Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2012 > wrzesień / październik

Ślady, numer 5 / 2012 (wrzesień / październik)

Listy

Nie wystarczy uporządkować okoliczności i inne...


NIE WYSTARCZY UPORZĄDKOWAĆ OKOLICZNOŚCI

Kiedy słuchałem księdza Carróna podczas Międzynarodowego Spotkania Odpowiedzialnych (zob. s. 24), wydawało mi się, że mówił właśnie do mnie w tym pełnym zmian okresie mojego życia. Dwa lata temu ja i moja żona, tuż po ślubie, wyjechaliśmy do Burundi. Po otrzymaniu propozycji pracy nie było żadnych obiekcji związanych z koniecznością opuszczenia przyjaciół, krewnych, aby podążać za Nim w tej przygodzie. W ciągu tych dwóch lat urodził się nasz syn Giacomo. Pod koniec stycznia tego roku Giacomo miał tachykardię i wraz z moją żoną musiał wrócić do Włoch. Ja dalej pracowałem w Burundi, mając nadzieję, że stan zdrowia Giacomo się poprawi i że we trójkę będziemy mogli pozostać w Afryce. W maju pojawił się następny kryzys i syn znowu znalazł się w szpitalu. W takiej sytuacji wiadomo było, że powrót do Burundi był niemożliwy. Wraz z żoną postanowiliśmy wszyscy wrócić do Włoch. Oznaczało to poszukiwanie nowej pracy, pozostawienie zawiązanych przyjaźni, jednym słowem: rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Kiedy podjęliśmy tę decyzję, byłem rozczarowany i zły. Mówiłem sobie: jak to możliwe, że teraz, kiedy zawarliśmy piękne przyjaźnie, a w pracy wszystko zaczęło się układać, trzeba wrócić? W następnej chwili powiedziałem jednak sobie, że to wszystko, wyjazd do Burundi, praca, przyjaźnie, zrodziło się z posłuszeństwa Drugiemu, który chciał, byśmy tam byli. A więc również powrót dokonuje się przez posłuszeństwo, a nie z kaprysu. Gdy to do mnie dotarło, skonfrontowałem się z rzeczywistością, która jawiła się jako nagląca: znalezienie nowej pracy oraz rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Próbowałem jak najlepiej uporządkować wszystkie okoliczności, nie starając się jednak o to, by stały się one dla mojego życia okazją do wzrostu. Na przykład poszukiwanie pracy. Gdy ją znalazłem, odłożyłem na bok tę okoliczność, która przestała być nagląca, nie pozwalając jej, by do końca rzuciła wyzwanie mojemu życiu. Za każdym razem, gdy załatwiałem jakiś problem, uważałem, że jestem w porządku, zależąc od tego, czy dobrze poradziłem sobie, by jak najlepiej rozwiązać przydarzające mi się okoliczności. Dlatego właśnie chcę podziękować księdzu Carrónowi za to, że przypomniał nam, że okoliczności mogą być okazją do ciągłego odkrywania Tajemnicy oraz do nieco lepszego zrozumienia swojego powołania. Zdaję sobie sprawę, że by tak się stało, trzeba wykonać pracę, wychodząc od faktu, że „jesteś Ty, który mnie czynisz”.

Samuele, Varese

„OTO SKĄD BIERZE SIĘ MÓJ ŚPIEW”

Drogi księże Juliánie, miałem okazję pokazać wielu osobom wystawę o rocku, prezentowaną podczas tegorocznego Meetingu. Pewnego dnia oprowadzałem po niej pośpiesznie pewną piosenkarkę jazzową. Kobieta ta na co dzień ma do czynienia z muzyką jazzową, wydaje płyty, daje koncerty od paru dobrych lat. W pewnym momencie, gdy przechadzaliśmy się po wystawie, a ja opowiadałem jej o tym, co znajdowało się na różnych panelach, ona zaczęła płakać. Miała łzy w oczach. Zapytałem ją: „Wszystko w porządku?”. Na co ona: „Tak, w jak najlepszym. Po raz pierwszy zrozumiałam, co takiego staram się wyrazić, śpiewając i wychodząc na scenę”. Przyszła na tę wystawę będąc agnostyczką i znalazła na niej odpowiedź na pytania: co takiego wyrażam? Skąd pochodzi to, o czym tak bardzo pragnę śpiewać? To była bardzo piękna i intensywna chwila. Uczestniczymy w przeogromnej historii, która dotyka nas i obejmuje również w ten sposób.

Walter, Padwa

POTRZEBA WCHODZENIA DO TEJ SZPITALNEJ SALI

Pracuję jako psycholog w szpitalu, gdzie zajmuję się problemami związanymi z ciążą. Laura i jej mąż bardzo długo starali się o dziecko. Wreszcie w lutym okazuje się, że Laura jest w długo oczekiwanej ciąży. Tymczasem w marcu zostaje u niej zdiagnozowany rak. Nie daje się jej żadnych szans na przeżycie, jeśli nie zdecyduje się na aborcję. Ona postanawia jednak nie przerywać ciąży, a jej mąż podąża za nią w tej decyzji, choć jest zły z powodu dokonanego przez nią wyboru. Kiedy Laura trafia na mój oddział, przełożona pyta mnie: „Czujesz się na siłach, by się nią zająć?”. Zgadzam się. Dramat całej sytuacji dostrzegam na twarzach pracujących na oddziale. Zanim poznałam Laurę, spotkałam się z położną, która powiedziała mi, że starają się wchodzić do sali Laury tylko wtedy, gdy jest to niezbędne, ponieważ bagaż do uniesienia jest zbyt ciężki. Podczas naszego pierwszego spotkania przedstawiam jej, tak jak to robię zazwyczaj, usługę proponowaną przez szpital, zauważam jednak swoje zmieszanie i zatrzymuję się u niej tylko na chwilę. Następnym razem wchodzę na palcach i zostaję z nią sama. Laura opowiada mi o sobie, o przeszywającym ciało bólu, trudności zrozumienia, jak po doświadczeniu cudu mogła zostać tak „ukarana”. Im dłużej stoję przed nią, tym bardziej moje „zwykłe” zawodowe kompetencje okazują się niewystarczające, tymczasem rodzą się w moim wnętrzu te same pytania, które stawia Laura, rozlega się ten sam krzyk, który zabieram ze sobą, wychodząc z sali. Zaczynam przeczuwać, że jest coś więcej. Jedyne, co potrafię powiedzieć, to: „Jestem tutaj”. Zauważam, że wchodzenie do sali Laury staje się dla mnie z czasem potrzebą. Staram się do niej zaglądnąć choćby tylko po to, by ją pozdrowić. Z czasem jej stan się pogarsza. Laura i Marino proszą o sakrament małżeństwa. Wzruszają się, mogąc powiedzieć „tak”, i wyznają, że niespodziewanie wszystko jest bardziej prawdziwe. Laura mówi mi z pogodną twarzą: „To cud”. Najbardziej boi się o to, że nie pozna swojego synka Nicoli. Mówię jej, że jeśli pragnie poznać syna, musimy skupić się na tym pragnieniu. Laura uśmiecha się i odpowiada mi: „Miejmy nadzieję, że Pan da mi tę szansę”, na co ja: „Będziemy Go o to wspólnie prosić”. 18 czerwca, w 27. tygodniu ciąży, rodzi się Nicola. Stan Laury jest ciężki, jej twarz jednak jest radosna, jak twarz kogoś, kto otrzymał prezent. Za każdym razem, gdy się żegnamy, Laura pyta mnie: „Zobaczymy się jeszcze?”, a ja zdumiewam się, że odpowiadam jej bez wahania: „Jasne, mój Ojciec jest twoim Ojcem”. Pewnego dnia wchodzę do jej sali i stając wobec niej cierpiącej, zaczynam drżeć ze strachu, tymczasem Laura oddychając już z trudem, z pogodnym i pewnym obliczem, zaprasza mnie do wypicia herbaty i do pozostania z nią. Po wyjściu od niej idę do kościoła, klękam i ze zdumieniem mówię: „Jezu, ja i Laura należymy do Ciebie, dzisiaj nieco bardziej niż wczoraj”. Podczas przenosin na inny oddział anestezjolog pyta ją: „Czy potrzebuje pani czegoś? Co moglibyśmy dla pani zrobić?”. Na co ona odpowiada: „Tak, nie zostawiajcie mnie samej”. Myśleliśmy, że poprosi o coś, co ulżyłoby jej w cierpieniu, tymczasem Laura mówi mi: „Nie uciekaj przed twoim człowieczeństwem”. Dwa dni później, w niedzielę, idę ją odwiedzić. Zdziwiła się, że przyszłam do niej poza godzinami pracy, ja również. Myśląc o niej, powtarzałam: „Jezu, ocal ją, niech się dzieje wola Twoja”. Wreszcie jednak zrodziła się inna prośba: „Jezu, ocal mnie”. Gdy trwałam do końca przy Laurze, Chrystus poprzez moją pracę zawodową rozbudził całe moje człowieczeństwo i przyszedł mnie podnieść jak Ojciec w miejscu, o którym dotąd myślałam, że to miejsce, gdzie muszę się bronić. Laura odeszła do domu Ojca 26 czerwca.

