Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2013 > listopad / grudzień

Ślady, numer 6 / 2013 (listopad / grudzień)

Listy

Szczęściarze z powołaniem i inne…


Krótkie refleksje naszych przyjaciół ze spotkania wychowawców z Francesco, wizytatorem ruchu CL w Polsce, oraz jego przyjacielem Paolo z Turynu, które odbyło się w Krakowie w dniach 8–10 listopada.



JESTEM SZCZĘŚCIARĄ

Zaczęliśmy w piątek od wprowadzenia Francesca, w sobotę odbyły się dwa „dialogowane” spotkania, w czasie których zostaliśmy zaproszeni do podzielenia się swoim doświadczeniem, tym, co się nam wydarzyło i wydarza, oraz tym, jak Pan nas zmienia. Centralnym punktem każdego dnia była Eucharystia sprawowana przez księdza Radka, którego obecność była dla nas wielkim darem. W sobotę Basia i Jarek zaproponowali nam piękny spacer do pobliskiej dolinki, gdzie znajduje się namalowany na skale wizerunek Maryi. Wieczorem natomiast Paolo podzielił się z nami doświadczeniem swojego życia, opowiadał o „ryzyku wychowawczym” i „dramacie wolności”.

W spotkaniu wzięło udział niewiele osób, było wręcz kameralnie i rodzinnie. Każdy z nas wnosił piękno w nasze bycie „razem”, począwszy od Francesca, który spogląda na nas jak ojciec, poprzez dobroć i prostotę Paolo, wielką uwagę i wrażliwość Jarka, szczerość i pokorę księdza Radka… – tak mogłabym wymienić każdego z obecnych.

Pamięcią otaczaliśmy księdza Jurka, który dopiero co wyszedł ze szpitala, i tych przyjaciół, którzy nie mogli być z nami fizycznie, a których nosimy w naszych sercach i powierzamy w modlitwie. Ten piękny czas był świętem radości i przyjaźni, której dawcą jest Chrystus.

Czekałam z niecierpliwością na to spotkanie. Miałam pewność, że pomoże mi osądzić to, co wydarzyło się na wakacjach i wydarza teraz, pozwoli lepiej prowadzić młodych. Jechałam do Krakowa przede wszystkim, aby czerpać dla siebie, aby być wychowywaną, ale też aby spotkać się z przyjaciółmi – wychowawcami młodzieży, bo nasza przyjaźń, pomimo dzielących nas odległości, jest dla mnie wielką pomocą. Każde spotkanie z Francesco wnosi nowość i radość w moje życie. Potrzebuję jego spojrzenia, aby prawdziwie żyć!

Ze wzruszeniem patrzyłam, jak Pan nam się wydarza wprostocie – podczas spotkań, Mszy św., picia kawy, rozmowy…, wykorzystując naszą małość, aby ukazać swoją wielkość! Poruszające było dla mnie świadectwo Paolo, którego przepełnia ufność i pokora wobec Bożych planów, prostota w „pójściu za” oraz pragnienie bycia wychowywanym poprzez okoliczności, które Pan dla niego wybrał.

Po raz kolejny dane mi było się przekonać i doświadczyć, że nie ma innego takiego miejsca, które w tak prawdziwy sposób przygarniałoby każdego, wychowywało, uczyło przeżywania rzeczywistości z nowością, z oczekiwaniem na to, co się nam wydarzy. Jesteśmy szczęściarzami, ale też jesteśmy powołani – jak mówił Francesco – przez Kogoś większego, aby dawać świadectwo i przekazywać chrześcijańskie orędzie oraz czułość Boga.

Od wakacji próbuję ogarniać innych takim samym czułym spojrzeniem, mniej oczekiwać, osądzać, a więcej kochać, wybaczać. Dotyczy to też moich najbliższych i przyjaciół. Oczywiście raz to wychodzi, a innym razem nie, ale proszę Chrystusa o tę łaskę. Dla mnie nowością tego spotkania jest pragnienie pamięci o przeznaczeniu drugiego i ukochanie jego wolności. Z wolnością drugiego mam największy problem – to wymaga pracy i modlitwy, potrzebuję towarzystwa, które mnie wspiera, wychowuje i pomaga. Potrzebuję widzieć przyjaciół i ich przemienione życie. Powtarzam: jestem szczęściarą, bo mam takie miejsce i takich Przyjaciół! I jak tu nie dziękować?

Marzena, Świdnica



UKOCHAĆ WOLNOŚĆ DRUGIEGO CZŁOWIEKA

Na spotkanie z Francesco i Paolo pojechaliśmy przede wszystkim dla samych siebie. W obliczu różnych trudności, które przeżywamy w Roku Wiary – śmierci bliskich nam osób, utraty pracy czy też wychowywania naszych dzieci – wiedzieliśmy, że sami potrzebujemy pomocy. Chodzi nam o umiejętność przeżywania okoliczności życia w zaufaniu do Chrystusa i świadomości, że wszystko służy naszemu wzrostowi. Doświadczyliśmy już wielokrotnie, że miejscem, które nas ocala, jest towarzystwo naszych przyjaciół. Tak było i tym razem. Sposób, w jaki zostaliśmy przygarnięci, pozwolił nam być sobą. Wskazał nam też od razu na tajemnicę obecności Chrystusa, który daje nam się rozpoznać w czułym geście przyjaciela, jego uważności czy nawet w spojrzeniu.

Szczególnym momentem było dla nas spotkanie z Paolo i jego świadectwo dotyczące wychowania. Pięknie było patrzeć na człowieka, który żyje świadomością przynależności do Chrystusa i walczy o nią w swojej codzienności. Zrozumieliśmy, że w wychowaniu tak naprawdę najważniejsza jest troska o nas samych – aby dzieci, patrząc na nas, widziały, że warto być chrześcijaninem. Drugim ważnym elementem jest świadomość, że nasze dzieci nie należą do nas, lecz do Chrystusa. Wydaje się to oczywiste, jednakże w obliczu wyborów, jakich dokonuje młody człowiek (często niezgodnych z naszymi oczekiwaniami), jest to niezwykle trudne. Paolo mówił, że nie wystarczy zaakceptować wolności drugiego człowieka, lecz trzeba tę wolność ukochać. Trzeba nam dostrzec w naszych dzieciach pragnienie osiągnięcia pełni szczęścia, które jednak może być realizowane inaczej niż my, jako rodzice, to sobie wyobrażamy. Jednocześnie nie oznacza to zgody na grzech. Trzecią istotną rzeczą w wychowaniu, którą podkreślił Paolo, jest pomoc w osądzaniu rzeczywistości. Naszym zadaniem jest ciągłe prowokowanie młodego człowieka do uwagi skierowanej na to, co się wydarza, oraz próba porównywania tego z wymogami serca.

To wszystko sprawiło, że my sami poczuliśmy się bardziej wolni w podejmowaniu naszych codziennych rodzicielskich wyzwań. Wolni od ciężaru efektów naszych starań czy opinii innych osób. Po powrocie do domu dużo łatwiej jest nam dostrzec piękno i dobro w naszych dzieciach, mimo że wciąż popełniają te same „grzeszki”. Zaczynamy rozumieć, że prawdziwym skarbem, jaki posiadamy i jaki chcielibyśmy im przekazać, jest nasza wiara, która daje wolność i którą odkrywa się w wolności. Codziennie modlimy się za nasze dzieci, aby nigdy nie zagubiły pragnienia pełni.

Ewa i Marcin, Rzeszów

 

PLAKAT BOŻONARODZENIOWY

MADONNA ROZŚWIETLONA BLASKIEM SYNA Giuseppe Frangi

Nokturnowe Boże Narodzenie Federica Barocciego, obraz namalowany dla Francesca Marii II, księcia Urbino, natychmiast odniósł sukces, tak że już następnego, 1598 roku prowizorzy kościelni katedry mediolańskiej zamówili u malarza jego replikę. Jeszcze do niedawna sądzono, że artysta zlecił tę pracę swojemu współpracownikowi Alessandro Vitali, który miał mu pomagać także w namalowaniu innego obrazu dla katedry mediolańskiej, przedstawiającego świętego Ambrożego udzielającego przebaczenia Teodozjuszowi (dzisiaj obraz ten znajduje się w ostatnim ołtarzu w lewej nawie katedry). Najnowsze badania potwierdziły jednak, że także w tym przypadku autorem jest sam Barocci. Pierwszy obraz przedstawiający Boże Narodzenie, podarowany Małgorzacie Austriackiej, żonie cesarza Filipa III Hiszpańskiego, dzisiaj przechowywany jest w Muzeum Prado. Wersja mediolańska natomiast, za sprawą kardynała Federica Boromeusza, znalazła się ostatecznie w Pinakotece Ambrozjańskiej. Dzisiaj można ją tam podziwiać obok wielkiego szkicu Raffaela, który tak jak Barocci pochodził z Urbino.

 

Jak wytłumaczyć ogromną popularność tego obrazu? Jest to bardzo delikatny i subtelny nokturn. Dzieciątko jest źródłem światła, zaś Madonna jest jakby rozświetlona blaskiem Syna, który ożywia jej mieniące się różnymi kolorami szaty. Kompozycja ta jest dużą innowacją, a w całość łączy ją doskonała przekątna, również będąca nowatorskim, jak na owe czasy, rozwiązaniem. Biegnie ona od twarzy Dzieciątka, przechodząc przez oblicze Maryi i kończąc się w głębi płótna, na postaci Józefa, który przepełniony dumą wskazuje na Jezusa zaglądającemu do szopy pasterzowi. Wyczuwalna jest wielka intymność sytuacji, dodatkowo podkreślona przez przedmioty przedstawione w lewym dolnym rogu obrazu, które z delikatnym realizmem oddają ubóstwo wiejskiego obejścia. Z prawej zaś strony, nad żłóbkiem, zauważyć można solidną drabinę podtrzymującą siano.

 

Barocci jest artystą żyjącym w okresie nadzwyczajnego przełomu w malarstwie. Caravaggio już dokonał rewolucji, nadchodził barok, właściwie stał już u progu. Barocci wydaje się przejmować te wszystkie nowości i potrafi je wykorzystywać dzięki swoim umiejętnościom oraz wrażliwości. Na przykład stosuje odważne i bardzo zaskakujące rozwiązanie, przesuwając Dzieciątko z centralnego miejsca obrazu. Wszystkie nowatorskie aspekty łączy zaś, czyniąc je zrozumiałymi, promieniująca z obrazu słodycz.

 

DOMY SERCA

,,Domy Serca nie pragną niczego więcej, niż być tym uśmiechem, tą kroplą wody, tą ręką, która pomaga żyć i kochać życie aż do końca. Być obecnym obok każdego człowieka i uświadamiać mu, że jest kochany nieskończenie” (ks. Thierry de Roucy)

 

Pragnę podzielić się doświadczeniem pewnego spotkania, które miało miejsce w szkole, w której uczę. Wiedziałam, że córka naszych przyjaciół z Krakowa, Miriam, wyjechała na misje do Chile. Byłam tym poruszona, czytałam jej listy do Polski i marzyłam o tym, żeby po powrocie zaprosić ją do mojej szkoły.

Marzenie się spełniło. Miriam wraz z przyjaciółką z Francji Beatrice odwiedziła mnie w szkole. Dziewczyny z entuzjazmem przez cztery godziny lekcyjne spotykały się z młodzieżą z liceum i gimnazjum. W bardzo prosty i piękny sposób, pokazując zdjęcia i angażując młodzież, opowiadały o tym, czym się zajmują. O doświadczeniu spotkania z drugim człowiekiem, który znajduje się w potrzebie, cierpi, doświadcza przemocy ze strony najbliższych, jest uzależniony, bardzo często od narkotyków. Mówiły, że to doświadczenie zmieniło ich życie, że jest piękne, więc tym pięknem chcą się dzielić. Ksiądz Thierry de Roucy, założyciel, Domów Serca, podkreślał, że w świecie nastawionym na zysk i kalkulację potrzeba innego spojrzenia na drugiego człowieka. Spojrzenia pełnego zrozumienia i pocieszenia. Domy te mają być odpowiedzią na cierpienia dzisiejszego świata. Byłam pełna podziwu, że tak młode osoby osiągnęły już tak wiele, że są dojrzałe w swojej wierze i w patrzeniu na drugiego człowieka. Że tematy, które są tabu, od których się ucieka, które są dla wielu nieprzyjemne, dla nich są pięknym, budującym człowieczeństwo doświadczeniem.

Miriam opowiadała o dzieciach doświadczających przemocy, skrajnej biedzie, cierpieniu, myciu starszych, schorowanych kobiet, towarzyszeniu umierającym ,,przyjaciołom”. Jej słowa były przepojone miłością, wielką wyrozumiałością, bez osądzania, krytyki, pozbawiania godności drugiego człowieka. Miriam powiedziała: „Kim byłabym ja, gdybym tak wiele wycierpiała?”. Jak łatwo we współczesnym świecie powierzchownie ocenić drugiego człowieka, potępić, pomniejszyć jego wartość. Dużo trudniej wejść w jego położenie, zrozumieć, zaakceptować, a jeszcze trudniej dzielić jego los. Dziewczyny dały mi wspaniałą lekcję braterstwa, pokazując swoje „chrześcijańskie oblicze”, za co jestem im bardzo wdzięczna. Spotkanie z nimi było dla mnie tego dnia źródłem radości, pocieszeniem pośród cierpienia ludzi spotkanych przez nie na misjach, przedsionkiem nieba.

Joanna, Warszawa

 

Podczas szkolnych zajęć z etyki, na zorganizowanym przez moją nauczycielkę spotkaniu, miałam okazję poznać dwie niezwykłe dziewczyny – Miriam i Beatrice, które postanowiły poświęcić ponad rok życia pracy charytatywnej w Domach Serca.

Miriam pracowała we Włoszech, a potem w Ameryce Południowej. Beatrice – w Polsce, chodząc do bezdomnych, samotnych, chorych. Organizowały posiłki dla dzieci, wspierały młode matki i ofiary przemocy, pomagały w domach starców i służyły każdemu ciepłym uśmiechem. Zobaczyły wiele cierpienia, ale też nadziei ludzi skrzywdzonych przez los. Powiedziały, że wiara w Boga pomaga im żyć pomimo ogromu niesprawiedliwości na świecie.

O swojej pracy mówiły z radością i spokojem, jakby to, co zrobiły, było zwyczajne i nie zasługiwało na podziw. Jednak moim zdaniem to, że potrafiły zrezygnować z normalnego życia na rzecz służenia innym ludziom, jest wielkim aktem odwagi, gdyż człowieczeństwo i współczucie nie uchodzą za istotne w dzisiejszym świecie. Bardzo trudno wyobrazić sobie ludzkie dramaty, gdy nas samych dotykają tylko duchowe rozterki. A co z ludźmi, którzy nie mają jedzenia, picia, są chorzy, odarci z poczucia własnej godności, bezpieczeństwa?

Spotkanie z Miriam i Beatrice poruszyło mnie i zainspirowało do pomagania innym. Jestem wdzięczna, że mogłam tego doświadczyć, ponieważ szerzej spojrzałam na ludzkie problemy. Każdy z nas powinien na chwilę zatrzymać się i zobaczyć człowieka – to stanowi o naszym człowieczeństwie.

Koyot

 

MÓWIĆ „TAK” I WYRUSZAĆ W DROGĘ

Pod koniec wakacji dzięki koledze z Ruchu Maćkowi wybraliśmy się całą warszawską wspólnotą na spływ kajakowy. W ciągu roku mamy niewiele czasu na spotykania: powodem tego jest specyfika życia w mieście, dzielące nas odległości, praca i inne obowiązki. Niestety w ostatniej chwili mój mąż dowiedział się, że musi tego dnia pójść do pracy. Ja jednak zdecydowałam, że wybiorę się sama, z trójką naszych małych dzieci. Kolega zorganizował mi transport. Jak zwykle okazało się, że zawsze można na kogoś liczyć. Przed samym wypłynięciem pojawiła się we mnie obawa, czy dam radę sama na kajaku z dwójką dzieci (trzecie zabrał kolega). I w tym momencie problem się rozwiązał: okazało się, że zabrakło jednego kajaka. Bardzo szybko inni pospieszyli mi z pomocą i zrobili miejsce w swoich. Mogłam, więc płynąć bez obaw. Było to dla mnie piękne, budujące moją wiarę doświadczenie.

Trasa była malownicza, pogoda idealna. Bycie razem sprawiło dużo radości. Jak wiele może dać zaangażowanie jednego człowieka! Jakże warto mówić ,,tak” i wyruszać w drogę! O ile łatwiej iść przez życie, ufając, że jest drugi brzeg, a my, zmierzając ku niemu, nie jesteśmy sami.

Joanna, Warszawa

 

„JEZUS NA STADIONIE”

Kilka osób pytało mnie, „jak było na stadionie”, dlatego chciałem się podzielić krótką refleksją z tego wydarzenia.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem billboard z zaproszeniem „Jezus na stadionie”, a na nim cudowny obraz Jezusa Miłosiernego, pomyślałem sobie: „Kto przyjdzie na ten stadion? Na pewno będą pustki”. Przyznam, że raził mnie slogan: „Jezus na stadionie”, a „kampania marketingowa” zniechęcała do udziału w wydarzeniu. Później dowiedziałem się o ojcu Johnie Bashoborze i zadałem sobie pytanie, po co zapraszamy do Polski księdza z Afryki (kwestia innej kultury, języka). Ostatecznie jednak moja żona Agnieszka powiedziała, że chce uczestniczyć w tym spotkaniu, kupuje bilet i że możemy iść razem, bo dzieci będą wtedy u babci. Kiedy zapytałem Agnieszkę, po co tam chce iść, czy może pragnie modlić się o czyjeś uzdrowienie, powiedziała, że chce się modlić o nasze uzdrowienie duchowe. Nie pozostało więc nic innego, jak tylko do niej dołączyć.

Dojechaliśmy na stadion rowerami. O godzinie 9.00 miał rozpocząć się Różaniec. Weszliśmy na stadion i tu nastąpiło pierwsze zdziwienie: stadion sam w sobie robi wielkie wrażenie, ale widok 60 tysięcy osób, siedzących na krzesełkach, na trybunach i na płycie, piękny ołtarz, 40-osobowy chór i prowadząca Różaniec skromna siostra zakonna, widoczna na telebimach – porażały swoją pięknością. Do tego chłód i powiew wiatru. Zakładałem, że będzie to spotkanie, jakich w Polsce jest dużo – marsze, pielgrzymki z całym swoim „folklorem”, organizację których często porównujemy do spotkań urządzanych przez CL we Włoszech albo do pielgrzymki na Jasną Górę we włoskiej grupie. W ciszy rozważań, we wspólnocie modlitwy czuć było jednak, że na tym stadionie dzieje się coś niesamowitego.

Potem pojawił się ojciec John, skromny, uśmiechnięty kaznodzieja z Afryki, wskazujący cały czas na Jezusa, cały czas pozostający w Jego cieniu. Ojciec Bashobora wygłosił cykl trzech prelekcji, wiele mówił o prostych rzeczach: uczestnictwie we Mszy św., o modlitwie i miłości małżeńskiej. Cały czas odwoływał się do Pisma św., zawstydził też większość uczestników spotkania pytaniem: „Gdzie jest wasze Pismo św.?”. Dużo mówił o swoim życiu, dzieciństwie spędzonym w sierocińcu, powołaniu kapłańskim, spotkaniach i cudach uzdrowienia, ale przede wszystkim o nawróceniach, o uzdrowieniu duszy.

Tymczasem to o uzdrowieniach fizycznych właśnie w pierwszej kolejności rozpisuje się prasa, poszukująca wszędzie taniej sensacji. Ja niestety po części również wpadłem w pułapkę oczekiwania na cud, pułapkę, w którą wpadł też święty Tomasz. Ojciec John wlał jednak nadzieję w serca nas, niedowiarków, którzy od czasu do czasu spoglądali wyczekująco na osoby na wózkach, cytując papieża Franciszka, który powiedział, że to, co wydarzyło się świętemu Tomaszowi, pozwoliło mu jeszcze bardziej doświadczać Jezusa. Jezus dał Tomaszowi czas – osiem dni – na przemyślenie tego, co się wydarzyło, a on nie tylko zrozumiał, że Chrystus zmartwychwstał, ale jako pierwszy wyznał: „Pan mój i Bóg mój”. W swojej nieudolnej, słabej wierze zrozumiałem więc, że nawet dla ludzi takich jak ja jest nadzieja.

Po południu została odprawiona Msza św., której przewodniczył arcybiskup Hoser, a homilię wygłosił biskup Solarczyk. Muszę powiedzieć, że była to jedna z najpiękniej przeżytych Eucharystii. w moim życiu. Nie spotkałem wcześniej tak dobrego kaznodziei, który potrafiłby z pamięci odnieść się do czytań, życia, historii (30 lat temu w tym samym miejscu stał Jan Paweł II – czy to przypadek?) i udzielić wskazówek słuchającym.

Na koniec odbyła się adoracja, prowadzona przez ojca Johna. Wiele osób nie miało siły klęczeć, była już bowiem 21.00, obu biskupów trwało jednak na kolanach przez cały czas wystawienia Najświętszego Sakramentu, wznosząc co jakiś czas do góry ręce, na prośbę ojca Johna. Arcybiskup Hoser i biskup Solarczyk uczestniczyli w całym spotkaniu, wielokrotnie nagradzani brawami, jak piłkarze podczas meczu. Jestem wdzięczny obu biskupom, a zwłaszcza arcybiskupowi Hoserowi, za przygotowanie tego wydarzenia. Było to coś niesamowitego, niespotykanego pod każdym względem. Wiele można by napisać, ale warto wspomnieć jeszcze o pięknym śpiewie, prowadzonym przez chór gospel, w którym mogło uczestniczyć całe zgromadzenie, ponieważ teksty były wyświetlane na czterech wielkich ekranach.

Przyznam, że wiele rzeczy trudno mi było zrozumieć, zwłaszcza gdy ojciec Bashobora nawoływał do uwielbienia Pana, gdy prosił o położenie ręki na głowie sąsiada albo o modlitwę ze wzniesionymi rękami. Czasami odnosiło się dziwne wrażenie, gdy rozlegały się krzyki albo widać było osuwające się na ziemię osoby, doświadczające spoczynku w Duchu Świętym. Był to dla mnie zaskakujący widok.

Warto na koniec przywołać słowa arcybiskupa Hosera, który powiedział, że najważniejsza jest dla nas zawsze Msza św. i że w czasie każdej Mszy św. możemy dostąpić uzdrowienia. W pamięci pozostaną mi na pewno słowa ojca Johna o tym, że „Jezus jest w moim sercu”, oraz pytanie biskupa Solarczyka: „Czy owoc mojego życia, moich starań jest miły Panu Bogu?”.

Prowadząca spotkanie siostra zakonna na zakończenie zachęcała wszystkich, by dołączali do wspólnot i ruchów kościelnych.

Agnieszka i Adrian, Warszawa


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją