Menu strony Strona główna Śladów
   
Ślady > Archiwum > 2012 > lipiec / sierpień

Ślady, numer 4 / 2012 (lipiec / sierpień)

Dzień z...

Ksiądz Francesco Bertolina. Wędrujący pasterz

Misjonarz pracujący od 20 lat na Syberii, pośród zaśnieżonych stepów, między babuszkami a udzielaniem chrztów. Towarzyszyliśmy mu podczas jego spotkań w domach. I odkryliśmy, że...

Luca Fiore


Kapłan pracujący od 20 lat na Syberii, pośród zaśnieżonych stepów, między babuszkami a udzielaniem chrztów. Gdzie msze św. odprawiane są w gościnnym pokoju, a większość czasu spędza się w samochodzie. Jest jednak coś imponującego w misji tego księdza z Valtelliny. Towarzyszyliśmy mu podczas jego spotkań w domach. Zobaczyliśmy oblicza i historie, za pośrednictwem których Chrystus stawia swój krzyż na najzimniejszej ziemi: „W moim sercu”.



Zadowolony? Nie. Kiedy spoglądam na rezultaty, nie. Bardziej radosny niż wtedy, gdy przyjechałem – to owszem. Radość nie ma nic wspólnego z rezultatem. Radość zależy od stawania wobec zmartwychwstałego Chrystusa”. Z punktu widzenia cyfr ksiądz Francesco Bertolina, misjonarz z Bractwa św. Karola Boromeusza, pracujący na Syberii od roku 1991, ma rację – poniósł porażkę. W ciągu 20 lat do chrztu św. przygotował 286 osób. Nieco mniej niż połowa wyjechała do Niemiec, albo też przeprowadziła się daleko stąd w związku ze studiami albo pracą. Wiele zmarło, inne zaginęły. W jego parafii praktykuje kilkudziesięciu wiernych. Na dwie niedzielne msze św., w których uczestniczę, jedną w Polowinnojach, a drugą w Karasuku, przychodzi siedem kobiet i jeden chłopak. Liczby są mniej więcej takie same jak na początku. A jednak jest coś imponującego w dziele tego nieśmiałego, 50-letniego kapłana z Valtelliny. Coś, co umyka nie tylko logice świata, ale również tego, kto myśli, że o chrześcijaństwie wie już wszystko. To ma być opowieść o tej wyjątkowości.

Kaszkiet ze sztucznej skóry. Kamizelka w kolorze militarnej zieleni, nałożona na czarny polar. Ksiądz Francesco wsiada do swojej szarej Toyoty i włącza się w ruch samochodowy w Nowosybirsku, który liczy 1,5 miliona mieszkańców i jest trzecim co do wielkości miastem w Rosji, po Moskwie i Petersburgu. Wzdłuż Krasnego Prospektu, Czerwonej Perspektywy, szerokich alei przecinających miasto, socjalistyczne bloki z wielkiej płyty wznoszą się obok nowych budynków ze szkła i stali. „To jest Ob – mówi ksiądz Bertolina, gdy tylko wjeżdżamy na most przechodzący nad korytem jednej z najdłuższych rzek świata. – Na tym brzegu latem ludzie się opalają. Teraz jest tu skilift z trasą narciarską”. Znajdujemy się w centrum Syberii, regionie wielkim niczym cały kontynent, ciągnącym się od gór Ural po Pacyfik. W linii prostej do Moskwy jest tak samo daleko jak do Pekinu – prawie 3000 kilometrów. Najniższe temperatury zimą spadają do minus 40oC. W lipcu natomiast, jedynym letnim miesiącu, dochodzą do plus 30oC. Teraz zima się kończy i termometr wskazuje minus 5oC. „Przyjeżdżam do miasta w poniedziałek wieczorem, żeby trochę wypocząć i żyć w braterstwie z księdzem Alfredem Fecondo, drugim misjonarzem, który jest tu ze mną. Wracam w czwartek rano”.


Odwrócona tęcza. Droga do Polowinnojów jest odśnieżona. Miasteczko, w którym ksiądz Francesco spędza pięć dni w tygodniu, dzielą od Nowosybirska cztery godziny drogi samochodem. Równina jest wciąż taka sama, a zarazem inna. Biel przerywają małe, ale często występujące lasy brzozowe. Trzcinowe zarośla, kilka sosen i nieliczne modrzewie. W miarę oddalania się od miasta coraz mniej jest zamieszkałych obszarów, które wreszcie znikają zupełnie. Bycie misjonarzem na Syberii oznacza spędzanie większości czasu w samochodzie. Tylko tak bowiem można dotrzeć do wiosek, w których mieszkają nieliczni wierni. „W samochodzie mam zawsze poduszkę – opowiada. – Kiedy czuję, że ogarnia mnie zmęczenie, zatrzymuję się i śpię kilka minut. Potem wyruszam w dalszą drogę”.

Księdza Bertolinę charakteryzuje determinacja właściwa góralom z Valfurvy. Będąc młodym chłopakiem, pracował jako blacharz w firmie swojego ojca. Naprawiał dachy pokrywające liczne schroniska położone w górnej Valtellinie. Niewiele, ale za to precyzyjnych gestów. Słowa? Tylko tyle, ile potrzeba. Spojrzenie jednak jest spojrzeniem zdumionego poety. „Pewnego ranka, prowadząc samochód, zobaczyłem coś, o istnieniu czego nie miałem pojęcia – opowiada ksiądz Francesco. – Zauważyłem, że słońce utworzyło nad śnieżną pokrywą ogromną odwróconą tęczę. Wszystko trwało pół godziny. Od tamtej pory, by wytłumaczyć, na czym polega oryginalność chrześcijaństwa, temu, kto prosi o chrzest, posługuję się tym wyobrażeniem: także Bóg, tak jak ta tęcza, porzucił niebiosa, by zejść na ziemię”. Słońce dotyka horyzontu około godziny 20.00, niebo się zapala. Jest ciemno, gdy docieramy do Polowinnojów. Ksiądz Bertolina wysiada z samochodu i odgarnia świeży śnieg, leżący na ścieżce prowadzącej do domu.

Kościół znajduje się w centrum wioski. Naprzeciwko jest szkoła, żłobek, mały sklep spożywczy oraz dom kultury, który w sobotę wieczorem zamienia się w dyskotekę. Dalej jest „Poliklinika”, która tak naprawdę jest małym ambulatorium. Gdyby nie śnieg, miasteczko przypominałoby miasteczko z westernów – dwa rzędy domów, a potem nic. Ksiądz Bertolina przybył tu w roku 1994, na miejsce księdza Ubalda Orlandelliego. To pierwsi kapłani pracujący w tych stronach po upadku ZSRR. „Jedynymi katolikami byli Niemcy, deportowani tu podczas drugiej wojny światowej – wyjaśnia ksiądz Francesco. – Wiarę zachowały tylko babuszki, po naszemu – babcie. Niektóre z nich nigdy wcześniej nie widziały księdza. Nauczyły się modlić dzięki pobożności swoich matek”. Po upadku reżimu sowieckiego Niemcy ogłosiły ustawę zezwalającą deportowanym na powrót. Wystarczy, że dziadek był Niemcem i można wyjechać. Bardzo wiele dzieci i wnuków babuszek skorzystało z tej okazji.

Na śniadanie, by nie tracić czasu, ksiądz Francesco pije kawę rozpuszczalną. Za oknem widać dzieciaki wychodzące ze szkoły z biegówkami. „To jest godzina wychowania fizycznego” – mówi z uśmiechem. W Polowinnojach w piątek popołudniu jest msza św., którą poprzedza Droga krzyżowa. Do kościoła przychodzą trzy babcie. Na głowach mają kolorowe chustki, zawiązywane zgodnie ze sposobem praktykowanym przez tutejsze kobiety. Mieszkają na obrzeżach miasteczka, dlatego ksiądz Bertolina jedzie po nie samochodem. Są to babcie Marta, Emma i Gàlia. Kiedy ksiądz odczytuje nazwę stacji Drogi krzyżowej, kobiety zwracają się w stronę danego obrazu, zawieszonego na ścianie kościoła. Powinna być z nimi również babcia Margherita, ale jest chora i nie mogła przyjść. „Pewnego razu podczas pasterki, gdy czytana była Ewangelia św. Łukasza, opowiadająca o narodzinach Jezusa, zobaczyłem, że płacze – opowiada ksiądz Bertolina. – Po mszy św. zapytałem jej, co się stało. Odpowiedziała, że płakała, ponieważ nie wiedziała, że «Bóg spał w takim samym łóżku jak ona». I opowiedziała mi, że po deportacji na Syberię przez pierwsze siedem lat ona również, tak jak Dzieciątko Jezus, spała na słomie”.

Karasuk jest miasteczkiem liczącym 30 tysięcy mieszkańców, położonym około sto kilometrów na wschód od Polowinnojów. Wzdłuż ulic ciągną się bloki z wielkiej płyty. Jest sobota i odbywa się targ. Przyjeżdżamy tu, po tym jak po drodze wstąpiliśmy do Krasnojorska, gdzie od kilku miesięcy mieszka ksiądz Bilotas, 40-letni kapłan pochodzenia litewskiego (jego ojciec został deportowany w latach 50.). Z nim też wstąpiliśmy do Blagadatnojów, wioski Viktora, dobrze zbudowanego, około 60-letniego mężczyzny, oraz jego żony Ludmiły, która ostatnio poprosiła o chrzest. W Karasuku ksiądz Bilotas spotyka się z nimi w domu Mariny, która kilka miesięcy temu poprosiła o udzielenie jej sakramentów w Kościele katolickim. Jeszcze kilka lat temu do kościoła przychodziły tylko babuszki. W ostatnich czasach, wbrew oczekiwaniom, zbliżyło się do niego również kilku młodych.


W domu Olega. „Jak poznałem Marinę? Trzeba wrócić do przeszłości”. Z księdzem Bertoliną zawsze tak jest. Opowiadanie jest pogmatwane. W przypadku wszystkich osób, jakie poznaje, wie – jak to się mówi – o ich życiu, śmierci i cudach, czyli wszystko. „Babcia Lidia miała dwoje wnucząt, Saszę i Slavę. Sasza był już żonaty. Jego małżeństwo jednak – jak to często tutaj bywa ze względu na to, że ludzie pobierają się bardzo młodo – rozpada się. Żeni się więc ponownie z Julią. W międzyczasie Slava żeni się z Mariną właśnie i wkrótce rozpoczyna ze mną katechezy przygotowujące do chrztu św.” Kiedy ksiądz Francesco mówi o Slavie, jego twarz pochmurnieje. Ta sprawa ciąży mu na sercu. „Pewnego dnia dzwoni do mnie babcia Lidia, mówiąc, że Slava zniknął. Nie ma go w pracy. Mówią mi, na jakiej ulicy mieszka, ale nie podają numeru domu. Pukam do wszystkich drzwi po kolei i wreszcie go znajduję. Jest kompletnie pijany. Powiedziałem mu, żeby ze mną szedł. I poszedł. Na jakiś czas udało mu się wrócić do Mariny. Potem znowu zniknął”.

Gdy ksiądz Viktor prowadzi katechezę w domu Mariny, razem z księdzem Francesco idziemy do domu Nataszy i Olega. Ona ma 25 lat, on 27. Ona ma syna z pierwszego małżeństwa. „Zgłosiła się do mnie, ponieważ chciała ochrzcić drugie dziecko – opowiada ksiądz Bertolina. – Oleg nie był chrześcijaninem, ale nie protestował. Protestowali jego rodzice. Mieszkali razem i nie pozwalali, bym przychodził do nich prowadzić katechezy. Problem się rozwiązał, kiedy wyprowadzili się do swojego mieszkania. Byłem u nich ze dwa razy. Przez przypadek był również Oleg. Zdumiewa się tym, co słyszy. On także prosi o chrzest”.

Ksiądz Francesco siada na wersalce, obok niego Natasza, a Oleg na taborecie. Czteroletni Wania gra na komputerze, a roczny Dima bawi się grającą książeczką. Telewizor jest włączony, a w nim puszczona z DVD bajka o Aladynie. W takich okolicznościach zaczyna się katecheza. Pierwsze pytanie zadaje Natasza: „Co to jest bierzmowanie?”. Ksiądz Francesco odpowiada. Potem, trzymając w ręku Kompendium Katechizmu Kościoła katolickiego, zaczyna od tego, na czym ostatnio skończyli: „Co to jest życie wieczne?”. Ksiądz Bertolina czyta pytania i odpowiedzi, a potem je komentuje. Dwójka młodych ludzi wpatruje się w niego w zachwycie.

„Pragnę, by nie powtórzył moich błędów – mówi Natasza, wyjaśniając, dlaczego poprosiła o chrzest dla syna. – Chciałabym, by był chroniony i by już dzisiaj podążał dobrą drogą”. Mąż otwiera szeroko błękitne oczy, kiedy słyszy pytanie, dlaczego prosi o chrzest: „Trudno wyrazić słowami to, co mam w swoim wnętrzu. Rozumiem jednak, że zbawienie duszy jest ważne”. Ważna też staje się w ich życiu przyjaźń z księdzem Bertoliną. „Ta praca jest pomocą – mówi Natasza. – Po takich spotkaniach albo po uczestniczeniu w Eucharystii zauważam, że jestem spokojniejsza. Jest we mnie nieco więcej pokoju”. Oleg ostatnio poręczył za kolegę biorącego kredyt w banku. Teraz przyjaciel zniknął i spłata długu spadła na jego barki. Od kilku tygodni co miesiąc ściągają mu 25 procent pensji. Kiedy Natasza mówi o pokoju, być może myśli także o tym.

„Wydawało się, że w Karasuku wspólnota umiera wraz ze śmiercią ostatnich babuszek – mówi ksiądz Bertolina. – Niespodziewanie jednak doszło do tych nowych spotkań”. Myśli również o Władymirze i Nataszy, młodym małżeństwie muzyków. O Aleksji i Saszy, mieszkających w wiosce Swabodnoe Truda. Wcale nie było oczywiste, że to się wydarzy, tymczasem wydarzyło się. Trochę jak w tym opowiadaniu Tarkowskiego: „Był pewien stary prawosławny zakonnik, który polecił uczniowi zasadzić na górze suchy konar i chodzić podlewać go codziennie. Chodził go więc podlewać przez trzy lata codziennie. Pewnego dnia, gdy wspinał się na górę, zauważył, że pień zakwitł”. By zobaczyć zakwitający pień przyjaźni z Wanią, trzeba było 17 lat. W roku 1994 był młodym chłopakiem, pracującym jako stróż przy kościele w Polowinnojach. Dzisiaj jest mężczyzną, który spędził 10 lat w więzieniu za zabójstwo wskutek niedbalstwa. W więzieniu zachorował na gruźlicę. Nigdy jednak nie zapomniał o włoskim księdzu. Po długim czasie odnalazł go i się ochrzcił.


Milczenie w samochodzie. W niedzielę znów jedzie się do Karasuku, gdzie przewidziana jest msza św. w domu babci Katii. Oprócz niej są babcia Mina i Wania, młody, nieco ponad 20-letni, chłopak, którego ksiądz Bertolina poznał, kiedy ten był jeszcze dzieckiem. Powinni być jeszcze Sasza i jego żona Julia. Ostatecznie jednak nie przychodzą. Ksiądz Francesco od jakiegoś czasu chodzi do ich domu i tam prowadzi katechezy. „Sasza jest cichy, Julia natomiast bardzo gadatliwa – opowiada ksiądz Bertolina. – Chcą chrztu św. dla dwójki swoich dzieci oraz dla siebie. Pierwszą rzeczą, jaką staram się uświadomić proszącemu mnie o chrzest, jest zrozumienie tego, o co prosi, ponieważ wielu nie wie nawet tego. Sasza i Julia zadają jednak inteligentne pytania…”. Na przykład? „Jak to się stało, że Żydzi nie rozpoznali Chrystusa? Co się stało ze świętym Józefem?” Przed mszą św. w domu babci Katii ksiądz Francesco uczy rosyjskiej wersji Attende Domine. Na podniesienie Katia i Mina skandują półgłosem: „Mein Herr und mein Gott” – Pan mój i Bóg mój. To niemiecki ich matek, z którego nie potrafią zrezygnować.

Znów jedziemy do Polowinnojów, gdzie ma zostać odprawiona msza św. Zaczyna padać śnieg. Krajobraz staje się biały. Ksiądz Francesco wstępuje po babuszki. Margherita wciąż jest chora. Babcia Marta również nie czuje się najlepiej. Jest jednak Emma i Gàlia. Przychodzi też Anja z córką i przyjaciółką, która nie jest katoliczką. „Babcię Gàlię poznałem, ponieważ jest babcią Katii, dziewczyny, której matka miała trzech mężów. Z pierwszym mężem, który zmarł w pracy, miała dwoje dzieci. Jedno z nich, Wołodia, trafił do więzienia. Ojciec Katii popełnił samobójstwo. Matka ponownie wyszła za mąż, tym razem za alkoholika i sama również zaczęła pić. Katia skończyła w sierocińcu. W międzyczasie poznałem jej babcię, babcię Gàlię, która poprosiła o chrzest. Pewnego dnia Katia mówi mi, że jej przyrodni brat Wołodia wychodzi z więzienia. Mówię jej, żeby się z nim skontaktowała i powiedziała mu, żeby do mnie przyszedł, ponieważ wiem, że ten, kto wychodzi z więzienia, prawie zawsze do niego wraca. Pewnej nocy babka Gàlia dzwoni do mnie zapłakana: «Wołodia się powiesił»”.

W drodze powrotnej do Nowosybirska śnieg pokrywa jezdnię. „Dawniej podczas długich przejazdów samochodem słuchałem muzyki dla zabicia czasu. Teraz już nie potrafię – opowiada ksiądz Bertolina. – Gdy byłem młodym księdzem, codzienna godzina milczenia wydawała się nie mieć końca. Dzisiaj już mi nie wystarcza, w ten sposób w samochodzie dalej milczę. Odmawiam w myślach Różaniec. I śpiewam. W przeciwnym razie, gdybym nie stawał w obliczu Tajemnicy, nie wytrzymałbym dramatu tych wszystkich ludzi”. Zaczyna recytować z pamięci San Martino di Carso (Świętego Marcina z Krasu) Ungharettiego: „Z tych domów / nie pozostało nic / poza jakimś kawałkiem muru // Z wielu / którzy mi odpowiedzieli / pozostało / niewiele // W sercu jednak / nie brakuje żadnego krzyża // Moje serce jest najbardziej udręczonym krajem”. „Czasem powtarzam sobie ten wiersz. Ostatni wers zmieniam jednak i mówię: «Moje serce jest najbardziej zaludnionym krajem». Zaludnionym przez te oblicza, przez te historie. Każdy kawałek muru przypomina mi kogoś spotkanego w tych latach”.


Czas i „tak”. O godzinie 10.00 brakuje jeszcze godziny drogi samochodem do Nowosybirska. Księże Francesco, czy w tych latach pragnąłeś kiedykolwiek być w łatwiejszym miejscu? „Nie, nigdy. Jestem tutaj po to, by współdzielić życie tych osób. Mnie nie interesują liczby… Chrystusa spotyka pojedyncza osoba”. Jak jednak można wytrzymać po tak długim czasie? „Podążając za Chrystusem, można z Nim być. To On wybiera drogę. Tylko z czasem moje «tak» znajduje spełnienie oraz możliwość odnawiania się. Ja nie pragnę innego miejsca. Ponieważ Chrystus wezwał mnie tutaj – i o tym zawsze staram się pamiętać – nie po to, bym nawrócił nie wiadomo kogo, ale by postawił swój krzyż na ziemi o wiele zimniejszej od Syberii – w moim sercu”.


Polska strona Ruchu CL   |   Kontakt z redakcją