Marta

„PRZESZEDŁ TĘDY JEZUS, PRZYSZEDŁ W NASZE STRONY”

Trzęsienie ziemi… Przechodzą mi dreszcze po plecach na samą myśl o tamtych strasznych dniach. To jest doświadczenie, które do ciebie przywiera, a sprzed oczu już nigdy nie usuniesz widoku dymu wznoszącego się nad centrum twojego miasteczka, karetek pogotowia z wyjącymi syrenami, rozkładających namioty służb porządkowych, zawalonych domów, płaczących ludzi. Nieustannie spodziewasz się następnego wstrząsu i boisz się, że twój dom, który wciąż jeszcze stoi, zawali się tak jak domy obok. Widziałam załamanych, płaczących przyjaciół, zazwyczaj twardych jak skała. Pamiętam też bardzo dobrze twarz mojego ojca, który stracił koleżankę z pracy pod gruzami zawalonego budynku, w którym mieściła się firma. Tamtego dnia kilka razy wracał na miejsce wypadku, by być z jej mężem. Pamiętam zdumionego Gianlukę, właściciela mojego domu: bar, w którym pił kawę, zwalił się zaraz po tym, jak wszyscy zdążyli z niego wyjść. Pamiętam mojego starszego brata. Znajdował się on wtedy na dachu (jest blacharzem), który akurat naprawiał, cudem jednak jemu również nic się nie stało. Pamiętam Williama, który pracuje w jednym z przedsiębiorstw w Medolli: wszyscy ocaleli! Pamiętam wielu innych… wszystkich zdumionych. To prawda, że zaczynasz się zastanawiać, na czym zasadza się naprawdę twoje życie, dlaczego kiedy przy entym wstrząsie widzisz drżące gwałtowanie mury, albo kiedy wchodzisz potem do domu i widzisz te przeklęte pęknięcia, zadajesz sobie pytanie, jak dawałaś radę wcześniej. Dla mnie jednak wciąż niewiarygodną rzeczą jest to, że masz również odwagę dać nieśmiałą odpowiedź na to pytanie, ponieważ zobaczyłaś dobro. Zobaczyłaś je w rzeczach przywiezionych ci przez przyjaciela z Lukki, który przyjechał furgonetką pełną czystych, poukładanych i zapakowanych pojedynczo ubrań. Albo w swoim byłym szefie, który zrobił wszystko, by znaleźć dla ciebie namiot. W ten sposób z tego straszliwego doświadczenia zrodziły się rzeczy przepiękne: tak jak namiotowe miasteczko w Cortile. Ta miejscowość, zamieszkała przez niewiele osób, istniała przecież od zawsze, była tutaj od zawsze! A jednak nikt nigdy nie zauważył, jak bardzo samotny jest proboszcz. Młodzież z GS zaczęła go odwiedzać, by dotrzymać mu towarzystwa. Czy też w namiotowym miasteczku w San Felice i w San Prospero. Ma rację Gabriela, zaprzyjaźniona nauczycielka z okolic Modeny, mówiąc: „Przeszedł tędy Jezus, przez nasze ziemie, i nie chcemy już, by sobie stąd poszedł”.

Irene, Cavezzo (Modena)

„PASSOS”

„TO CZASOPISMO TO PRAWDZIWE TOWARZYSTWO”

Prenumeruję „Passos” (brazylijska wersja „Śladów” – przyp. red.) już od kilku lat, ale często nie czytam ich całymi miesiącami z powodu codziennego zabiegania. Ostatnio zaczęłam jednak jeździć autobusem do pracy i postanowiłam nadrobić zaległości. Przeczytałam numer sierpniowy, potem lipcowy, a następnie czerwcowy, majowy, teraz czytam kwietniowy. Za każdym razem, gdy wracam do lektury, z przykrością stwierdzam, że zbyt długo odsuwałam od siebie to narzędzie, które obiektywnie rzecz biorąc, pomaga mi przeżywać życie we właściwszy i bardziej intensywny sposób. „Passos” stały się dla mnie prawdziwym towarzystwem, rzucającym wyzwanie moim miarom. Czytając je, wzruszam się – nie zdarza się, żebym nie wzruszyła się pięknem i łaską, która przemawia do mnie przez świadectwa, i żebym nie pomyślała: „To jest to, czego pragnę dla mojego życia” – w sposób, który rozbudza moje człowieczeństwo i zaprasza mnie do odnawiania nadziei. Wyraża się to w uwadze skierowanej na każdy szczegół. Ze względu na to wszystko zaprosiłam grupę przyjaciół do wspólnej, cotygodniowej lektury „Passos”, abyśmy mogli sobie pomóc trwać wobec tej prowokacji.

Emilia, Belo Horizonte (Brazylia)


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją