziło się tak wiele. Dla mnie osobiście to spotkanie było prowokacją do postawienia sobie pytania – pytania o pozytywność tego, co obecnie przeżywam w pracy. Sprowokowała mnie do tego Asia, która przyjechała na spotkanie z pytaniem:jak patrzeć pozytywnie na trudną rzeczywistość? Wielu młodych zadaje pytania, do których ja, niestety, się przyzwyczajam, nie spodziewając się po nich niczego nowego.

Na Szkole Wspólnoty można było zobaczyć, czym i jak żyją młodzi. Padały pytania o to, czym jest osobista wiara, czym jest pozytywność rzeczywistości. Ale też objawiała się atrakcyjność życia. Na przykład kiedy Gosia mówiła o tym, jak trudno jest jej nie śpiewać z powodu choroby, i o nadziei, że to pomoże jej lepiej zrozumieć, czym jest śpiew, świadectwo Oli stało się wypływającą z życia odpowiedzią na przeżywane przez nią trudności. Ola opowiedziała o tym, jak w Krakowie podczas ferii nie mogła śpiewać z powodu wysokiego stężenia pyłu w powietrzu (Kraków jest jednym z trzech najbardziej zanieczyszczonych miast Europy), ale to z kolei pozwoliło jej… słuchać. „Miałam wrażenie, że śpiewacie tylko dla mnie” – mówiła.

Z uwagą patrzyłem również na nowe osoby, które zaprosił ksiądz Radek. W zasadzie nieustannie o nich myślę. Zobaczyłem w nich pełne prostoty zdumienie. Ksiądz Giussani zwracał uwagę na to, by patrzeć na nowe osoby, ponieważ często przyzwyczajamy się do tego, co jest dane, do malutkich cudów. Karolina zobaczyła jeden z nich – zaskoczył ją sposób, w jaki się witamy – i pozwoliła mi go ponownie dostrzec. Dzięki temu moment pożegnania potraktowałem inaczej, z każdym starałem się zamienić choć kilka słów.

Napawa mnie radością widok młodych, którzy wzrastają, którzy idą nie jakąś tam dróżką, ale Drogą, prowadzącą do rozumienia samego siebie.

I tak Ekipy stały się malutkimi znakami Chrystusa, które napotykałem nieustannie. Wyjeżdżałem wdzięczny Panu za to, że nieustannie pociąga mnie swoją atrakcyjnością, której doświadczałem na każdym kroku w drobnych gestach: rozmowach, wspólnej zabawie, piciu kawy…

Jarek, Kraków

 

Grono osób tworzących GS zmienia się. Część z nich odchodzi, ponieważ nadszedł już czas, aby zasilić szeregi studentów z CLU. Teraz będę jedną z najstarszych osób tworzących grupę, co wiąże się także z odpowiedzialnością wprowadzania do niej nowych osób. Wiele bliskich mi osób nie przyjedzie już na spotkania dla młodzieży. Pozostaje pytanie o przyjaźń: czy ona przetrwa? Trudno jest się spotykać w ciągu roku szkolnego przy dzielących nas odległościach. Spotkania zawsze są okazją, aby fizycznie być razem. Przyjaźń ta jednak jest oparta na Chrystusie, a więc ma wielkie szanse, aby trwać dalej.

Wracając do kwestii Ruchu – ja w nim zostanę. Ostatnio było mi ciężko, gdyż moje spojrzenie na nasze spotkania nie było takie jak za pierwszym razem. Nie umiałam się zachwycić, denerwowało mnie wiele rzeczy, gdyż podczas spotkań śpiewamy te same piosenki, często też mówimy to samo. Można to nazwać monotonią. Zdałam sobie sprawę, że pragnę, aby to miejsce stało się dla mnie tak atrakcyjne i pociągające, jak było za pierwszym razem, kiedy wszystkie przyjaźnie dopiero się zaczynały, kiedy zaczynała się cała ta przygoda. Jak patrzeć na rzeczywistość z zachwytem? Po kilku rozmowach Bóg poprzez ludzi dał mi odpowiedź na to pytanie. Zrobił to właśnie w słowach, które były dla mnie przejawem tej monotonii, słyszanych już wiele razy: „Trzeba popatrzeć na nowo i zobaczyć całe piękno”. Tym samym potwierdzają się słowa, które również uważałam za przejaw monotonii: „Jesteśmy w innym momencie swej drogi”.

Spotykane osoby pomagają nam na naszej drodze do Boga, teraz trzeba otworzyć się na nowych ludzi, żeby w nich też zobaczyć Boga, żeby oni mogli mnie do Niego prowadzić.

Diana, Białystok

 

Od dzieciństwa miałam kontakt z Bogiem, ale nigdy wcześniej nie doświadczyłam tak bliskiego spotkania z Nim, tak wyraźnej Jego obecności, jak w Wiązownej. W ostatnim czasie poszukiwałam celu, znaku, który pokaże mi, jaką drogą mam iść dalej. Brakowało mi kogoś, ale nie umiałam określić kogo, nie rozumiałam, czego tak naprawdę potrzebuję. Żyłam z dnia na dzień, każdy kolejny dzień wydawał się taki sam jak poprzedni. Czas mijał, a ja przejmowałam się tak mało ważnymi sprawami. Czułam obecność Boga, ale były to raczej chwilowe, krótkotrwałe spotkania. Nie wiedziałam, jak podtrzymać tę bliskość z Panem, której szukałam i potrzebowałam. Początkowo nie umiałam, a może nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak żyć w przyjaźni z Bogiem i ją pielęgnować.

Po spędzonym wspólnie zaledwie jednym dniu czułam, jakbym znała Was od zawsze. Poczułam się przygarnięta, ktoś podał mi dłoń i zaprosił do przyjaźni. Wszystkie posiłki przygotowane razem, spożyte przy wspólnym stole, chwile poważnej rozmowy czy też zabawy pokazały mi, że można żyć prawdziwą pełnią życia.

Ważnym momentem była dla mnie codzienna Msza św. Przeżywałam ją inaczej niż w Prudniku. Pełniej, więcej udało mi się zrozumieć, zobaczyć, poczuć. Każde słowo Ewangelii, kazania czy psalmu trafiało do mnie, budząc pytania, ale i przynosząc odpowiedzi. Obserwowałam, jak bardzo cieszycie się z chwil, które mogliśmy spędzić razem. Najważniejsze było tu i teraz. Oraz spędzone wspólnie chwile. Zrozumiałam, ile zyskałam dzięki temu wyjazdowi, ile zrozumiałam, a przede wszystkim nauczyłam się.

Spojrzałam na Was wszystkich, na Wasze uśmiechy i zobaczyłam coś, co nie do końca umiem opisać. W uśmiechu każdego z osobna widziałam Boga. Staliśmy się przyjaciółmi, takimi prawdziwymi, za sprawą naszego Największego Przyjaciela – Chrystusa. Zaczęłam żyć pełnią życia, niczego mi nie brakowało, chciałam być tylko blisko Pana. Wszystko stało się idealne, bezproblemowe, takie proste. Odtąd w moim sercu zagościło szczęście, chciałam ciągle się uśmiechać i czerpać radość z wszystkiego dookoła. Choć wiele sytuacji powtarzało się, każda z nich ukazywała mi się jako ta jedyna, niepowtarzalna. Wasze spojrzenia, uśmiechy były czymś niesamowitym, radosnym. Sprawiały, że chwile szczęścia stały się inne, głębsze, lepsze niż te, których dotąd doświadczałam. Zobaczyłam, jak potraficie słuchać siebie wzajemnie, jak się rozumiecie. Nie zdawałam sobie sprawy, że jest to tak bardzo ważne, a zarazem trudne.

Wróciłam do domu z poczuciem niedosytu… pragnieniem porozmawiania z Wami, potrzebą Waszych uśmiechów, spojrzeń. Chcę nauczyć się żyć tak intensywnie jak w Wiązownej. Nauczyć się od Was słuchać bliźnich. Chciałabym zostać w Ruchu, nadal spotykać tak wspaniałe osoby i pogłębiać swoją więź z Bogiem.

Marta, Prudnik

(pierwszy raz na spotkaniu młodzieżowym)

 

To właśnie w Wiązownej rozpoczęła się tak naprawdę moja przygoda z Ruchem, a przede wszystkim z samym sobą. Choć poznałem Ruch kilka lat temu, był on dla mnie wciąż czymś obcym. Nie dotyczył mnie bezpośrednio… Relacja, choć była na wyciągnięcie ręki, stawała się coraz bardziej pusta, a wejście w nią całym sobą – coraz trudniejsze i bardziej odległe. Chciałem poczuć to, czym tak naprawdę żyjecie. Wy, którzy ten Ruch tworzycie. Żyć z Chrystusem, a przede wszystkim dla Niego.

Czekając na Jego przyjście, nie zdawałem sobie sprawy, że On cały czas jest ze mną. Tak naprawdę dopiero tu, wsłuchując się w Wasze doświadczenie i słuchając o otwartości, umiejętnym słuchaniu i dostrzeganiu prozaicznych spraw, zaczynam żyć. Jezus wyciągnął do mnie rękę już parę lat temu. Przyszedł do mnie, przynosząc mi cząstkę swojego cierpienia. Dzięki temu zesłał mi największą łaskę – w jakimś małym stopniu mogłem pomóc Mu w ten sposób nieść Jego krzyż. Wtedy tego nie dostrzegałem. I choć nie miałem pretensji, nie radowałem się z tego tak, jak powinienem. Zauważam to dopiero teraz. Przez ten cały czas Jezus chciał mną wstrząsnąć, czynił wszystko, bym Go pochwycił. Teraz, gdy przestałem na siłę poszukiwać Jego obecności, On przyszedł i otworzył mi oczy tak, jak to było we fragmencie Ewangelii, który wspólnie czytaliśmy. Byłem ślepy i nie widziałem, teraz natomiast czuję się uzdrowiony. Zaczynam dostrzegać Jego relację ze mną i choć na razie jest to jak zapach ciasta w piekarniku, to już wiem, że to ciasto się piecze i niedługo będę mógł się w nim rozsmakowywać. A tym moim piekarnikiem jesteście Wy wszyscy. Pomimo tego, że z większością z Was zamieniłem zaledwie parę zdań, dajecie mi siłę. To właśnie za sprawą Ruchu dostrzegłem Boga.

Drugim bardzo ważnym aspektem tego spotkania była przyjaźń – ta, o której tak dużo mówi się w Ruchu. Jarek zawsze powtarza, że jesteśmy przyjaciółmi i to takimi, jakich nigdzie indziej nie znajdziemy, nigdy wcześniej jednak nie docierało to do mnie. Tuż po powrocie do domu zacząłem pisać to świadectwo i gdy skończyłem, wysłałem je paru osobom, które mnie o to prosiły, a z którymi, pomimo spędzenia tak krótkiego czasu, poczułem więź. I choć było to tak naprawdę tylko półtora dnia bycia razem, przysłuchiwałem się i dzieliłem swoim doświadczeniem tak jak z nikim innym wcześniej. Było to dla mnie niezrozumiałe, ale bardzo wymowne. Słysząc tyle ciepłych słów, zrodziły się we mnie nowe pragnienia i jeszcze goręcej uwierzyłem w to, co teraz zaczyna się dziać w moim sercu. Sercu, które już wie dla Kogo bije. To właśnie te osoby, pomimo dzielących nas kilometrów, naświetliły mi, a raczej pokazały, czym jest ta przyjaźń, dopiero teraz to rozumiem. Wiem, że nieraz pewnie przyjdzie jeszcze kryzys, a moja wiara osłabnie i to wszystko, o czym teraz mówię, przestanie mieć dla mnie znaczenie – i w tym celu między innymi piszę to świadectwo, by wtedy móc sobie przypomnieć to, co teraz czuję, a poza tym mam Was! Mimo że zamieniłem z Wami zaledwie kilka zdań – to w Was dostrzegam Chrystusa.

Wracając do domu, dużo myślałem o tym, co tak naprawdę mi się przytrafiło, co wydarza się w całym moim życiu. Na tę chwilę wiem, że to jest właśnie moja droga – ta, którą chcę kroczyć; że choć małymi kroczkami, to zbliżam się coraz bardziej do Niego. Nie mogę się już doczekać kolejnego naszego spotkania. I mam nadzieję, że następnym razem tak samo mocno Go pochwycę – tak jak stało się to teraz. Czymś niesamowitym było dla mnie po raz pierwszy dostrzec Jego obecność.

Bartek, Lutynia

 


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją