Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2014 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2014 (listopad / grudzień)

Listy

Jedność we wspólnocie i inne...


List naszej przyjaciółki ze wspólnoty warszawskiej, przebywającej na misjach w Domu Serca w Stanach Zjednoczonych.

Drodzy Przyjaciele, w ostatnich dniach byłam świadkiem spotkania całej nowojorskiej wspólnoty CL, gdyż był to także moment modlitwy za zmarłego w październiku 2014 roku księdza Lorenza Albacete, jednego z liderów Ruchu CL w USA, dzięki któremu Ruch „emigrował” z Włoch także do USA i działa tu bardzo prężnie. Ksiądz Albacete był także bardzo zaangażowany w pomoc dla powstałego w 2003 roku Domu Serca w Nowym Jorku. Spotkanie, o którym chcę wspomnieć, było całodniowym wydarzeniem, rozpoczynającym się Mszą św., której przewodniczył „nasz” ksiądz Paul z Domu Serca. Po Mszy św. odprawionej w podziemiach kościoła zgromadzeni dzielili się swoim doświadczeniem wiary w codziennym życiu, odnosząc je do Pisma Świętego. Wspaniale było zobaczyć tak liczne gremium, wielodzietne rodziny, ludzi żyjących tym charyzmatem – pełnych radości, miłości i pokoju. Był to także moment mojego osobistego doświadczenia jedności we wspólnocie. Mimo że fizycznie jestem dość daleko i nie uczestniczę w naszych cotygodniowych warszawskich spotkaniach, jestem jednocześnie tak blisko duchowo ze wszystkimi, którzy postanowili żyć charyzmatem ruchu CL. Niech Pan Bóg Wam błogosławi. Pozostaję z modlitwą, która jest niezastąpioną metodą pamięci o innych.

Kamila, Nowy Jork (USA)

 

SPRZEDAŻ „TRACE” I MOJA JEDNOŚĆ

Drogi księże Juliánie, w dniach 18 i 19 października wspólnota w moim mieście zorganizowała dystrybucję „Tracce” wraz z filmem o Ruchu na placach i ulicach. Ten rodzaj propozycji sprawiał mi wielką trudność. Gdy brałem udział w tym geście, zrodziło się we mnie pytanie: skąd bierze się ten trud? Czego jest konsekwencją? Odpowiedź wyłoniła się z jasnością w relacji z moją przyjaciółką. Propozycja sprzedaży „Tracce” sprawiała mi trudność, ponieważ zmuszała mnie do spojrzenia na osobisty aspekt, który zawsze usiłowałem ignorować i który nie daje mi spokoju, od kiedy poznałem Ruch. Mimo że próbowałem zredukować problem do sposobu oraz pewnych okoliczności, chodziło tylko o lojalne uznanie, że problem pojawił się wcześniej, „u samego źródła”, we mnie. A sprawę krótko można ująć w następujący sposób: nie jestem jednością, nie jestem dorosły. To znaczy są takie miejsca, w których moje oblicze nie jest odbiciem mojego serca. Miejsca, w których udaję, że „jestem jak wszyscy na świecie” i że „nigdy nie spotkałem księdza Giussaniego”. Miejsca, w których krótko mówiąc, nie jestem sobą. Dlaczego jednak tak się dzieje? To proste: ponieważ wciąż bardziej zależy mi na osądzie ludzi niż na opinii Chrystusa. To tak jakby Chrystus był mniej konkretny od mojego ojca i matki, mniej konkretny od ludzi na ulicy. To jest brak jedności osoby: kiedy są takie miejsca w życiu, w których Chrystus nie jest na pierwszym miejscu; kiedy są sprawy (takie jak opinia innych), które liczą się bardziej od naszego ideału; kiedy wstydzimy się czegoś, o czym mówimy, że to kochamy. Spotkałem Ruch na studiach i od tamtej pory moje życie jest podzielone. Nigdy nie miałem odwagi powiedzieć całemu światu, do którego wcześniej przynależałem, że spotkałem prawdę o sobie w księdzu Giussanim. Bałem się osądu oraz utraty poważania. Twoja propozycja rozprowadzania „Tracce” odsłoniła właśnie ten aspekt, który zawsze starałem się usprawiedliwiać przy pomocy dialektyki. Właśnie ze względu na moją jedność, na moją dojrzałość, pomyślałem o tych relacjach, na których zależy mi szczególnie, by wyruszyć w nową drogę, na której zawsze byłoby oczywiste przeżyte spotkanie, właśnie dzięki takim narzędziom jak „Tracce” albo zbiórka żywności. Zacząłem od mojej mamy: wywiązała się przepiękna rozmowa, wzruszająca, i w tych dniach patrzy na mnie nowym spojrzeniem, jest między nami nowy rodzaj wolności.

Nicola

 

GODZINY SPĘDZONE OBOK STEPHANIE

„Nadzieja nigdy nie podąża sama. By mieć nadzieję, moje dziecko, trzeba być bardzo szczęśliwym, trzeba otrzymać, dostać ogromną łaskę” (Charles Péguy). Jedno przeniesienie, dwa, trzy… „Lucy, Stephanie jest twoja. Sala numer 29. Karta informacyjna leży na stole”. Tym razem żadnego przekazywania. Położna już poszła. Zaczynam przeglądać historię choroby, gdzie znajduję informację o ciąży, o cukrzycy, o dwóch koniecznych cesarskich cięciach przy poprzednich dzieciach, oraz o przerwaniu ciąży, co więcej, dwóch, trzech, czterech. Oraz o depresji i próbie samobójczej. Te wszystkie dane mówią o braku nadziei, nie-życiu, a ja tę kobietę spod numeru 29 już skatalogowałam jako egoistkę, osobę, która lubi igrać z życiem i przekroczyła miarę. Za dużo. Dla mnie to za dużo. „Cześć Stephanie, jestem Lucy i dzisiaj będę twoją położną”. Przedstawiam się jak zawsze, w środku jest jednak gorycz, złość. Stephanie to skomplikowany przypadek. Ma cukrzycę i bardzo dużą hipoglikemię. Zaczęła rodzić, ale za wcześnie. Trzeba przygotować płuca dziecka i zatrzymać skurcze, bo przecież wcześniej miała dwie cesarki. Moim zadaniem jest tam być, znaleźć dla niej lekarza, podać lekarstwa, wezwać różnych specjalistów, wytłumaczyć jej, co się dzieje. Poświęcę jej czas, moją pracę. I w pewnym momencie, gdy robiłam USG, by zobaczyć, jak się ma dziecko w brzuchu, które chce się urodzić mimo wszystko, zauważam, że robię to z miłością. Chociaż wcale się nie starałam o to, by mi na niej zależało, by traktować ją jak pozostałe pacjentki (co więcej, instynkt mówił mi coś przeciwnego), to się wydarza. I to zdanie Péguy’ego rozbrzmiewa mi w głowie. By mieć nadzieję, by być szczęśliwym. Wielka łaska. I mam ochotę uśmiechnąć się do Stephanie, ponieważ opiekując się nią, odkryłam, że Ktoś zmienił moją miarę, moje uprzedzenie i poszerzył moje serce.

Lucia, Londyn (Wielka Brytania)

 

„NAWET TEN KURZ NIE NALEŻY DO CIEBIE”

Drogi księże Juliánie, pracuję w firmie sprzątającej. Wraz z kryzysem zastosowano redukcję godzin. Umowa z Komendą Główną w moim mieście przewidywała wykonanie wszystkich prac w dwie godziny zamiast w osiem. Jedyne, co mogłam zrobić, to albo zrzucić wszystko na tego, kto podjął taką decyzję, i zostawiać wszystko w brudzie, albo zakasać rękawy i wykorzystać możliwość, by doprowadzić te miejsca do stanu używalności. Na początku zintensyfikowałam pracę, ponieważ dla mnie sprzątanie oznacza czynienie pięknym tego, co zastaję. Zauważyli to policjanci, którzy sami zaczęli sprzątać. Na przykład wypastowali podłogi, ustawili w pokojach rośliny, zawiesili firanki w oknach. Zanim przyjdę, przygotowują pomieszczenia, bym mogła dokładniej je posprzątać, i opróżniają kosze na śmieci z papierów. Skąd się to bierze? Pamiętam, co ksiądz Giussani odrzekł pewnemu przyjacielowi narzekającemu na to, że ma za dużo pracy. Powiedział mu wtedy, wyciągając chusteczkę z kieszeni i przecierając nią stół: „Nawet ten kurz nie należy do ciebie!”. To jest racja, która każe mi kochać moją pracę. Kiedy wchodzę do Komendy i spotykam tam policjantów, są oni dla mnie obliczem Chrystusa, ponieważ za każdym razem nie idę tam tylko po to, by skończyć pracę i móc sobie iść, ale by poznać to, co proponuje mi Jezus. A więc codziennie mam święto.

Antonella

 

 

TĘSKNOTA ZA TYM, BY TO COŚ WYDARZYŁO SIĘ NA NOWO

Drogi księże Juliánie, 16 września wraz z naszymi dziećmi, naszym Bractwem oraz licznymi przyjaciółmi, których spotkaliśmy w ciągu tych wszystkich lat, świętowaliśmy 25. rocznicę naszego ślubu. Wdzięczni za spotkanie z Jezusem za pośrednictwem księdza Giussaniego, poprosiliśmy wszystkich o współdzielenie z nami radości i świeżości naszej relacji poprzez złożenie ofiary na potrzeby Kościoła oraz Ruchu. Odpowiedź była naprawdę nieoczekiwana, a zebrana suma została przekazana na fundusz wspólny. Od czego jednak wyszliśmy? Spotkaliśmy Ruch w wieku 14 lat; gdy tylko się poznaliśmy, zaczęliśmy się spotykać; podążaliśmy za księdzem Giussanim w GS i CLU, a potem pobraliśmy się i wyjechaliśmy z Rzymu. Zaaferowani nowym życiem, pracą i dziećmi odłączyliśmy się od Chrystusa na długie 13 lat. A jednak przeżywaliśmy cały ten czas pośród tego wszystkiego, co było nam dawane, by tym żyć, czekając – bez mówienia sobie o tym – aż „coś” się wydarzy, aż „coś” lub Ktoś powróci, by wypełnić występującą z brzegów tęsknotę, którą odczuwaliśmy. Następnie mój mąż miał okazję pracować ze swoim starym przyjacielem z CLU, który zaprosił go na Rekolekcje Bractwa. Maurizio ponownie zaczął uczęszczać na Szkołę Wspólnoty, co ułatwiła w międzyczasie nasza przeprowadzka do Rzymu. Widziałam, że za każdym razem wracał z niej coraz bardziej zadowolony, nie mogłam więc zrobić nic innego jak tylko pójść w jego ślady. Zbyt długo trwałaby opowieść o tych wszystkich latach: o radościach, cierpieniu, powstaniu naszej grupki Bractwa, działalności charytatywnej, śmierci moich rodziców. Wszystko przeżywane w radości oraz wdzięczności za to, co spotkaliśmy, co pomaga nam żyć otwierając się szeroko na świat. Nawet moja choroba jest codzienną okazją do rozpoznawania Jego obecności, ponieważ jestem wciąż coraz pewniejsza, że On jest nawet w niej i jestem Mu wdzięczna za to, że Mu służę. To wszystko stało u początku świętowania, podczas którego zaproponowaliśmy po prostu odmówienie Różańca oraz udział we Mszy św. W gestach tych uczestniczyło także kilku naszych niewierzących przyjaciół, których zdumiała powaga oraz głębia tego, co się wydarzało: nie jałowe „odwołanie”, ale dotykalny znak jego Obecności, tutaj i teraz.

Antonella i Maurizio, Rzym

 

OD PACZKI Z BANKU SOLIDARNOŚCI DO MAŁŻEŃSTWA

Jeszcze pięć lat temu moje życie było „normalne”: miałam pracę, dom, mój mąż pracował, mieliśmy córkę; kiedy zaszłam w ciążę z drugą córką, straciłam pracę i wtedy zaczął się bardzo trudny czas. Wkrótce zostaliśmy eksmitowani z domu i straciliśmy praktycznie wszystko. Pewnego dnia, nie wiedząc już, co robić, zadzwoniłam do księdza Leo i opowiedziałam mu o swojej sytuacji. On mnie wysłuchał i kazał mi zadzwonić do Cassiano, odpowiedzialnego za Stowarzyszenie Miłosierdzia św. Wincentego à Paolo, który natychmiast znalazł nam mieszkanie. W międzyczasie skontaktowaliśmy się także z wolontariuszami Banku Solidarności, którzy zaczęli przynosić nam paczki żywnościowe. Mnie i mojego męża Antonia, który przeżywał trudny okres – był wściekły przede wszystkim na Boga i przestał się modlić – bardzo zdumieli wolontariusze z Banku. Nie tylko przynosili nam żywność, ale spędzali z nami czas, nigdy nas nie osądzając, ale po prostu dając nam świadectwo, że są. Ja w swoim sercu modliłam się za nich i za moją rodzinę i pewnego dnia wydarzyło się to, co dla mnie jest małym cudem. Mój mąż Antonio mówi mi: „Jak możemy odwzajemnić pomoc, której udzielają nam te osoby? Dlaczego my także nie mielibyśmy ofiarować naszego czasu jako wolontariusze Banku?”. W ten sposób Antonio zaczął pracować jako wolontariusz, a przede wszystkim znów zaczął się modlić. To mnie zaskoczyło najbardziej i mnie także kazało kroczyć prawdziwą drogą. W 2011 roku po raz trzeci zaszłam w ciążę i tutaj także, gdyby nie Bank i ksiądz Leo, nie wiedzielibyśmy, co robić. Oni wszyscy nie mówili nam, jak mieliśmy postępować, ale postawili nas przed cudem życia. Nie zostawili nas samych i towarzyszyli nam poprzez przyjaźń i wiarę. Szczytem, o ile nie punktem wyjścia, tej przygody był chrzest św. dwójki naszych młodszych dzieci w 2011 roku oraz nasz chrześcijański ślub w maju ubiegłego roku. Zostałam katoliczką, nie doszłoby do tego jednak, gdybym nie spotkała tych wszystkich osób i gdybym nie rozpoznała Pana poprzez nawrócenie mojego męża Antonia.

Giovanna

 

„JEŚLI JEZUS ISTNIEJE, MUSI MIEĆ OBLICZE TYCH PRZYJACIÓŁ”

Najdroższy księże Juliánie, uczestniczyłem w Meetingu, towarzysząc młodzieży GS z Varese. W środę rano zrobiliśmy assembleę w hotelu przed wyjściem na targi ostatniego dnia. Głos zabrał pewien chłopiec, który przyjechał z GS po raz pierwszy. Opowiedział, czym był dla niego Meeting. Jego wypowiedź wywarła na mnie wielkie wrażenie ze względu na jej błyskotliwość oraz szczerość osądu. Nie widzieliśmy się już potem więcej ani nie rozmawialiśmy telefonicznie. Dwa tygodnie temu zadzwoniła do mnie jednak Cinzia i powiedziała, że ten chłopak, jej uczeń, chciałby się ze mną zobaczyć. Opowiedział mi o sobie i swojej rodzinie, niewierzącej, żyjącej z dala od Kościoła (z tego powodu nie został ochrzczony). Od jakiegoś czasu spotyka się z przyjaciółmi z GS. Powiedział mi: „Zrozumiałem, że jeśli Jezus istnieje, musi mieć oblicze tych przyjaciół, których spotkałem. Ja także chcę przyjąć chrzest św.”. Zaskoczył mnie zupełnie z dwóch powodów: po pierwsze, to, że chłopak w jego wieku prosi o chrzest św., to prawdziwy cud; po drugie, z powodu sposobu, w jaki Tajemnica po raz kolejny całkowicie mnie obezwładniła. W czasie Dnia Inauguracji Roku Pracy opisałeś dokładnie to, co przeżywam. Po raz kolejny Ktoś, kto okazuje mi tyle litości, że pozwala wydarzać się rzeczom na moich oczach, upodobał mnie sobie. Mnie, człowieka często zajętego w swojej ograniczoności zacieśnianiem swoich przestrzeni zgodnie ze swoją miarą po to, by móc żyć spokojnie.

ks. Simone

 

DOBRA TĘSKNOTA BĘDĄCA POTĘŻNYM MOTOREM

Publikujemy list chłopaka, który wyjechał na stypendium do Australii.

Cześć przyjaciele, piszę do was, by opowiedzieć wam o moim doświadczeniu, które wkrótce się zakończy. Na krótko przed wyjazdem poszedłem na Szkołę Wspólnoty prowadzoną przez księdza Carróna. Mówił on właśnie o tęsknocie. Mówił, że nie wolno jej wyrzucać ani ukrywać, ale że trzeba stawić jej czoła i że naprawdę jest najsilniejszym motorem pozwalającym żyć tak jak na ludzi przystało. Kiedy usłyszałem te słowa, wydały mi się fascynujące, nie były jednak moje (i pomyśleć, że to jest właśnie doświadczenie, które przeżyłem w związku ze śmiercią taty), czułem, że są mi odległe. Jak brak mógł być motorem? Kiedy przyjechałem do Australii, pytania te wybuchły. Tęsknota za domem była (i jest) ogromna. A szkoła tylko powiększyła tę tęsknotę. Nie potrafię potwierdzać tego, kim jestem, w tak obcym środowisku, kiedy jestem sam. Uznanie tego faktu zmieniło moją postawę. Na początku próbowałem zrozumieć, jak się ustawić, jak być sobą itd. Kiedy jednak przekonałem się, że sam nie dam rady, zacząłem się modlić. Była to dla mnie najbardziej naturalna rzecz w tamtym momencie. Nawet o tym nie pomyślałem, dopiero potem uświadomiłem sobie to, co już robiłem. Tam tęsknota stała się środkiem, czymś dla mnie niewyobrażalnym jeszcze niedawno, to już nie „pomimo tęsknoty”, ale „dzięki niej” żyję i w ten sposób potwierdzam siebie. Nie myślcie, że zrobiłem nie widomo co, po prostu żyję, podążając za moim pragnieniem, jestem sobą, a najlepsze jest to, że ludzie to zauważają i się zmieniają, zaczynają działać. A wydarzyły się niewiarygodne cuda. Na przykład w ubiegłym tygodniu zorganizowaliśmy wieczór śpiewów, niesamowite jest jednak to, że poprosiły o to dwie młode Australijki, widziały naszą pasję do śpiewu i podjęły działanie. I ta tęsknota kazała mi stanąć wobec młodych ludzi w sposób niebędący pewnikiem, i zawiązały się zdumiewające przyjaźnie. Nie dałoby się wyjaśnić tego wszystkiego, gdyby opierało się to na naszym wysiłku, jesteśmy mali (często moja słabość wyłaniała się w żałosny sposób), a jednak jesteśmy wezwani do wielkich rzeczy. Zaskoczyła mnie wypowiedź chłopaka, który pisze: my, chrześcijanie, jesteśmy wezwani do tego, by wpływać na świat. Gdy przeczytałem to pierwszy raz, wydało mi się rzeczą absurdalną typu: idziemy w świat, by nawracać ludzi. Potem jednak, czytając po raz kolejny, mając przed oczami to, co mi się przydarzyło, zmieniło się wszystko, wpłynęliśmy na świat (na drugą część świata), będąc po prostu sobą w zwykłych rzeczach, takich jak nauka, towarzystwo i śpiew. To niesamowite, że choć w tak niestabilnej sytuacji, nigdy nie byłem tak bardzo pewny i, co więcej, staję się coraz pewniejszy.

Giovanni

 

 

Z PIELGRZYMKĄ DO CHARTRES WRAZ Z MOIMI PRZYJACIÓŁMI

Mówię bez owijania w bawełnę: nie mam daru modlitwy do Panny Maryi. Ma zapewne w tym swój udział burżuazyjny klimat kontekstu, w którym żyję, oraz moje wychowanie. Nie znaczy to jednak, że w moim życiu nie ma miejsca dla Maryi. Wierzę, że jest Matką Jezusa, ale zdaję sobie sprawę, że od tego faktu do naturalnej pobożności maryjnej jest jeszcze daleka droga. Moja droga „nawrócenia” rozpoczęła się kilka lat temu wraz z pielgrzymką do Chartres, na którą zaprosili mnie przyjaciele z Paryża. Zawsze pociągała mnie ta katedra, mimo że nigdy nie postawiłam w niej stopy, znałam ją tylko z ilustracji. Nigdy też nie przywiązywałam wagi do aspektu kultu maryjnego, który stoi u jej początków. Z pewnością do udziału w pielgrzymce popchnęła mnie obecność przyjaciół. W tym roku powróciłam tu po raz trzeci, pociągiem, jak zawsze, i jak zawsze zafascynowana pięknem miejsca. Widok wszystkich przyjaciół przybywających do głównej bramy – w tym roku było ich ponad stu – którzy przeszli kawał drogi na piechotę, i wspólne odmówienie modlitwy Anioł Pański było jak zawsze poruszającym momentem. Także Msza św. odprawiona w krypcie była bardzo mocnym przeżyciem. Czekając obok portalu królewskiego na godzinę powrotu do Paryża, zadałam sobie pytanie, dlaczego spotkanie z Panną Maryją w tym sanktuarium nie wywołuje we mnie oporu, którego doświadczałam zawsze w innych miejscach będących celem pielgrzymek. Myślę, że powody są różne. Po pierwsze, obecność przyjaciół: widziałam ich tam modlących się jak dzieci przed figurą Panny Maryi w cieniu wielkiej nawy. Następnie ta katedra, Maryja mieszka w niej niczym w cudownej, kamiennej szkatule, naprawdę godnej Jej osoby. Tutaj wszystko jest znakiem Piękna, które za Jej pośrednictwem przyszło na świat. Wreszcie w Chartres znalazłam Madonnę, która nie sprawia wrażenia bycia w centrum kultu. Przeciwnie, w tym sanktuarium zajmuje to samo miejsce, które ma w Jerozolimie, przy boku swojego Pana i Boga, Chrystusa, w majestacie zasiadającego na królewskim tronie. Matka Boga przynależy do niebieskiego miasta oraz do miasta ziemskiego, tutaj, gdzie my trudzimy się, by dotrzeć tam, gdzie Ona jest już teraz.

Klaartje, Gand (Belgia)

 

PAMIĘĆ O TYM TAK ISTOTNYM MOMENCIE

Upłynął dokładnie miesiąc, odkąd nasz dwuletni syn znalazł się w szpitalu z powodu choroby, która wówczas nie została jeszcze nazwana. Pośród tysiąca cierpień (badań krwi, gastroskopii, różnych terapii itd.) pierwsze dni były zdominowane przez uczucia strachu i osamotnienia, a przede wszystkim niepewności co do przyszłości naszego syna i całej rodziny. Gdyby nie te „fragmenty rzeczywistości” (telefony od przyjaciół, smsy, konkretne gesty) wkraczające w nasze dni, których rytm wyznaczały podróże między domem a szpitalem, zmuszające nas do zadania sobie pytania, co my tam robimy, obok łóżka na oddziale pediatrycznym, prawdopodobnie nie pragnęlibyśmy współdzielić tego, co nam się przydarzyło. Gdy zastanawialiśmy się nad wszystkim ponownie, stało się oczywiste to, jak prawdziwe jest zdanie mówiące, że „każda przynależność musi, chcąc nie chcąc, przejść przez weryfikację codziennego trudu”. A co to dopiero za trud choroba dwuletniego dziecka! Pojawia się nieco złości, gdy człowiek zadaje sobie pytanie, dlaczego ktoś musi zostać przebudzony przez tak wielkie wydarzenia (czy nie wystarczyło posłuchać pięknego świadectwa?), szybko jednak ta złość ustąpiła miejsca uczuciu głębokiej wdzięczności. Właśnie wtedy, gdy zaczęły pojawiać się nieoczekiwane komplikacje, mimo że choroba została już zdiagnozowana, stało się oczywiste, że nic już nie będzie tak jak wcześniej. A wdzięczność wypływa właśnie z faktu dostrzeżenia cierpliwości Boga wobec nas, pomagającego nam na tej drodze, którą jest nasze nawrócenie, nawet wtedy gdy stoimy unieruchomieni obok łóżeczka naszego syna. W Dniu Inauguracji Roku Pracy myśleliśmy o naszych przyjaciołach; nie czuliśmy się „wykluczeni”, co więcej, czuliśmy się uprzywilejowani, będąc z naszym dzieckiem w szpitalu, modląc się z nim za nie i za wszystkie cierpiące dzieci. Po powrocie do domu, gdy stan zdrowia się poprawił, dni paradoksalnie stały się jeszcze trudniejsze; pytaliśmy, dlaczego tak jest. Dlaczego jest się bardziej „sobą”, krążąc między domem a szpitalem i towarzysząc choremu dziecku niż chodząc do pracy, realizując swoje pasje w wolnym czasie i robiąc tysiące innych rzeczy? I znów powód jest oczywisty: otóż te dni były przeżywane jako ofiara i prośba o wszystko. To wszystko, co można nazwać istotą, to znaczy relacją z Nim. I w ten sposób chcemy intensywnie przeżywać nasze dni: mając w pamięci te dwadzieścia dni spędzonych w szpitalu, gdzie nasze życie nie było rozproszone, a cierpienie było prawdziwsze. Nasz syn będzie zmagał się z chorobą przez całe życie, to jednak teraz nas nie przygnębia. Będzie to okazja do pamięci o tym, co było naszą drogą nawrócenia, oraz o Bożym Miłosierdziu.

Enrico i Tatyana

 

ROZMOWA, KTÓRA POSTAWIŁA MNIE NA ROZDROŻU

Drogi księże Carrónie, spędziłam kilka tygodni w Belgii, gdzie uczęszczałam do letniej szkoły działającej przy tamtejszym uniwersytecie. Miałam tam okazję spotkać młodzież z całej Europy. Pierwsza rzecz, która mnie samą zdumiała, to niesamowita ciekawość, jaka mnie przepełniała w stosunku do nich. Generalnie jestem bardzo nieśmiała, zawsze czekam, by to inni wyszli mi naprzeciw, a tymczasem przy nich odczuwałam stale napięcie, by zobaczyć, co takiego mogli wnieść w moje życie. Zważywszy na to, jaka jestem, jest to już pierwsza przemiana, zaszła być może pod wpływem nieustannego nawoływania do otwartości na świat, na którą kładziecie nacisk razem z Papieżem. Druga rzecz to rozmowa, jaką odbyłam z pewnym chłopakiem. Ten Hiszpan po dwóch dniach znajomości powiedział, że jest homoseksualistą. Dwa wieczory później w czasie pogawędki dodał: „Chciałbym mieć w przyszłości dziecko z moim towarzyszem”. Ten moment był dla mnie naprawdę decydujący. Zauważyłam, że stoję na rozdrożu: nie odpowiadać i pozwolić, by rozmowa potoczyła się dalej jakby nigdy nic, albo potraktować całą sytuację poważnie i odpowiedzieć. Zignorowanie tego wyzwania to byłoby zbyt mało. Jak mogę zobaczyć, co rzeczywistość ma mi do zaoferowania, jeśli potem w obliczu pierwszej prowokacji postanawiam się wycofać? W ten sposób powiedziałam mu: „Wiesz, nie sądzę, żeby było to coś właściwego”. Stąd zrodził się przepiękny dialog, bardzo trudny, ponieważ dyskusja na podobny temat między nami albo w towarzystwie, które jest zainteresowane problemem tylko w abstrakcyjny i zdystansowany sposób, a z kimś, kto naprawdę odczuwa go jako naglącą potrzebę, to coś zupełnie innego. Musiałam wyjść poza swoje „ja” i powiedzieć jasno i bez ogródek, kim jestem, co mnie stanowi i jaką nowość spotkałam. To niesamowite, ponieważ chłopak ten zaczął następnie tworzyć całą serię „sytuacji typu” i musiałam mu powiedzieć, jak zachowałabym się w różnych przypadkach (w rodzaju: a jeśli teraz zajdziesz w ciążę? A jeśli urodzisz chore dziecko?). Im dłużej z nim rozmawiałam, tym bardziej uświadamiałam sobie, z nigdy wcześniej niedoświadczaną jasnością, że kryterium, na którym opierają się wszystkie moje decyzje, jest takie samo: świadomość tego, że zostało mi obiecane szczęście, nawet jeśli rzeczywistość oferuje mi rzeczy, których ja bym sobie nie życzyła, albo nie pozwala mi mieć tego, co bym chciała, nawet jeśli zgodnie z moimi planami wszystko powinno było potoczyć się inaczej. Nic by się nie wydarzyło, gdybym na początku udawała, że nic się nie dzieje. Naprawdę prawdziwe jest to, co niedawno powiedział nam jeden z przyjaciół: „Prawdziwa misja polega na byciu sobą, zawsze”.

Veronica

 

SZKOŁA WSPÓLNOTY: NIEUSTANNE ODKRYWANIE

To, co widzę podczas Szkoły Wspólnoty – być może dlatego, że teraz przeżywam ją, odczuwając bardziej ponaglającą potrzebę – to „nieustanne przekraczanie granic ludzkich możliwości”, które jest znakiem Jego obecności. Tak jak dali o tym świadectwo niektórzy z nas podczas ostatniej Szkoły Wspólnoty. M., odkrywszy, że jej wnuk (14 lat) bierze narkotyki wraz z grupą swoich rówieśników, razem z rodziną powzięła inicjatywę, stwierdzając, że brakuje drogi wiary; zaproponowała więc w szkole, do której uczęszcza ta młodzież – gdzie wcześniej jedynym rozwiązaniem w takiej sytuacji było wyrzucenie ze szkoły i gdzie nie ma ani jednej godziny lekcji religii – że wraz z nią może uczestniczyć w geście charytatywnym. Dyrektorka szkoły przyjęła tę propozycję z entuzjazmem. C., która wobec mechanicznych zastosowań regulaminu w swojej szkole, publicznie mówi, że takie postępowanie zgniata osobę, ponieważ nie bierze pod uwagę jej potrzeb. A następnie odkrywa wobec otępiałych spojrzeń innych, że jest tak pewna, ponieważ ona nieustannie doświadcza spojrzenia, które ją obejmuje ze względu na to, co jest jej najprawdziwszą potrzebą. Albo C., opowiadająca o swojej przyjaciółce z czasów dzieciństwa, z którą chodziła razem do szkoły. Ta przyjaciółka zawsze dzwoni do niej zdołowana i przybita, nieustannie narzekając na wszystko do tego stopnia, że C. przestała odbierać od niej telefony. Aż do momentu, gdy dwa tygodnie temu, czytając fragment o doświadczeniu, postanowiła odebrać. Przyjaciółka jest taka jak zawsze, ale C. nie. Mówi, że jedyna różnica między nimi polega na tym, że ona idzie drogą, na której jest wychowywana do wiary, a jest to jedyne, co czyni ją zadowoloną; nie jest to żadna „wspólnota terapeutyczna”, ale wszystko, co ma w życiu, całe jej życie. Teraz za każdym razem, gdy przyjaciółka do niej dzwoni, robią razem Szkołę Wspólnoty. Następnie D., który opowiada, że jeżdżąc samochodem, gdy jest duży ruch, widzi wiele rozwścieczonych i agresywnych osób. Ktoś go wyzywa, a on może spojrzeć na jego człowieczeństwo, na jego przeznaczenie w odmienny sposób. Ta nowa rzecz przydarza się także mnie – między innymi w relacjach w pracy, przede wszystkim z jedną osobą – żarliwa miłość do krzyku jej serca, żarliwe pragnienie, by Go spotkała.

Daniela, Lima (Peru)

 

PROŚBA O ZAPISANIE

Drogi księże Juliánie, w ostatnich latach zrodziła się we mnie wdzięczność Bogu za spotkanie (nigdy osobiste) z księdzem Giussanim. Chcąc jeszcze bardziej pogłębić życie charyzmatem Ruchu, także w związku z 60-leciem istnienia Ruchu, postanowiłem zwrócić się z prośbą o przyjęcie mnie do Bractwa. Dla mnie znaczy to, że nie chcę, by przeważał we mnie mój kaprys, ale chcę, by górę brało działanie Boga: jeśli On prowadzi mnie dzięki tym spotkaniom, z mojej strony muszę eliminować wciąż opór, by Chrystus mógł uczynić z moim życiem to, czego On chce. Tym gestem przylgnięcia pragnę bardziej pogłębić relację z Jezusem oraz Ruchem, który dodaje mi odwagi do rozpoznawania Jego działania w każdej konkretnej okoliczności.

ks. Marco

 

PLAKAT BOŻONARODZENIOWY

ŚWIATŁO DZIECIĄTKA

Giuseppe Frangi

Pod koniec pierwszego dziesięciolecia XVII wieku garstka artystów pochodzących z Utrechtu w Holandii przybywa do Rzymu w związku z otrzymanym zamówieniem. Tutaj poddają się urokowi nowości caravaggionizmu. Wśród tych artystów był także Gerrit van Honthorst, który miał przejść do historii jako Gherardo delle Notti. Nie trzeba wyjaśniać źródła tego zitalianizowanego pseudonimu: Adoracja pasterzy, obraz przechowywany dzisiaj w Galerii Uffizich, jest doskonałym symbolem stylu opierającego się na „efektach specjalnych” nokturnów. Płótno to, o ogromnych rozmiarach, ma ciekawą historię: zostaje wykonane w 1620 roku we Florencji na zamówienie patrycjusza Piera Guicciardiniego do kaplicy większej kościoła św. Felicyty (gdzie znajduje się także znane płótno Jacopa da Pontormo Zdjęcie z krzyża). W 1863 roku, uzasadniając swoją propozycję tym, że miejsce, w którym znajdował się dotychczas obraz, było zbyt ciemne, ówczesny dyrektor Uffizich przekonał spadkobierców Guicciardinich do odstąpienia obrazu Galerii, gdzie miał być lepiej wyeksponowany. W 1993 roku wisiał na podeście schodów przylegających do ulicy Georgofili. W ten sposób płótno dosięgła fala uderzeniowa pochodząca z wybuchu bomby podłożonej podczas zamachu, do którego doszło 27 maja tego samego roku. Dzisiaj z płótna została, jak mówi tytuł książki poświęconej jego restauracji, tylko „liryczna pozostałość”. Bożonarodzeniowy plakat unaocznia nam więc obraz, po którym dzisiaj pozostał tylko ślad (nawet jeśli identyczna replika jest zachowana w Wallraf Museum w Kolonii). Widać, że jest to obraz carravaggisty, który jednak inaczej zaadaptował światło charakterystyczne dla założyciela szkoły. Tutaj źródłem światła jest samo Dzieciątko, zgodnie z bardzo szczęśliwym rozwiązaniem wprowadzonym już sto lat wcześniej przez Correggia. Piękno kompozycji, delikatność gestów (zwłaszcza gestu Maryi, która podnosi prześcieradło, by pokazać Syna pasterzom) oraz spojrzeń czyni z obrazu niezwykle udaną kompozycję, cieszącą się wielką popularnością i rozgłosem. Kochał je także Roberto Longhi, wielki historyk sztuki, prawdziwy odkrywca Caravaggia, który w swoich zbiorach posiadał mniejszą i bardziej osobistą wersję tegoż obrazu.

 

PAN JEST PASTERZEM MOIM

Nie miałem nawet najmniejszej śmiałości przypuszczać, że podjęcie gestu charytatywnego wobec innych, wynikające z napotkanych okoliczności, ale również z faktycznej osobistej potrzeby, okaże się dla mnie przede wszystkim gestem miłości Pana Boga wobec mnie.

Śmierć zawsze niesie ze sobą wiele emocji, śmierć bliskiej osoby pozostawia trwałe ślady w sercu.

Tato.

Dla mnie, od chwili, kiedy kilka lat temu umarł mój Tato, śmierć „rodzi” też poczucie nadziei i ufność w życie wieczne. Kluczem stał się Psalm 23. Ten psalm w absolutnie niezwykły sposób towarzyszył śmierci mojego Taty i był – do dzisiaj jest – lekarstwem na ból spowodowany utratą bliskiej osoby oraz pomocą w rozumieniu końca ziemskiej drogi każdego.

Pan Marek.

Kiedy dwa lata temu podczas wakacji Ruchu pan Marek wspinał się górską ścieżką ku wieczności, dwójka rozbrykanych dzieci, jakby naśladując chór z oddali, śpiewała, fałszując nieco: „Pan jest Pasterzem moim”. Późniejsze uświadomienie sobie tych okoliczności stanowiło dla mnie oczywiste wyjaśnienie celu ostatniej drogi pana Marka.

Pola!

Pełna życia, choć nieuleczalnie chora siedmioletnia dziewczynka. Przykuta do łóżka dotarła do wybranych osób, by przekazać im najważniejsze przesłanie, to samo, choć dla każdego inaczej wypowiedziane – wypowiedziane, mimo że Pola już wtedy nie mówiła. Pośród bałaganu w świecie i beznadziejnej pogoni człowieka za wiatrem, mimo pędzących wskazówek zegara i wirtualnego substytutu rzeczywistości, Bóg jest i objawia się w miejscach i osobach niezwykłych. Przychodzi i daje nam szansę pójścia za.

Polę spotkałem dzięki wielu okolicznościom, które dopiero teraz, po jej śmierci, potrafię odczytać jako ciąg zależnych i chronologicznych zdarzeń, które dotykały nie tylko mnie, ale i moich bliskich. Także inne spotkane w tym czasie osoby wydają mi się wybrane i starannie dobrane do tego, co się wydarzało.

Spotkanie przeze mnie Ruchu ponad trzy lata temu oraz zapotrzebowanie na zaangażowanie się Ruchu w gest charytatywny też nie były przypadkowe, bo z niezwykłą precyzją, w gąszczu spraw codziennego życia, trafiły w sedno poszukiwań odpowiedzi na moje trudne życiowe pytania. Warto dodać, że inicjatywa w tych sytuacjach nie była moja i pojawiała się nieoczekiwanie.

Wspomniany gest charytatywny polegał w dużym uproszczeniu na towarzyszeniu Poli i jej rodzicom, w miarę możliwości fizycznym – w co zaangażowała się grupa kilku osób – ale także przez pamięć i modlitwę, którą podjęła cała wspólnota.

Wspominając dzisiaj ostatni rok, jestem przekonany, że Pola przez dziecięce wzrastanie, mimo że okupione okrutnym wysiłkiem i bólem, dała swoim rodzicom pełnię radości, stała się najcenniejszym owocem i jednocześnie niewyczerpanym spoiwem ich jedności. Dla mojej córki Pola była i jest najbliższą i prawdziwą przyjaciółką, z którą przeżyły niezwykłe i tajemnicze przygody. Dla mojej rodziny stała się nową i niekwestionowaną Obecnością. Dla wielu osób, także z Ruchu, stała się inspiracją do odkrywania czystego piękna i prawdziwej wartości życia. Przez dziewczęcą urodę i dziecięcą radość życia, przez męstwo i pokorę w cierpieniu, przez chrzest św., którego byliśmy świadkami, przez krzyż jej i jej rodziców, którego ciężaru nie potrafimy sobie wyobrazić, oraz przez okoliczności jej śmierci, Pola zaświadczyła o żywej obecności Chrystusa tu i teraz. Dla mnie Pola była żywą Obecnością.

W niedzielę 12 października, gdy Pola zamieszkała w domu Pańskim po najdłuższe czasy, w niebie była radość i wesele. Dla mnie ten dzień, mimo smutku z powodu utraty bliskiej osoby, przyniósł przejmujące zdumienie Obecnością, której doświadczyłem. Tego dnia cały Kościół śpiewał Psalm 23. Do tamtej pory nie zdawałem sobie sprawy, jak blisko był Chrystus, którego mogłem nawet przytulić.

Witek, Kraków

 

Czytania i psalm na niedzielę, 12 października 2014 r.: Iz 25,6-10a; Ps 23,1-6; Flp 4,12-14,19-20; Ef 1,17-18; Mt 22,1-14

Ps 23,1-6. Refren: Po wieczne czasy zamieszkam u Pana

Pan jest moim pasterzem, niczego mi nie braknie. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć, orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoją chwałę.

Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Kij Twój i laska pasterska są moją pociechą.

Stół dla mnie zastawiasz na oczach mych wrogów. Namaszczasz mi głowę olejkiem, obficie napełniasz mój kielich.

Dobroć i łaska pójdą w ślad za mną przez wszystkie dni życia.

I zamieszkam w domu Pana po najdłuższe czasy.

Buen Camino!


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją